W każdym roku trafia się kilka
albumów, które robią olbrzymie zamieszanie wśród fanów rocka i w zasadzie już w
chwili premiery wiadomo, że pod koniec grudnia trafią do bardzo wielu zestawień
najlepszych płyt roku. Czy to z powodu samej nazwy grupy lub okoliczności
(pierwsza płyta od dawna, ważna zmiana składu itd.), czy po prostu dlatego, że
album jest znakomity i ludzie masowo się nim zachwycają. W tym roku jednym z
takich krążków niewątpliwie jest nowy album formacji A Perfect Circle – niby w
cieniu wyczekiwanego i chyba w końcu nagranego wydawnictwa grupy Tool, no ale to
przecież pierwsza płyta APC od 14 lat, więc musi być o niej głośno. A głośno
było tak bardzo, że zacząłem sobie myśleć – może coś w tym jest. Nic to, że
nigdy nie byłem fanem tego zespołu. Nie żebym nie lubił – po prostu nigdy nie
zainteresowali mnie sobą na tyle, żebym się zagłębiał w ich twórczość. Ale i
poprzedni krążek wychodził w czasach, kiedy nie miałem nawyku grzebania i
słuchania ponad 150 nowych płyt rocznie… W ostatnich latach często odkrywam nowe
płyty znanych zespołów, których wcześniej nie słuchałem. Często przeradza się
to w zainteresowanie wcześniejszą twórczością i sporą, zaskakującą dla mnie
sympatię dla nowego wydawnictwa. Tym razem tak jednak nie będzie.
Może to kwestia tych zachwytów
zewsząd – może podświadomie wyrobiłem w sobie jakieś wielkie oczekiwania.
Pierwszy odsłuch Eat the Elephant
zakończyłem z odczuciami typu: „Chyba potrzebuję więcej czasu”. Faktycznie po
trzech czy czterech kolejnych próbach wgryzienia się w tę płytę, pojawiły się
pierwsze przebłyski. A to spodobał mi się klimat w nieco tajemniczym,
oszczędnie zaaranżowanym The Contrarian,
a to wpadł w ucho nieco taneczno-rockowy So
Long, and Thanks for the Fish, do tego jeszcze dwa z singli – The Doomed i TalkTalk – zwróciły uwagę dynamiką i… no cóż, pewną przebojowością
(choć w granicach gatunku). Do tego ładnie bujające w pierwszej części i
ozdobione bardzo przyjemną partią gitary By
and Down the River czy znów trochę cięższy, wiedziony nieco mocniej
akcentowanym rytmem Hourglass, może
jeszcze intrygujący, bazujący na zapętleniach, ale zahaczający o przyjemny klimat
Get the Lead Out, który kończy płytę.
W końcu coś jednak zwracało moją uwagę, co dawało pewną nadzieję na to, że nie
wszystko stracone. Tyle że kolejne odsłuchy nie przyniosły żadnego przełomu.
Pierwsza część płyty wciąż przelatuje przeze mnie i poza kilkoma motywami z Disillusioned nie pozostawia żadnego
śladu, pierwsze numery głównie przez dość męczący i monotonny dla mnie wokal
zlewają mi się w jedno, a i długość albumu – 57 minut – nie pomaga w lepszym
przyswojeniu całości. Nie ma tu rzeczy, które by mnie odpychały, których nie
byłbym w stanie słuchać, bo irytują z tego czy innego powodu. Nie. Ale i naprawdę
niewiele fragmentów mnie zachwyca. Przez większość czasu kiwam się przy tych
numerach, czasem nawet zwrócę uwagę na jakąś gitarową zagrywkę, ładny motyw
basowy czy przyjemny klimat całości, ale pięć minut później nie mam pojęcia,
jak brzmiał ten utwór, który przed momentem mi się podobał. I jeśli po tylu odsłuchach,
ile dałem temu albumowi, nic się w tej kwestii nie zmieniło, to chyba możemy
uznać, że sprawa jest przynajmniej na razie przegrana.
Próbowałem. Serio. Naprawdę
starałem się wgryźć w tę płytę i dać jej kilkanaście odsłuchów przed napisaniem
choćby słowa (dlatego tekst trafia na bloga teraz, a nie miesiąc temu). Ale… no
nie trybi między nami. To nie tak, że uważam ten album za słaby, nieudany czy
nienadający się do słuchania. Słucha się go całkiem przyzwoicie i gdyby nie
długość, pewnie nawet by mnie odsłuch nie męczył. Ale mimo kilku naprawdę
znakomitych momentów, nie potrafię odnaleźć tu zbyt wiele dla siebie. Brakuje
mi wyrazistości, niewiele rzeczy zatrzymuje moją uwagę na dłużej i zostaje w
głowie po zakończeniu odsłuchu. No ewidentnie nie nadaję z zespołem na tych
samych falach i chyba nic już tego nie zmieni. Przy tylu nowych płytach, które
z czystym sumieniem mogę polecić wszystkim fanom dobrego rocka, szansa na to,
że będę wracał do Eat the Elephant
jest mniej więcej taka, jak na to, że zjem słonia.
1. Eat the Elephant (5:13)
2. Disillusioned (5:53)
3. The Contrarian (3:58)
4. The Doomed (4:41)
5. So Long, and Thanks for the Fish (4:26)
6. TalkTalk (4:08)
7. By and Down the River (5:04)
8. Delicious (3:49)
9. DLB (2:06)
10. Hourglass (5:14)
11. Feathers (5:58)
12. Get the Lead Out (6:40)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
No to razem tego słonia zostawimy przy życiu...
OdpowiedzUsuńPrzeleciał przeze mnie ten album bez wrażeń. Niczego tam nie znalazłem, co by mnie zachęciło do powrotu. Ale jak kto lubi, to czemu nie, niech słucha...
Mam bardzo podobne odczucia - muzyka nie męczy ale niestety przelatuje i tyle, nic może po za jednym kawałkiem (So long...) nie zostaje w głowie.
OdpowiedzUsuńNo to masz podobnie jak ja z ostatnim The Cult, nie męczy,nie przeszkadza,ale i nie iskrzy, za to zjadanie słoni jak najbardziej, nawet wciągnęłam ten album jedną dziurką od nosa i lekko z rozpędu weszłam w odsłuch poprzednich... czasami mam też tak, że po pierwszym zachłyśnięciu zupełnie tracę serce do jakiegoś albumu... ot bywa ;)
OdpowiedzUsuńChurch of the Cosmic Skull “Science Fiction” 2018 przesłuchałem 2 x.
OdpowiedzUsuńAby był x3 będę czekał na odpowiedni nastrój, ale nie wiem, czy doczekam…
Ostatni Bonamassa 2018 jak zwykle koncert zagrany i nagrany rewelacyjnie. Tyle, że chyba nam Joe się może przejeść przy tempie stachanowca ;-)
Ciekawa koncepcja: British Blues Explosion kojarzy się z latami sześćdziesiątymi i myślałem, że Joe się tego będzie trzymał, a tu masz niespodzianki z lat późniejszych. Ale pal sześć, kłopot mam z Bonamassą, kłopot nadmiaru. Wolałbym, by nagrywał mniej, bo zbyt obficie jeść wciąż to samo jest niezdrowo
Zainteresowali mnie francuzi: Weend'ô - Time of Awakening. Mieszanka całkiem strawna, moim zdaniem nawet smaczna.
Zabiorę się zaraz za Dream The Electric Sleep - The Giant's Newground I Gazpacho o wdzięcznej nazwie “Soyuz”, więcej się spodziewam po tych pierwszych. Wysypało trochę, zatem do słuchania!
tak, bonamassa przegina. nie nadążam niestety :D church sluchalem pierwsze dwa razy z miesiąc temu i odstawiłem na razie, a tu nagle mnie zaskoczyło, że ta płyta już wychodzi hahah to trzeba bedzie w weekend do niej wrócić
Usuń