niedziela, 27 marca 2016

Black Mountain - IV [2016]

Black Mountain to kolejny przykład grupy, na którą trafiam przypadkiem, i która całkowicie powala mnie już przy pierwszym naszym kontakcie. Czasami trzeba mieć po prostu trochę szczęścia. Trafić na coś na chybił-trafił pośród dziesiątek czy setek utworów i zespołów polecanych przez znajomych, autorów blogów czy duże portale muzyczne. Zdecydować – strzelam w to i może mi się spodoba. Któregoś dnia w zeszłym tygodniu mój wybór padł zupełnie na ślepo na Black Mountain i ich najnowszą płytę IV, która oficjalnie ukaże się 1 kwietnia. Nawet ja podejmuję czasem właściwe decyzje, cóż z tego, że przypadkiem. Po jednym odsłuchu tego krążka byłem już mocno zauroczony nowym wydawnictwem kanadyjskiej formacji. Po kilkunastu kolejnych jestem na amen zakochany i gotowy, żeby oświadczyć się całemu zespołowi i zapisać mu w spadku cały mój dobytek.

Niezaprzeczalnie największą siłą tego albumu jest jego muzyczna różnorodność i to, że każda twarz Black Mountain na IV jest równie piękna i olśniewająca. Lubicie dynamiczne hardrockowe numery z lekkim posmakiem lat 80.? Proszę bardzo – Florian Saucer Attack podrywa z miejsca. Spokojne, klimatyczne numery wspaniale prowadzone przez subtelne wejścia gitary? Kłania się Defector – piękny utwór, który płynie tak wspaniale, że chciałoby się, by nigdy się nie kończył – oraz Crucify Me, anielski wręcz numer, który kojarzy mi się z muzyką pierwszej połowy lat 90. Psychodeliczne, długie odjazdy, przywodzące na myśl muzykę przełomu lat 60. i 70.? Pod koniec płyty mamy (Over and Over) The Chain i Space to Bakersfield: w sumie 18 minut muzyki absolutnie powalającej swoim subtelnym pięknem. Cóż z tego, że ten drugi dość mocno inspirowany sławnym Maggot Brain? Do tego mocno nietypowy singiel promujący płytę – ponad ośmiominutowe Mothers of the Sun, w którym świetnie przeplatają się głosy Stephena McBeana i Amber Webber. Tu naprawdę próżno szukać poważniejszych wad. A jak już jesteśmy przy głosach – to zresztą kolejna z zalet tej płyty. Dwoje wokalistów Black Mountain brzmi razem kapitalnie. Do tego to świetne współistnienie gitar i klawiszy – bez wirtuozerskich pojedynków, za to z pięknym, delikatnym brzmieniem i ze smakiem.

Jeśli miałbym się tu do czegokolwiek przyczepić, to może do tego, że utwory z środka płyty pozostają jednak trochę w cieniu świetnych kompozycji otwierających i zamykających ten krążek, ale to nie tyle wina tych „środkowych” numerów, co po prostu kwestia kapitalnego poziomu, na jakim stoją wspominane wyżej utwory z pierwszej i ostatniej części IV. Bo w tej środkowej części też znajdziemy wiele ciekawych rozwiązań brzmieniowych. You Can Dream oferuje intrygujący, hipnotyczny klimat zahaczający o nieco kosmiczne, syntezatorowe brzmienia z lat 80., w Constellation mamy ciekawy wokalny dialog, prosty, powtarzalny motyw gitarowy i znowu znakomite, nieco kiczowate klawisze z innej epoki, które jednak idealnie tu pasują. Dla odmiany Line Them All Up kołysze delikatnie w nieco folkowych klimatach, a Cemetery Breeding to utwór niemal popowy – numer, który w lepszej rzeczywistości byłby wielkim przebojem nawet w komercyjnych stacjach radiowych. Zmieniam zdanie – tu jednak nie ma się absolutnie do czego przyczepić, nawet w tej środkowej części płyty. IV to album bez słabych punktów.

Ta płyta to dla mnie totalne zaskoczenie. Nazwa Black Mountain gdzieś tam obijała mi się o oczy w ostatnich latach, ale przyznam, że nigdy nie zdecydowałem się sprawdzić, co ten zespół ma do zaoferowania. Teraz zrobiłem to właściwie pod wpływem chwili – jakiegoś impulsu. Od lekkiego zdziwienia przy odsłuchu singli, przez bardzo przyjemne reakcje gdzieś w połowie płyty, po całkowity zachwyt na koniec – tak wyglądały moje reakcje przy pierwszym zetknięciu się z nowym dziełem Black Mountain. Tak, z dziełem. IV to płyta rewelacyjna, oferująca szeroką gamę muzycznych doznań – od dynamiki prostszych, krótszych kompozycji, nawiązujących brzmieniem do lat 80., przez intrygujący klimat zahaczający o korzenie folkowe, po zniewalającą, hipnotyzującą i wysmakowaną psychodelię w najlepszym wydaniu. To płyta z gatunku tych, od których nie sposób się uwolnić. Zresztą kto chciałby się wyrywać z objęć tak pięknej sztuki? Dajcie się porwać i pochłonąć muzyce Black Mountain, bo mimo że ten rok wydawniczo zapowiada się wspaniale, to niewiele razy traficie na muzykę tak kapitalną, jak w przypadku płyty IV.


--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji

7 komentarzy:

  1. przesłuchałam i uwolnić się mogę, ale rzeczywiście fantastycznie niesie:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Muzyka rzeczywiście dobra, aż chciałoby się posłuchać tego nagranego „po bożemu” czyli bez wszechobecnej dziś kompresji…
    Ja wiem, że narzekanie na współczesną technikę nagraniową jest marudzeniem starego pryka, ale wystarczy sięgnąć do nagrań starych, analogowych gdzie muzycy wykazywali się kunsztem w dziedzinie dynamiki i cały mastering polegał na dobrym miksie a nie na poprawianiu ataku, poziomu i pionu… Zdaję sobie sprawę, że nagrania cyfrowe wymagają obróbki bo próbkowanie i inne takie, ale to doprowadziło do tego, że muzycy coraz mniejszy wpływ mają na kształt swojej muzyki i wiedzą, że wszelkie niedoskonałości – szczególnie w dziedzinie dynamiki – będą łatwe do poprawienia w procesie masteringu, to i niektórzy dziwnie wypadają potem „na żywo”…
    Proszę posłuchać „Albatross” Petera Greena z Fleetwood Mac i próby zespołu Sendelica z tego roku.
    Toć to przepaść zupełna! I nie chodzi tu o inną koncepcję brzmieniową, bo ta może sobie być jaka chce, to morderstwo na dynamice! I ten mord trwa już od lat atakując nasze uszy i tępiąc wrażliwość.
    Najśmieszniejsze są głosy licznych wielbicieli współczesnych winyli. Wychwalają dźwięk analogowy ze swojego gramofonu, zapominając o tym, że na ich winyle trafił dźwięk nagrany cyfrowo i zmasterowany po dzisiejszemu…
    No są gatunki muzyczne, które jednakowoż najlepiej brzmią z użyciem staroci: instrumentów drewnianych i koników bujanych :) i do takich zaliczam tę płytę. Jasne, że będę słuchał, ale pomarzyć chyba wolno, co?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a pro-pos vinyli,to nie wiem jak jest,ale różnica jest i to KOLOSALNA porównująć z cd.i nikt mi nie powie,że nie,dzwiek,scena dynamika i brzmienie jest wspaniałe i żadne zcyfrowane,wiem bo mam dobre audio i mam porównanie np.Ejsi,sabbath,floydzi,Vader-tibi et igni,itd.przepaść jest wielka i to właśnie przez to,że vinyla nie da sie tak skompresować,zniszczyć dynamikę albumu jak na cyfrowym CD,to jest własnie tzw.loudness Ejsi rock or bust cd DR(dynamic range)5,a vinyl DR11!!!,sabbath 13 DR5 viny DR10!!!,Vader DR5,vinyl DR12!!!itdpolecam strone dr.loudness-war.info.

      Usuń
  3. Mama pytanie. Przymierzam się do recenzji tego albumu i natrafiłem na twoją recenzję. Chciałbym nabyć płytę CD w Polsce i nie mogę jej namierzyć. Mógłbyś mi pomóc? Nie wiem czy jest sens pisania recenzji ponieważ w bardzo lekki i szczegółowy sposób przelałeś emocje jakie niesie ze sobą ten krążek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzieki ;) Polska premiera zostala przesunieta o tydzien podobno, wiec od piatku plyty powinny byc. W rock serwisie pewnie beda, nie wiem jak ze stacjonarnymi sieciowkami.

      Usuń
    2. Wszystkie 4 płyty są na stronie MYSTIC www.mystic.pl
      http://www.mystic.pl/produkty.htm?search_text=black+mountain

      Usuń
    3. a na seeyousoon.pl z tego co widzę jeszcze większy wybór i świetne ceny

      Usuń