Trudno uwierzyć w to, że grupa
The Pineapple Thief istnieje już od 17 lat i właśnie wydała swój 11. album. Dla
mnie to wciąż był jeden z tych „nowych” zespołów progresywnych, których sporo w
ostatnich latach pojawiało się na europejskiej scenie. Muszę też przyznać, że
nigdy jakoś nie potrafiłem do końca „wkręcić się” w ich muzykę. Owszem,
pojedyncze utwory bardzo mi się podobały, ale gdy próbowałem posłuchać twórczości
zespołu w dłuższym wymiarze, jakoś nie potrafiłem skupić uwagi na tej muzyce na
dostatecznie długi czas. Nie wiem zatem czy to kwestia lekko zmieniającego się
mojego gustu, czy może potwierdzenie tego, co mówiło i pisało w ostatnich
tygodniach wiele osób – że grupa wydała właśnie swój najlepszy i najdojrzalszy
album. Fakty są takie, że płyta Your
Wilderness to pierwsze wydawnictwo The Pineapple Thief, które zrobiło na
mnie naprawdę duże wrażenie w całości, a nie tylko pojedynczymi utworami.
Jakiś czas temu grupa zaczęła
nagrywać albumy o całkowitej długości nieprzekraczającej trzech kwadransów i
tego też muzycy trzymali się w przypadku Your
Wilderness. To bardzo słuszna decyzja, bo muzyka The Pineapple Thief wymaga
skupienia się na dźwiękach, poświęcenia im pełnej uwagi, a temu nie sprzyja
wypełnianie kompaktu „po brzeg”. Your
Wilderness trwa 41 minut i jest to dawka idealna. To na tyle dużo, by
zaczarować słuchacza i wciągnąć go w snutą opowieść, a na tyle krótko, by nie
zanudzić i nie zamęczyć ciekawymi, ale jednak często trudnymi w odbiorze
motywami. Dwa pierwsze utwory pokazują, że na pewno nie mamy do czynienia z
płytą jednowymiarową. In Exile udanie
wiedzie mocny rytm wybijany przez grającego gościnnie na płycie Gavina
Harrisona, całość startuje dynamicznie, a pod koniec uderza ze sporą mocą. Dla
kontrastu No Man’s Land jest
niezwykle spokojne, delikatne wręcz, do tego z zapadającą w pamięć melodią
refrenu, choć im bliżej końca, tym poziom intensywności brzmieniowej rośnie.
Dynamiki na tym albumie zdecydowanie nie brakuje. Zresztą Tear You Up z takim tytułem nie mogłoby być chyba kontemplacyjnym,
fortepianowym numerem. Sporo tu wpadających w ucho melodii i „uładniających”
całość chórków, ale przede wszystkim jest właśnie dynamika. Podobnie w Take Your Shot, które udanie łączy
fragmenty spokojne, w których mamy sporo przestrzeni, z gęstszymi, dynamicznymi
motywami w stylu co żywszych kawałków Porcupine Tree. Warto wspomnieć też o
porywającej partii gitary w tym numerze. Na drugim biegunie jest Fend for Yourself z pięknie brzmiącą i zaskakująco
dobrze pasującą tu partią klarnetu, a także That
Shore z minimalistycznym podkładem, zaśpiewane delikatnie przez lidera
grupy, Bruce’a Soorda. Nie jestem największym na świecie fanem takich wysokich,
nieco płaczliwych wokali, ale w pewnych okolicznościach sprawdzają się one
bardzo dobrze i myślę, że w zestawieniu z tym subtelnym podkładem klawiszowym w
That Shore to wszystko ma sens.
Prawdziwą perełką jest zdecydowanie najdłuższy numer na płycie,
dziesięciominutowe The Final Thing on My
Mind. Być może to tu grupa najbardziej zbliża się do stereotypowego
progresywnego „długensa”, bo i jest dłuższe rozwijanie motywów i wreszcie tych
motywów zmienność, i momenty bardziej i mniej intensywne, i jakieś powracające
co jakiś czas stałe „punkty programu”, ale całość na pewno nie popada w banał i
pretensjonalność. W zasadzie to nawet nie wiadomo kiedy te 10 minut mija.
Nie wiadomo też kiedy mija 41
minut tej płyty. Ten album naprawdę wciąga. Do tej pory uważałem The Pineapple
Thief za grupę, która jest w stanie zatrzymać moją uwagę na jakieś 15-20 minut,
a potem rozglądałem się za czymś bardziej „moim” w brzmieniu. Tym razem jednak
udało im się nagrać album, którego słucham od pierwszych do ostatnich dźwięków
z równym zainteresowaniem. Być może to znak, żeby wrócić do starszych płyt i
dać im kolejną szansę, a może po prostu akurat na tym wydawnictwie sygnały
nadawcze (grupy) i odbiorcze (moje) w końcu znalazły się akurat na tych samych
falach i wcale nie musi to oznaczać powtórki w przyszłości? Zobaczymy za czas
jakiś. Na razie cieszmy się świetną płytą, która na pewno zajmie wysokie
miejsce we wszelkich rankingach najlepszych progresywnych płyt 2016 roku.
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w soboty o 13)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
To rzeczywiście bardzo dobra płyta, zaskoczyła mnie swoją spójnością mimo dynamiki. Nie potrafię pięknie pisać o muzyce,a w przypadku tej płyty ( a jest to pierwsza płyta grupy o której istnieniu wcześniej nie miałam fiołkowego pojęcia) całe 41 minut to podróż od pierwszego dźwięku. Chcę jej słuchać do tego stopnia, że niemal ją chłonę przez skórę i ani razu nie miałam poczucia, że wieje z niej nudą, że już wystarczy, że może jednak włączę coś żywszego... to z pewnością jedna z moich 10 płyt 2016 roku.
OdpowiedzUsuńPolecam ich płytę Variation on a dream. Dotychczas to było ich najlepsze wydawnictwo:-)
OdpowiedzUsuńObsesyjnie słuchałem przez miesiąc mimo, że duch starego Stevena Wilsona krążył nad głośnikami i chichotał.
OdpowiedzUsuńGdybym nie miał pojęcia o PT (złodziejaszkach) to bym był święcie przekonany, że to PT ( jeżozwierze)różnica tylko w wokalu, choć stylistycznie niewielka. Czytam i odnajduję swoje wrażenia, też wcześniej pojedyncze rzeczy a tu od a do z. Mimo, że to nic nowego w muzyce, to zgrabność kompozycji, dbałość o szczegóły aranżacyjne i wykonawcze, wspaniała gra Gavina sprawiają, że to się słuch z wielką przyjemną ością :-)
W pełni się zgadzam - bardzo dobra płyta i do tego przepiękna okładka :) Nie należy jednak zapominać, że ta płyta to także eksperymentalna suita "8 years later" trwająca 40 minut i niezwykle dopełniająca podstawowy krążek. O obu za niedługi czas również napisze u siebie.
OdpowiedzUsuń