Samaris to jedna z najniezwyklejszych
grup w orbicie moich muzycznych zainteresowań. Pochodzą z Islandii, z rockiem
nie mają absolutnie nic wspólnego, zaś poznałem ich kompletnie przez przypadek,
gdy buszowałem wśród regałów z płytami w małym muzycznym sklepie w stolicy
Islandii. Okazało się, że kilka tygodni wcześniej zrobili furorę podczas
największego muzycznego święta na wyspie wulkanów – festiwalu Iceland Airwaves.
I tak ta moja muzyczna znajomość z formacją trojga młodych ludzi trwa już
niemal cztery lata, co jest dość dziwne, bo grupa gra muzykę bardzo trudną do
sklasyfikowania, ale z pewnością jeszcze trudniejszą do skojarzenia ze mną i
moimi muzycznymi gustami. Bardzo ogólnie napisałbym, że to art pop, ale sporo
tam klimatów ambientowych, elektronicznych, folkowych, a to wszystko z
dodatkiem bardzo charakterystycznego, delikatnego wokalu Jófriður Ákadóttir
oraz klarnetu, na którym gra druga z pań w grupie – Áslaug Rún Magnúsdóttir.
Jedyny męski rodzynek w Samaris – Þórður Kári Steinþórsson – odpowiada za
elektronikę. Nie napiszę, że razem tworzą mieszankę wybuchową, bo wybuchów tu
nie ma. Jest za to fantastyczny, niecodzienny, bardzo islandzki klimat. Muzyka
elfów XXI wieku.
Trudno tu wyróżniać poszczególne
utwory, bo płyty Black Lights słucha
się jak jednej całości, czasem nawet trudno zarejestrować zmianę kompozycji, i
to mimo że nie ma tu klasycznego łączenia utworów w jednolite bloki. Na całym
albumie dominuje chłodny, tajemniczy, bardzo subtelny klimat, tak
charakterystyczny dla wielu popowych wykonawców z Islandii. Jest to muzyka
intrygująca i nieoczywista, mocno podszyta elektroniką, ale używaną ze smakiem.
Klarnet i delikatny głos nadają jej „ludzkie” cechy i ta mieszanka sprawdza się
po raz kolejny bardzo dobrze. Jeśli mam wyróżnić konkretne kompozycję, to
zwrócę uwagę na otwierające album Wanted
2 Say, w którym można doszukać się echa synthpopu lat 80., na wpadające w
ucho Black Lights, które momentami
kojarzy mi się klimatem z ostatnią płytą Bowiego, czy na urzekające delikatnym
pięknem i gracją T4ngled. O wymienieniu
tych, a nie innych kompozycji, decydują jednak szczegóły, bo tej
czterdziestojednominutowej płyty naprawdę słucha się jak jednego długiego numeru.
Bardzo przyjemnego numeru – dodam. Tylko trochę brakuje mi tu jakiejś
kompozycji, która zdecydowanie by się wyróżniła. Czegoś, co powaliłoby mnie od
pierwszych sekund, co przy przywołaniu w pamięci tego albumu za kilka lat od
razu zmuszałoby do przypomnienia sobie: „No tak, tam był taki świetny kawałek
zatytułowany …”. Mam wrażenie, że takiej kompozycji na Black Lights nie ma, ale być może objawi się ona dopiero po
kolejnych kilkunastu przesłuchaniach całości.
Black Lights to płyta, którą trudno mi jednoznacznie ocenić, bo
czasami to, co jest jej zaletą, może być też wadą. I bądź tu człowieku mądry.
Albumu słucha się jak jednej całości. Wszystko jest bardzo spójne, jak już raz
damy się ponieść klimatowi tego wydawnictwa, to jest on z nami do ostatniej
sekundy odsłuchu. Ale z drugiej strony z tej całości trudno wyłowić momenty
zdecydowanie najlepsze, takie, które natychmiast powalałyby klimatem czy
rozwiązaniami aranżacyjnymi. Nie ma tu utworu tak porażającego pięknem od
pierwszego przesłuchania, jak Stofnar
Falla, które niespełna cztery lata temu usłyszane we wspomnianym sklepie
płytowym w Reykjaviku skłoniło mnie do zapoznania się z całą świeżo wydaną EP-ką
kompletnie nieznanego mi wtedy zespołu. Albumu słucha się bardzo dobrze i ten
jednolity klimat jest niezwykle przyjemny dla ucha, ale nie mam tych ciar,
które za każdym razem towarzyszą odsłuchowi utworu tytułowego ze Stofnar Falla. Nic to jednak – Black Lights potwierdza, że ta młoda
islandzka formacja potrafi kapitalnie czarować dźwiękiem i jest jednym z
ciekawszych przedstawicieli europejskiej sceny art pop. Warto zapamiętać tę
nazwę, bo oni jeszcze tak czarować mogą przez lata.
Zachęcony sięgnę po płytę, choć przyznaję, że jak tylko trafiam na termin "ambient" to rezerwa się załącza i ochota na słuchanie w poważnych tarapatach się znajduje...
OdpowiedzUsuńDobrą wiadomością jest, że mamy szansę na Opeth w tym roku.
Na płyty tego zespołu czekam z wyjątkowymi uczuciami: od lat 25 notują z płyty na płytę niesamowity postęp, nie powtarzając się i rosnąc muzycznie w tempie niemożebnym. Każda kolejna przynosi duże zmiany i wyłącznie bardzo dobre. Nic słabego, nic odwalonego a kierunek dla mnie rewelacyjny! Chyba wszyscy znają ten dreszcz oczekiwania na kolejne dzieło... W ich przypadku nie zawiodłem się - jak dotąd.
Posłuchałem.
OdpowiedzUsuńGdyby nie automat pukającodźwięczący to klimat byłby ujmujący. Pani bardzo przypomina Björk, jeśli islandzkie klimaty to właśnie to, to ja tę melodykę i artykulację kupuję, ale bez ambientowych dodatków.