Higher Truth to nie jest płyta dla fanów Soundgarden. Nie jest to
także płyta dla fanów Audioslave. Czy fani obu grup, na czele których stoi
Chris Cornell, już się oddalili? Sam, choć nigdy nie byłem zagorzałym
wielbicielem tych niewątpliwie zasłużonych dla rocka kapel, bardzo je cenię. Ale
na nowej solowej płycie Cornella próżno szukać mięsistych riffów, perkusyjnego
łomotu, ściany gitar i drapieżnych wrzasków. To zupełnie inne oblicze tego
wielkiego wokalisty. O tym, że na swoich własnych krążkach potrafi zaskakiwać,
wiemy już niestety od czasu wydania albumu Scream,
przy którym maczał paluchy niejaki Timbaland. Nie znam ani jednej osoby, której
tamten album się podoba. Higher Truth
też pewnie wzbudzi kontrowersje, bo to po prostu nie jest rockowa płyta. Ale to
płyta wypełniona kapitalnymi melodiami – świetnie zagrana i bosko zaśpiewana.
Higher Truth jest przesiąknięte brzmieniami gitary akustycznej. To
ona dominuje w każdej z 12 kompozycji na regularnym wydaniu albumu. Oczywiście
są dodatki – czasami usłyszymy „żywą” perkusję obsługiwaną przez byłego członka
Pearl Jam i niedawnego współpracownika Soundgarden Matta Chamberlaina, czasami
zapętlone motywy perkusyjne, raz czy dwa pojawi się harmonijka, od czasu do
czasu przypomni o sobie gitara elektryczna, usłyszymy też klawisze, fortepian,
skrzypce czy mandolinę. Ale to wszystko dodatki. Higher Truth to przede wszystkim głos i gitara akustyczna, przy
czym na pewno nie jest to płyta do „zamulania”. Wręcz przeciwnie – dość często
jest bardzo dynamicznie i z dużą dawką energii, mimo stosunkowo oszczędnego
aranżu. Otwierający płytę numer Nearly
Forgot My Broken Heart to jeden z moich ulubionych tegorocznych singli.
Znakomicie łączy subtelność solowych krążków Roberta Planta czy Eddiego Veddera
z niesamowitą wręcz przebojowością. Takich chwytliwych numerów, ocierających
się wręcz o rytmy taneczne, ale stworzone na „żywych” instrumentach, jest tu
więcej. Worried Moon to kolejny
potencjalny przebój z niesamowicie chwytliwym refrenem w stylu nagrań Petera
Gabriela. Z tego utworu bije jakieś trudne do wytłumaczenia ciepło. Jest
dynamicznie, a jednocześnie wcale nie za głośno. Od pierwszego odsłuchu
zauroczył mnie numer Only These Words
– absolutnie cudowny akustyczny utwór, prosty, chwytliwy, dynamiczny, ale bije
od niego jakaś radość. Powiedz mi słuchaczu prosto w ekran, że potrafisz słuchać
tego refrenu i nie śpiewać razem z Chrisem. Potrafisz? Łżesz! Coś niesamowicie
przyciąga także w kompozycji zamykającej album – Our Time in the Universe. Z jednej strony mamy tu zapętloną perkusję,
która jest nieco irytująca, z drugiej – to znowu świetny, pełen energii numer,
który natychmiast podrywa z fotela, zwłaszcza w refrenie, no i pojawiają się
smaczki egzotyczne, które były już obecne w pierwszym nagraniu z płyty i
żałowałem trochę, że później jakoś ich zabrakło. To jest Chris Cornell w wersji
tanecznej, ale nie tak ordynarnej jak na płycie z Timbalandem. Tu to wszystko
zrobione jest ze smakiem i wyczuciem. Kolejny pewniak singlowy, bo potencjał
komercyjny w tym numerze jest ogromny.
Higher Truth to jednak nie tylko dynamiczne, skoczne kompozycje.
Cornell i producent Brendan O’Brien zadbali o to, by od czasu do czasu zrobiło
się miło, przytulnie, wręcz „kominkowo”. Tak jest na przykład we Through the Window. To subtelny numer w
bardzo oszczędnej aranżacji, klimatem przypominający ponownie solowe płyty
Eddiego Veddera – przyjaciela Cornella. Tu nie ma wpadających błyskawicznie w
ucho melodii, ale jest właśnie ten ciepły klimat, choć w przeciwieństwie do tegorocznej
płyty Marka Knopflera, w stosunku do której użyłem sformułowania „kominkowa”,
tu ta cecha nie powoduje u mnie ciężkości powiek. Kontynuację tego klimatu
znajdziemy w Josephine, choć tu
melodia jest jakby bardziej „radiowa”. Cudownie słucha się Circling – stonowanej kompozycji, bardzo oszczędnej, choć momentami
drapieżnej, gdy pojawia się niespodziewanie przesterowana gitara. I wreszcie
utwór tytułowy – melodia niczym z pierwszych fortepianowych ballad Aerosmith
lub nawet utworów The Beatles, a refren jest nieznośnie wręcz chwytliwy i już
przy pierwszym odsłuchu człowiek łapie się na śpiewaniu tytułu razem z
Cornellem. Trudno zrobić tego rodzaju numer w taki sposób, żeby nie trącił
banałem, ale jemu się udaje. Znowu nasuwa mi się porównanie z Vedderem, ale tym
razem w kontekście Pearl Jamu i ostatnich dokonań tego zespołu, które właśnie
często charakteryzują się genialnymi, wpadającymi natychmiast w ucho melodiami
przy jednoczesnym zachowaniu bezpiecznego dystansu od muzycznych oczywistości.
Problem z tą płytą – choć niewielki
– polega na tym, że czasami Chris stara się aż za bardzo, żeby te akustyczne kawałki
unowocześnić. Te zapętlone motywy perkusyjne brzmią jednak tak sobie, zwłaszcza
jeśli są zbyt mocno wysunięte do przodu w miksie. No i stężenie cukru na
sekundę jest jednak momentami zbyt wysokie, zwłaszcza w Before We Disappear i Murderer
of Blue Skies. To pierwsze brzmi jak pościelówa Def Leppard i to z tych
późniejszych, których ludzie z cukrzycą słuchać nie powinni. To drugie ma
niezły, „antymiłosny” tekst, ale muzycznie jest niestety dość sztampowo, no i
te loopy, które nadają całości boysbandowego posmaku. Ta płyta spokojnie
mogłaby się obyć bez tych dwóch numerów, tym bardziej, że na limitowanej edycji
Higher Truth mamy trzy dodatkowe
kawałki, a każdy z nich jest lepszy od tej przesłodzonej parki.
To nie jest album przełomowy,
genialny i powalający rozwiązaniami aranżacyjnymi. To po prostu płyta, której
fantastycznie się słucha. Czasami poderwie z miejsca, innym razem przyjemnie
rozkołysze, ale niemal nigdy nie nudzi i nie trąci banałem. Ale nie ma się co
oszukiwać – ta płyta raczej nie zdobędzie serc fanów mocnego rocka, a
przynajmniej nie tych, którzy nie wyobrażają sobie dobrego krążka bez tłustych
riffów. To po prostu nie ten target. Chris mógłby pewnie nagrywać solowe
albumy, które brzmiałyby dokładnie jak płyty Soundgarden, ale czy to tak
naprawdę miałoby jakikolwiek sens? Następną płytę tej kapeli pewnie usłyszymy w
przyszłym roku i tam nie będzie miejsca na radosne pląsy, akustyczne zagrywki
rodem z płyt Arki Noego, miłosne pieśni i historyjki dla dzieci o księżniczkach
i królewiczach. Będzie ciężko, głośno, ponuro i cholernie rockowo. Czyli
całkowicie przeciwnie niż na Higher Truth
i o to chyba chodzi w karierze solowej, gdy na co dzień gra się w bardzo znanym
zespole o charakterystycznym brzmieniu. Ja takiego Cornella kupuję. Na Scream – nieszczęsnej płycie nagranej z
Timbalandem – przesadził. To nawet nie był krok, a kilkadziesiąt kroków za
daleko. Na Higher Truth Cornellowi
zdarza się kilka razy dość niebezpiecznie zbliżać do strefy muzycznej siary,
ale nigdy nie włazi w nią ostro z buciorami. W efekcie otrzymaliśmy 45
minut dość niezobowiązującej, ale bardzo
przyjemnej muzyki ozdobionej głosem jednego z największych wokalistów rockowych
ostatnich 25 lat.
--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
W Antyradiu katują ten singlowy numer ciągle i jakoś nie może mi wejść. Nie chcę sięgać po całą płytę. Jakoś do solowych dokonań Chrisa nie mogą się przekonać.
OdpowiedzUsuńtaaa niestety radio potrafi zajechać każdy kawałek
Usuń