Nowa płyta Stevena Wilsona to zawsze spore wydarzenie w świecie fanów muzyki progresywnej. I nic to, że to, co obecnie tworzy angielski wokalista, multiinstrumentalista i producent nijak ma się do prog rocka. Ci sami ludzie, którzy niegdyś czekali na jego nowe płyty z zapartym tchem, teraz traktują je przeważnie w kategoriach ciekawostki i zastanawiają się, czy będzie się dało wytrzymać do końca, czy może odpuścić sobie po dwóch, góra trzech numerach. No cóż, niewątpliwie nowy album, The Future Bites, którego premierę przecovidzono o ponad pół roku, zniechęci jeszcze większą grupę niegdysiejszych fanów Wilsona, niż poprzednia jego solowa płyta, To the Bone. Czy zapewni mu nowych? Tu mam pewne wątpliwości, bo jednak trudno muzykowi rockowemu zdobyć zainteresowanie fanów innych gatunków. Z drugiej strony, nie sądzę, by Wilson był muzykiem na tyle rozpoznawalnym poza światem rocka, żeby tłumy potencjalnych słuchaczy jego nowej płyty uciekały na widok jego nazwiska. Wiele pytań i wątpliwości związanych z tą płytą już na początku tego tekstu, no ale to jest właśnie album, który wiele wątpliwości, a nawet kontrowersji wzbudza.