czwartek, 26 lutego 2015

Dave Kerzner - New World [2014 / 2015]



I bądź tu mądry. Ci, którym zdarza się czytać teksty zamieszczane tu przeze mnie, lub zwyczajnie znają moje poglądy dotyczące różnych aspektów muzyki, wiedzą, że jestem zdecydowanym zwolennikiem muzycznego uzewnętrzniania się w formie ograniczonej do 40-45 minut. Bądźmy szczerzy – zdecydowana większość z najlepszych płyt w historii rocka powstała w czasach, gdy właśnie do takiej długości należało dążyć, bo więcej muzyki zwyczajnie nie mieściło się na płycie winylowej. Płyty trwające około godziny rzadko potrafią utrzymać przez cały czas moje całkowite zainteresowanie, a już wypełnienie krążka „pod korek” niemal zawsze gwarantuje, że w pewnym momencie po prostu znudzę się takim albumem. Tak jest w teorii. A praktyka? Pod koniec 2014 roku Dave Kerzner, były klawiszowiec Sound of Contact (grupy dowodzonej przez Simona Collinsa – z tych Collinsów), wydał płytę New World, która trwa 78 minut. Wyzwanie! A co wy na to, jeśli powiem wam, że to był dopiero początek? Niedługo później dzięki popularnemu ostatnio crowdfundingowi (dla opornych językowo – lud robi ściepę na przykład na nagranie i wypuszczenie płyty, a potem ma z tego jakieś określone wcześniej benefity, typu dodatkowe gadżety, przedpremierowy dostęp do materiału czy podziękowania we wkładce do albumu) ukazała się rozszerzona wersja New World. Teraz to już nie 78 minut rozłożonych na 11 kompozycji, ale aż 142 minuty i 23 numery. Dave nie tylko dołożył sporo kawałków, dla których zabrakło miejsca na pierwotnym wydaniu, ale także znacznie wydłużył część znanych już utworów, dzięki czemu mamy teraz do czynienia z kompletnym obrazem tego, co od samego początku chciał nam przekazać twórca płyty, a na co nie mógł sobie pozwolić przy pierwszej próbie. Brzmi dość przytłaczająco i pewnie część osób skutecznie zniechęci do przesłuchania, w końcu to ogromna dawka muzyki. To może zachęcę was nieco inaczej. Na całej płycie bębni Nick D’Virgilio, znany między innymi z grupy Spock’s Beard oraz z krążka Calling All Stations zespołu Genesis, zaś gościnnie tu i tam pojawiają się między innymi: Colin Edwin (Porcupine Tree), Billy Sherwood (Yes), Simon Phillips (Toto, Judas Priest, The Who, Mike Oldfield i cała masa innych projektów), Heather Findlay (Mostly Autumn), siostry Durga i Lorelei McBroom (wokalistki współpracujące z Pink Floyd) i Keith Emerson (Emerson, Lake & Palmer, The Nice). Aha, jest jeszcze jeden gość. Steve Hackett, znacie?

Nie ma co ukrywać – to jest płyta wręcz wymarzona dla fanów Davida Gilmoura. Klimat późnych Floydów wisi w powietrzu i przyjemnie łaskocze. Co jednak ciekawe, to nie obecność wspomnianych sióstr McBroom sprawia, że można go łatwo wyczuć. Owszem, chórki w kilku numerach zdecydowanie muszą się kojarzyć dość jednoznacznie, ale tu przede wszystkim chodzi o głos samego Kerznera. On po prostu śpiewa bardzo podobnie do Gilmoura. Ale nazwanie New World podróbką Pink Floyd byłoby wielkim błędem i niesprawiedliwością wobec głównego autora tej płyty. Ten krążek jest oczywiście hołdem dla gigantów szeroko pojętej muzyki progresywnej, bo i sporo tu ze starego Genesis, i trochę nawet z Electric Light Orchestra, ale New World to przede wszystkim olbrzymi i bardzo sprawnie przemyślany i wykonany projekt, który przynajmniej kilka razy absolutnie zachwyca rozwiązaniami muzycznymi. Przyznam, że nie zawsze słucham tego albumu w całości. Te niemal dwie i pół godziny to gigantyczna dawka materiału i czasami po prostu nie mam na nią ochoty. Ale są rozwiązania zastępcze, w końcu kompozycja Stranded, która otwiera (części 1 – 5) i zamyka (części 6 – 10 ukryte pod głównym tytułem Redemption), trwa w sumie 33 minuty. Niektóre z opisywanych przeze mnie płyt długogrających nie trwały wcale dłużej. Do tego – mimo tak nieprzystępnej długości – całość względnie szybko zostaje w głowie i nie ma się wrażenia, że to wszystko jest przeciągane na siłę. Są i spokojne, klimatyczne momenty, jest i spore przyspieszenie i olbrzymia dawka dynamiki w części zamykającej płytę. No i do tego ten najsławniejszy gość – to właśnie w tej rozbitej na dwie ścieżki kompozycji pojawia się Steve Hackett. Nie słyszymy go w całym utworze, a zaledwie w kilku jego częściach, ale jak zawsze, gdy tylko się pojawia, wydaje się, jakby całość osiągała muzyczne wyżyny. Jednak znakomity klimat tej kompozycji to także olbrzymia zasługa samego kompozytora i obsługiwanych przez niego instrumentów klawiszowych. Myślę, że dużo bardziej znani od Kerznera znakomici muzycy z grupy Transatlantic mogliby posłuchać tego numeru, wyciągnąć pewne wnioski i sporo się nauczyć w temacie tworzenia niezwykle długich numerów, które nie męczą i nie wpadają w banał.

Dave nie odchodzi do końca od swojej przeszłości w Sound of Contact. Niezwykle chwytliwa kompozycja The Lie brzmi, jakby była zaginionym numerem z sesji do płyty Dimensionaut i wyraźnie pokazuje, jak ważnym ogniwem w SoC by Kerzner. Z kolei Nothing to dynamiczna, gęsta aranżacyjnie kompozycja w stylu E.L.O. W takich nieco żywszych klimatach Kerzner także czuje się znakomicie. To zresztą nie jedyny moment, kiedy do głowy przychodzi mi porównanie do grupy Jeffa Lynne’a, bo i utwór tytułowy jest utrzymany do pewnego stopnia w klimacie jego sławnej kapeli. Ukłony w stronę rodziny genesisowej słychać w takich numerach jak The Secret czy Crossing of Fates (te klawisze!). I trzeba powiedzieć, że to raczej nawiązania do Genesis z lat 70., w dodatku bardzo udane, mimo że nie gra w nich mistrz Hackett. Under Control to też jakby podobne rejony, choć tu bardziej doszukiwałbym się ukłonu w stronę solowej twórczości Petera Gabriela. Jednak według mnie znakomita robota na tym albumie jest także udziałem numerów, które z pozoru zupełnie nie pasują do reszty. Często są to jakieś krótkie przerywniki, łączniki pomiędzy dłuższymi formami, prezentujące zupełnie inne rejony muzyczne. Tak jest choćby w instrumentalnej kompozycji Theta, zaskakującej orientalnym klimatem tworzonym w dużej mierze dzięki wykorzystaniu tabli – hinduskiego instrumentu perkusyjnego. Takim odejściem od klimatu dominującego na płycie jest też wspomniane Under Control, które porzuca dźwiękowe pejzaże i pięknie snujące się melodie na rzecz dynamiki i nieco mechanicznego klimatu. Niewątpliwie zaletą tego krążka jest także to, że mimo przenikania się niektórych utworów i ciągłości pewnego muzycznego klimatu, utwory różnią się dynamiką i intensywnością brzmienia. Into the Sun, w którym Kerzner i Findlay dzielą się obowiązkami wokalnymi, niesamowicie buja, ale też pozwala odpłynąć przy odsłuchu, dzięki fantastycznej lekkości brzmienia. Jeszcze spokojniej, niezwykle oszczędnie i niemal piosenkowo jest w kompozycji The Secret. Piękne wstawki gitary Fernanda Perdomo (tak, jego też trzeba docenić, choć oczywiście siłą rzeczy musi być nieco w cieniu gościnnego udziału Hacketta na tym albumie) znakomicie uzupełniają klawisze Kerznera. Dynamiczniej jest z kolei choćby w porywającym dziewięciominutowym Premonition Suite, które absolutnie powala fantastyczną partią gitary i kosmiczną solówką klawiszową, a także we wspomnianym już Nothing, którego nie powstydziłby się Jeff Lynne.



New World to niewątpliwie olbrzymie wyzwanie dla słuchacza. To płyta z potężną dawką dobrych melodii, dzięki czemu nawet długich kompozycji słucha się z wielką przyjemnością. Ale nie da się ukryć, że 142 minuty to dawka, która może być dla wielu osób nie do strawienia. Ja sam, tak jak wspominałem, nie zawsze czuję się na siłach, żeby słuchać całości przy jednym podejściu. Ale odrzucenie tego albumu tylko ze względu na długość byłoby fatalną pomyłką. Te utwory po prostu zasługują na to, by usłyszała je jak największa rzesza słuchaczy. Nawet jeśli nie wszystkie naraz. Wybierzcie sobie swój własny tryb przesłuchiwania New World, dopasujcie go do swoich zdolności koncentracji, w ostateczności po prostu wyselekcjonujcie sobie z tego ogromu materiału to, co odpowiada wam najbardziej. Wszystko jedno jak postanowicie to zrobić – ale dajcie się oczarować muzyce zawartej na New World. Można powiedzieć, że większość z tego już gdzieś słyszeliśmy, porównań do Pink Floyd, Genesis, E.L.O. czy nawet momentami do twórczości Stevena Wilsona nie da się raczej uniknąć, ale zamiast analizować, w jakim stopniu ten krążek był inspirowany dokonaniami konkretnych artystów, lepiej po prostu posłuchać i cieszyć się tymi cudownymi dźwiękami. Tym bardziej, że – skoro już jesteśmy przy nazwie Pink Floyd – Dave Kerzner, podobnie jak Bjørn Riis, nagrał w zeszłym roku płytę dużo ciekawszą niż wspomniana legenda. To jeden z najlepszych zeszłorocznych albumów i – choć już został zauważony przez wiele portali zajmujących się muzyką progresywną – mam wrażenie, że z czasem będzie tę płytę odkrywało, dostrzegało i doceniało coraz więcej osób.


---

Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


2 komentarze:

  1. Dzięki za cynk. :D Brzmi świeżo i floydowsko zarazem. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no nie da się ukryć. chyba bardziej floydowsko niż endless river :P

      Usuń