Czasem jak trafia, to z pełną
mocą i idealnie w środek tarczy, i to od pierwszych sekund. Zakochanie się w
dźwiękach, które nieznana mi wcześniej kompletnie grupa Mountain Dust zawarła
na swoim debiutanckim albumie Nine Years,
zajęło zaledwie chwilę, pewnie jakoś między dziewięcioma sekundami a
dziewięcioma minutami. Mniej więcej w połowie pierwszego numeru byłem już
przekonany, że to będzie dobra płyta, po drugim kawałku byłem już w stu
procentach kupiony, a pod koniec pierwszego odsłuchu wiedziałem już, że to
będzie jedna z moich ulubionych płyt wydanych w tym roku. Kolejne odtworzenia
całości tylko utwierdziły mnie w tym przekonaniu. Kwartet z Montrealu, który wcześniej
miał na koncie zaledwie demówkę, swoim pierwszym albumem natychmiast wdarł się
do czołówki moich ulubionych formacji sceny heavy psych.
Siedem utworów, 40 minut i kapitalny
klimat psychodeliczno-stonerowy od pierwszej do ostatniej nuty – tak w skrócie
przedstawia się album Nine Years. A
szczegóły? Zaczynają mocnym kopem. Evil
Deeds brzmi niczym mroczne bluesidło, ale przyprawione sporą dawką
przesterowanej gitary i soczystym brzmieniem organów w tle. Szorstki wokal,
przechodzący momentami w szalony krzyk, znakomicie pasuje do tego klimatu. Bardzo
obiecujący początek, ale tak naprawdę dopiero po zakończeniu tego utworu
odkrywany, co będzie największą siłą tej płyty, gdy okazuje się, że kolejny
numer – Aveline – to zupełnie inna
bajka. Nagle nie ma ściany dźwięku – jest tajemnicze, nieco psychodeliczne tło,
przyjemna, bujająca melodia i spokojny klimat. Dopiero z czasem robi się nieco
intensywniej, ale nigdy zbyt mocno. Dominuje zdecydowanie brzmienie organów,
które czasem grają jakąś natychmiast wpadającą w ucho melodie, a czasami po
prostu robią fantastyczne tło. Od razu przychodzi mi do głowy zespół Grusom –
autorzy mojej ulubionej płyty zeszłego roku. To bardzo podobny klimat. To
skojarzenie wraca zresztą jeszcze kilka razy w trakcie odsłuchu Nine Years, zwłaszcza w Tale of the Red Rain, które mogłoby być
ścieżką dźwiękową do psychodelicznego westernu, gdyby taki kiedyś powstał, i w wieńczącym
płytę utworze tytułowym, w którym „kwaśne”, hipnotyczne dźwięki na przemian z
niezwykle chwytliwym refrenem wwiercają się powoli w głowę, a świdrujące organy
w drugiej części dopełniają dzieła muzycznego zniszczenia. Zupełnie jak w
przypadku wspomnianej duńskiej grupy, która tak zachwyciła mnie w zeszłym roku.
Running Fool gniecie mocno, gdy trzeba, ale daje też od czasu do
czasu chwilę na złapanie powietrza i krótki odpoczynek od tego niskiego,
przesterowanego, ale cholernie rytmicznego i wkręcającego łojenia, zaś Dead Queen – najdłuższy, bo niemal
dziewięciominutowy, numer na albumie – wgniata w fotel psychodelicznym
początkiem i powolnym, ciężkim, ale bardzo melodyjnym graniem w dalszej części.
Ale chwilę potem, w ramach kontrastu, mamy najlżejszą kompozycję w zestawie. Lonely War zaskakuje akustycznym aranżem
oraz wykorzystaniem instrumentów dętych i smyczkowych. Nie zaskakuje zaś
zupełnie fantastycznym klimatem, bo do tego można się już było przyzwyczaić
przez poprzednich pięć numerów. Tym razem mamy do czynienia z niemal folkowym
obliczem Mountain Dust, choć daleko do klimatu letniej sielanki. To folk, ale w
pewnym sensie niepokojąco intensywny, choć przecież teoretycznie to bardzo
spokojny numer. Ten kontrast właśnie sprawia, że tak kapitalnie słucha się tego
nagrania.
Trafianie na dobre płyty zupełnie
przypadkiem to już niemal tradycja w moich muzycznych poszukiwaniach. Ale
rzadko zdarza się, żeby upolowany w ten sposób album był aż tak znakomity. Nine Years to wręcz idealna
stonerowo-psychodeliczna mikstura. Wszystkie składniki mistrzowsko wyważone,
klimat powala, wykonanie na świetnym poziomie. Czego chcieć więcej? Może tylko
tego, żeby czasem nie przyszedł im do głowy głupi pomysł z obniżaniem lotów na
kolejnych albumach. Po takim pełnowymiarowym debiucie po prostu nie wypada. Na
razie jeszcze zespół Mountain Dust nie jest zbyt znany, ale mam wrażenie, że
przy odrobinie szczęścia wkrótce mogą stać się jedną z czołowych grup północnoamerykańskiej
sceny psychodelicznej, bo muzycznie zrobili już bardzo wiele, by to osiągnąć.
Teraz wiele zależy od tego, czy zauważy ich ktoś „odpowiedni” i czy formacja
będzie miała okazję trafić dzięki temu do trochę szerszego grona odbiorców. Oby
stało się to jak najszybciej, bo szkoda, żeby ci goście marnowali się, grając
tylko małe koncerty dla garstki osób gdzieś w Quebecu.
Płytę można kupić (a także wysłuchać wszystkich nagrań z niej) na profilu grupy w serwisie bandcamp.
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w soboty o 13)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
mikstura o tyle dobra, że jak sceptycznie podchodzę do nowości, tak teraz trzyma mnie już dobry tydzień, albo dwa i puścić nie chce... dzięki Tobie i Twoim znaleziskom !!!
OdpowiedzUsuńNiesamowity wokal! Właśnie przesłuchuję płytę drugi raz. Dzięki za recenzję, dzięki Tobie trafiłam na prawdziwą gwiazdę, która myślę, że niedługo podbije sceny całego świata :)
OdpowiedzUsuńŚwietny początek, znakomity środek i może nieco zbyt płaczliwy momentami wokal ale zaskakująco dobra płyta. No i jak tu nie iść za przewodnikiem owieczek :-)
OdpowiedzUsuńDzięki MNZO poznaję znakomite płyty, ale nie wyłącznie...
OdpowiedzUsuńTeraz robię przerwę na Act V. Polecam wszystkim The Dear Hunter, który od lat czaruje kompozycjami najwyższej próby i aranżacjami jeszcze wyższej próby...
sprawdzi się ;) gdzieś mi sie nazwa o oczy obiła. dzieki :)
UsuńGdybym mógł coś doradzić to proponowałbym od części II zacząć, która była dojrzałą wersją części I i do dziś smakuje wyjątkowo.
OdpowiedzUsuńNie to żeby pozostałe były słabe, tylko ja po części II dostałem fazy na nich okropnej :-)