Rock nie umarł. Rock nie ma nawet kataru ani rozwolnienia. Rock u schyłku 2015 roku ma się świetnie bez względu na to, co próbują wszystkim wmówić mainstreamowe media. Jeśli głoszą coś innego, to jest to tylko ich problem. Twierdzenie, że w 2015 roku wyszło mało ciekawych płyt rockowych, byłoby jak powierzenie Ministerstwa Obrony Narodowej psychopacie... a, sorry. Ale wróćmy do muzyki. Wielcy i weterani radzili sobie różnie. Jedni stanęli na wysokości zadania (Europe, Gilmour, Thunder, Cornell, Maideni), inni popadli w przeciętność (E.L.O., Knopfler, Whitesnake, UFO, Schenker, Black Star Riders) lub już chyba na dobre pogrążyli się w żenadzie (Scorpionsi, Bon Jovi). Zdecydowanie więcej radości przyniosły mi albumy mało znanych lub zupełnie anonimowych grup, głównie skandynawskich (co nie jest chyba żadnym zaskoczeniem). I to one stanowią większość poniżej listy - oczka, które wypadło mi po przejrzeniu grubo ponad stu poznanych w tym roku albumów. To był świetny rok dla rocka! Kto twierdzi inaczej, mało słyszał lub jest muzycznym ignorantem. Bez względu na to, czy kręci cię muzyka progresywna, rock symfoniczny, stoner, psychodelia czy wreszcie klasyczny hard rock, nie ma takiej możliwości, żebyś nie znalazł(a) wśród tegorocznych wydawnictw mnóstwa muzyki dla siebie. Chyba że od 20 (40, 50...) lat słuchasz w kółko tych samych zespołów, ale po co byś tu wtedy wchodził(a)? Jestem przekonany, że rok 2016 będzie pod względem wydawnictw płytowych równie udany.
▼
czwartek, 31 grudnia 2015
wtorek, 29 grudnia 2015
Jeff Lynne's E.L.O. - Alone in the Universe [2015]
„O, jakiś kawałek, który brzmi
jak The Beatles – pomyślałem, gdy po raz pierwszy usłyszałem When I Was a Boy. – Pewnie Lynne”,
dopowiedziałem w myślach po chwili. Nie myliłem się. Ten właśnie numer otwiera
nowy krążek szefa (a obecnie chyba także jedynego oficjalnego członka) Electric
Light Orchestra. Krążek, który stawia wiele pytań – zaskakująco wiele jak na
album, który ma 32 minuty i kompletnie niczym nie zaskakuje. Pierwsze z nich to
„po co?”. Kolejne to „czemu tak krótko, skoro od ostatniej płyty minęło tyle
lat?”. Potem „czemu w zasadzie Jeff Lynne’s E.L.O., a nie po prostu E.L.O.,
skoro i tak Lynne ma pełnię praw do nazwy?”. Czy znam odpowiedź na którekolwiek
z nich? Nie, obawiam się, że nie zna jej nawet do końca sam twórca. Ale nie
znaczy to wcale, że to płyta zupełnie nieudana, choć nie wiem, czy bardzo
potrzebna.
sobota, 12 grudnia 2015
Urszula - Biała droga live: Woodstock Festival Poland 2015 [2015]
Nocne koncerty w namiocie ASP
otwierające nieoficjalnie Przystanek Woodstock na kilkanaście godzin przed jego
faktycznym rozpoczęciem to już mała tradycja ostatnich „Woodstocków”. W 2014
roku znakomity występ dała Kasia Kowalska, która świętowała 20-lecie wydania
swojego płytowego debiutu Gemini. W
2015 roku w podobnej roli wystąpiła Urszula, także skupiając się na swoim
najbardziej znanym solowym albumie – Białej
drodze. Tu już kwestia rocznic jest nieco bardziej zagmatwana, bo płyta
wyszła pod koniec 1996 roku, więc rocznica w żadnym razie nie była okrągła.
Tłumaczono jednak, że to w pewnym sensie początek długich obchodów 20. urodzin Białej drogi. Niech i tak będzie, w
końcu nie ma to tak naprawdę większego znaczenia – ważna jest sama muzyka.
środa, 9 grudnia 2015
Gin Lady - Call the Nation [2015]
Gin Lady z każdą kolejną płytą
coraz wyraźniej pokazują, czemu kilka lat temu większość tego składu porzuciła
nazwę Black Bonzo i postanowiła zacząć od nowa pod nowym szyldem. Black Bonzo
znakomicie czuli się w stylistyce łączącej hard rocka z organowo-gitarowym
rockiem progresywnym początku lat 70. Inspiracje Purplami czy Uriah Heep było
tam słychać niemal na każdym kroku. Te zapędy pojawiały się jeszcze (choć dużo
oszczędniej) na wydanym w 2012 roku pierwszym albumie Gin Lady, na płycie Mother’s
Ruin było ich już jakby nieco mniej, a najnowszy krążek Szwedów – Call the Nation – to kolejny krok w
stronę muzyki, która wydaje się być w tej chwili dużo bliższa członkom zespołu,
czyli luzackiego rock ‘n’ rolla posypanego glamrockowym brokatem w stylu wczesnych
Stonesów, Bowie’ego czy T. Rex. Uwielbiacie takie granie? Pokochacie Gin Lady i
ich nowy album.
poniedziałek, 7 grudnia 2015
Gazpacho - Molok [2015]
Trzeba przyznać, że norweski
zespół Gazpacho ma imponujące tempo pracy. Molok
to już 9. krążek grupy i od debiutu zatytułowanego Bravo, wydanego w 2003 roku, muzycy niemal zawsze trzymają się
cyklu jednej płyty rocznie. Pomysłów też nie brakuje, bo choć brzmienie
Gazpacho jest bardzo charakterystyczne i łączy kolejne wydawnictwa, to te
albumy wciąż przyciągają do nich nowych słuchaczy. Nie inaczej jest z płytą Molok. Fani powinni być zachwyceni,
przeciwnicy dostali potwierdzenie swoich wcześniejszych zastrzeżeń do
twórczości Gazpacho. Czyli w sumie nic się nie zmieniło… rzecz jasna poza tym,
że dyskografia grupy jest bogatsza o 44 minuty muzyki, które pewnie niejednego
zachwycą.
sobota, 5 grudnia 2015
Billy Gibbons and the BFG's - Perfectamundo [2015]
Ale że jak – solowa płyta „brodacza
z ZZ Top”? Ale tak bez kolegów? I jak to w ogóle będzie brzmieć? Bo jeśli tak
samo jak płyty sławnego tria, to po cholerę nagrywać to solo? No i przede wszystkim – Billy, gdzie twoje tanie okulary przeciwsłoneczne? Pytań było wiele
przed pierwszym odsłuchem, odpowiedzi również całkiem sporo po wysłuchaniu
nagrań, które Billy Gibbons zaserwował na albumie Perfectamundo. Nie potrafię tylko znaleźć jednej – na pytanie „czy
podoba mi się ten album?”.
czwartek, 3 grudnia 2015
The Heavy Eyes - He Dreams of Lions [2015]
Przypadki, przypadki, przypadki…
Patrzę – nazwa The Heavy Eyes. No tak, znam, kojarzę, kilka lat temu wydali
płytę, która mi się podobała… chyba. Dostaję informację od wydawcy – no faktycznie
mają na koncie dwie płyty, tylko żadnego tytułu nie rozpoznaję, a jednak
powinienem… Szybkie sprawdzenie faktów i wszystko jasne – kilka lat temu
spodobał mi się album The Flying Eyes, w tym roku zachwycałem się krążkiem The
Heavy Minds… No przecież to zwariować idzie! Ogarnijcie się z tymi nazwami, bo
nawet ja już nie nadążam, a co dopiero biedni czytacze bloga! Zacznijmy więc od
nowa: z zespołem The Heavy Eyes stykam się po raz pierwszy. Zupełnie
przypadkowo, jak już wiecie, ale takich przypadków nie ma co żałować. Pochodzą
z Memphis, jest ich trzech i łoją aż miło. Dynamicznie, ciężko, na przestrze i
z dużą dawką melodii, tylko, cholera, no, trochę jednostajnie.