Rose of Jericho to dla mnie jeden z tych albumów, które nie rzucają na kolana od pierwszego odsłuchu i nie sprawiają, że człowiek od razu sądzi, że ma do czynienia z jednym z najlepszych krążków danego roku, ale wraca do tematu od czasu do czasu i kilka tygodni później łapie się na tym, że wciąż z coraz większą przyjemnością taki album włącza zamiast wielu innych, które w międzyczasie włączał. Bo tu nie ma efektownych, powalających solówek, nie znajdziemy zbyt wielu chwytliwych motywów, które od razu zostają w głowie, muzyka, którą prezentuje zespół, nie jest specjalnie efektowna, ale po kilkunastu odsłuchach coraz bardziej dociera do słuchacza, że to wszystko ma sens. Zaletą tej płyty na pewno jest to, że trwa zaledwie 38 minut. „Przerobiłem” w ostatnich kilku tygodniach około 50 nowych płyt i często moja konkluzja była taka, że może i jest na nich kilka fajnych numerów, ale nie chce mi się ich słuchać po raz kolejny w całości, bo stos zaległości jest zbyt duży, żebym marnował czas na 60-70-minutowy album, na którym podoba mi się 20 czy 30 minut muzyki. Z Rose of Jericho nie mam takiego problemu.
Trochę obawiałem się, że będzie to płyta jednowymiarowa. Bo owszem, początek jest niezwykle przyjemny i panowie łoją aż miło w Step Into the Dawn, w dynamicznym, zagranym na sporym polocie Solitary Cage, czy w gęstym, momentami mocno zagruzowanym The Suit – są ciężkie riffy, gęsty, ponury, „duszny” klimat – ale zastanawiałem się, czy właśnie tak nie będzie to brzmiało we wszystkich dziewięciu numerach. Na szczęście szybko się okazało, że jest inaczej. W Blood Moon mamy już trochę więcej zwolnień, klimatu, bardzo amerykańskiego mroku, jest też kapitalny, mocny groove. Kojarzy mi się to z takim właśnie ciężkim, ale bardzo rytmicznym graniem rodem z lat 90. czy początku kolejnej dekady – ale raczej z brudem Down niż z brzmieniową polerką Disturbed. Świetnie brzmi Son of Sam – z początku niczym dziecięca pioseneczka w ustach psychopaty (zresztą tytuł Son of Sam nasuwa jednoznaczne skojarzenia). Kapitalnie chodzą tu gitary, a całość chyba najbardziej z płyty wpada w ucho już od pierwszego odsłuchu. Klimat amerykańskiego południa, tym razem w wydaniu początkowo nieco lżejszym, dominuje w instrumentalnym numerze tytułowym – kolejnym, który sprawia, że moje początkowe obawy o jednowymiarowość tej płyty, odchodzą w niepamięć. Napisałem, że początkowo jest lżej, bo przychodzi taki moment, kiedy panowie odkręcają korbę i łoją mocno i gęsto, aż wnętrzności podskakują.
Dobry, mocny, wpadający w ucho groove i solidny łomot udanie łączą się w najkrótszym na płycie Blackbird, ale już z kolei najdłuższy tu utwór, Call of the Wolves, to powrót to przestrzeni, mroku oraz klimatycznych wstawek gitarowych na drugim i trzecim planie. Melodię prowadzi linia basu, który wobec oszczędniejszej aranżacji momentami staje się instrumentem wiodącym. Dokładnie takich utworów chciałem na tej płycie, gdy miałem już za sobą pierwsze 2-3 numery – mrocznych, brudnych, szorstkich, ale spokojniejszych i klimatycznych, z jednej strony ciężkich, ale z drugiej pozwalających odpocząć od dynamicznego łojenia. Być może to właśnie Call of the Wolves jest kluczowe na tym albumie dla jego właściwego balansu, bo na koniec znowu mamy mocniejsze pieprznięcie z bulgoczącym basem, solidnym perkusyjnym łomotem, wyrazistymi zagrywkami gitarowymi i transowymi, hipnotycznymi zaśpiewami w Om.
I już. 38 minut. Naprawdę nie potrzeba więcej. Nie ma przesytu, nie ma niedosytu. Zrobili to, co do nich należało, zdobyli moją ciekawość, wkręcili w ten mroczny, brudny, gęsty klimat, ale nie zamęczyli powtarzalnością pomysłów. Jestem przekonany, że gdyby ten album trwał kolejne pół godziny, to choćby ta dalsza część materiału była równie dobra, nie wracałbym do tego krążka, bo zwyczajnie czułbym się zmęczony taką ilością materiału. A tak – wyszło naprawdę bardzo dobrze. Rose of Jericho to świetna mieszanka stonera, groove metalu, sludge’u i bardziej klasycznych rockowych brzmień w bardzo amerykańskim – wbrew pochodzeniu muzyków – wydaniu. Dajcie tej płycie nieco czasu, niech ma szansę przeniknąć w wasz krwiobieg. Nawet jeśli nie „wchodzi” przy pierwszym czy drugim odsłuchu, wróćcie do niej po kilku tygodniach. Warto.
Płyty możecie posłuchać na profilu wydawcy na Bandcampie.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Wprawdzie to nie świetna Isla Fortuna i jak ją nazwałeś progresywny stoner he he, ale może być.
OdpowiedzUsuńKomatsu to taki klasyczek i każda osoba zajmująca się muzyką raczej o nim słyszała :) Tak, jak piszesz - przyjemna płytka, którą warto odsłuchać.
OdpowiedzUsuń