czwartek, 26 marca 2015

Blues Pills - Blues Pills Live [2015]



Wiele już było w XXI wieku zespołów, które miały być nową nadzieją rocka. Niektóre z nich faktycznie spełniły pokładane w nich nadzieje, inne zniknęły tak szybko, jak zaistniały. Jeszcze kolejne istnieją i co jakiś czas wydają nowe płyty, tylko już nadziei większych nikt w nich nie pokłada. Nie ukrywam, że jedną z moich największych nadziei na przyszłość jest szwedzko-francusko-amerykański kwartet Blues Pills, o którego debiutanckim krążku pisałem niemal na samym początku istnienia tego miejsca. Poznałem ich dzięki EP-kom dostępnym w streamingu i zanim ukazała się ich pierwsza płyta, byłem już absolutnie oczarowany tą grupą. Krążek nie zawiódł oczekiwań i załapał się na podium mojego prywatnego rankingu najlepszych płyt 2014 roku. Na płytę numer dwa przyjdzie nam jeszcze chyba chwilę poczekać, bo zespół jest na razie zajęty graniem kolejnych tras koncertowych w Europie. Po udanych wyprawach z Rival Sons (w charakterze supportu) i The Vintage Caravan (jako gwiazda), grupa znowu rusza w drogę, ale zanim dotrze do Polski, możemy raczyć się koncertówką Blues Pills Live zarejestrowaną na zeszłorocznym Freak Valley Festival, które jest miejscem szczególnie przyjaznym Elin i jej muzycznym towarzyszom.

11 kompozycji (mimo że na okładce wydania kompaktowego mamy tylko 10 numerów w spisie), niespełna godzina grania i świetny klimat od początku do końca. Oto koncertowe „pigułki” w pigułce. Zespół nie ma jeszcze zbyt bogatej dyskografii, więc nic dziwnego, że na albumie koncertowym słyszymy głównie numery z debiutanckiej płyty studyjnej. I zaczyna się dokładnie tak jak na płycie od połączonych ze sobą dynamicznych numerów High Class Woman i Ain’t No Change. Ten drugi trwa tu ponad 8 minut? Biorę w ciemno! Świetne długie przejście instrumentalne między kawałkami, łączące elementy obu numerów. O to właśnie chodzi w rockandrollowych płytach koncertowych – żeby było inaczej i z większym rozmachem niż na płytach studyjnych. Jest znakomity rockowy klimat i naturalne brzmienie. Elin na pewno nie należy do niestety sporej grupy wokalistek, które w studio czynią cuda, a na koncercie nie potrafią oddać nawet cząstki tej magii. Śpiewa znakomicie, a przy tym słychać, że ma niesamowity luz na scenie. To nie jest typ wokalistki o potężnym głosie, który jest w stanie rozbijać naczynia i wstrząsać wszystkimi organami wewnętrznymi człowieka, ale bardzo dobrze wykorzystuje to, co ma, czyli rasową rockową barwę. Świetnie brzmi nie tylko w szybszych, mocniejszych numerach, jak High Class Woman czy Bliss, ale także w spokojniejszych kawałkach jak No Hope Left for Me, Dig In (no tu spokojny jest początek, bo jak już się rozpędzają, to wióry lecą) czy Little Sun. Ten ostatni numer – zamykający wydawnictwo podobnie jak w przypadku płyty studyjnej – to także popis instrumentalistów. W wersji koncertowej kawałek nabiera nowego życia. Wersje studyjne niektórych numerów zostały nieco „okiełznane”, co nie wszystkim się spodobało. Tu słyszymy tę oryginalną dzikość, której niektórym brakowało na studyjnym debiucie, a jednym z numerów, które najbardziej na tym zyskały, jest właśnie Little Sun z bardziej rozbudowaną częścią instrumentalną. Warto wspomnieć także o chyba najbardziej popularnym numerze grupy – Devil Man. Znamy już trzy wersje studyjne tej kompozycji, teraz dostajemy także wersję koncertową, która bazuje na oryginalnych nagraniach z dwóch studyjnych EP-ek, nie zaś na mocno przebudowanej wersji z dużej płyty, co zresztą niewątpliwie wychodzi temu numerowi na dobre. Nie bez powodu wokalne intro, którego w wersji z debiutu nie ma, ostrzega informuje mnie o nadejściu SMS-ów. Wspominałem, że na tym wydawnictwie usłyszymy głównie utwory z debiutu, ale są trzy wyjątki, a właściwie dwa i pół. Jednym z nich jest kompozycja The Time Is Now, która pierwotnie znalazła się na EP-ce Devil Man. Drugim jest krótki, dynamiczny instrumentalny numer In the Beginning, który wcześniej pojawił się na EP-ce Live at Rockaplast a tu stanowi intro do Black Smoke, zaś trzecim utwór Bliss, który, owszem, na płycie się znalazł, ale w wersji anglojęzycznej, zatytułowanej Jupiter. Tu słyszymy oryginalną szwedzką wersje, znaną z EP-ki Bliss.

Być może wydawanie koncertówki po zaledwie jednej płycie studyjnej to lekka przesada (tym bardziej, że do debiutu studyjnego dołączono przecież DVD z zapisem innego festiwalowego występu kapeli), ale z drugiej strony słychać, że jest to wydawnictwo, które ma podtrzymać zainteresowanie zespołem w trakcie, gdy Blues Pills są w trasie i nie mają jeszcze czasu nagrać drugiego albumu. To nie jest „wypasiona” koncertówka z obszerną wkładką, bonusami, gadżetami czy wersją DVD. To bardzo skromne wydawnictwo, choć atrakcyjne wizualnie. Ale atrakcyjne jest przede wszystkim dźwiękowo i to pomimo pewnej surowości brzmienia. Tak naprawdę można powiedzieć, że to taki oficjalny bootleg, który ma pokazać Blues Pills tu i teraz, u progu wielkiej kariery, która niewątpliwie będzie ich udziałem (jeśli nie, to znaczy, że dla muzyki rockowej nie ma już ratunku). Nie ma tu fajerwerków – jest po prostu świetny niemal godzinny zestaw znakomitych numerów zagranych porywająco i z wyczuciem. Na koncertówkę z prawdziwego zdarzenia pewnie przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać, ale może to i dobrze. Niech nagrają chociaż z trzy płyty, to i set będzie dłuższy, i wybór kompozycji większy. A na razie mamy płytę Blues Pills Live, która jest świetnym przedsmakiem tego, co dostaniemy za czas jakiś. Dostaniemy, jestem o tym przekonany.


16 i 17 czerwca grupa wystąpi w Polsce, odpowiednio w Krakowie (Fabryka) i w Warszawie (Hydrozagadka). Koncerty organizuje firma Knock Out Productions.
---

Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz