Ino-Rock Festival to już od dawna dla mnie - lecz także dla wielu innych osób - wydarzenie tyle muzyczne, co towarzyskie. Myślę, że spokojnie z 75 procent przyjeżdżających na tę imprezę osób pojawia się co rok bez względu na to, kto ma zagrać na scenie. Oczywiście, są osoby, które bardzo czekają na tego czy tamtego wykonawcę, ale spora grupa bywalców czeka chyba najbardziej na spotkanie ze znajomymi, których najczęściej widują tylko na koncertach/festiwalach, czasem nawet właśnie tylko ten jeden raz w roku. I ja w zasadzie też należę do tej grupy. Ino-Rock to pewne rytuały. Odwiedziny w Bajce, żeby pogłaskać tamtejsze koty, nawet jeśli akurat w danym roku tam nie nocuję, tropienie inowrocławskich wiewiórek, wizyta w solankach (w tym roku wyjątkowo zabrakło mi na to czasu), kiedyś wstrętna Pyszotka w nieistniejącej już (przynajmniej w takiej formie) Marmurowej na rozpoczęcie imprezy, witanie się z połową festiwalowiczów podczas pierwszych koncertów, żarty trzymającego wszystko czasowo w ryzach Stefana ("oooddział geriatrycznyyyy") na backstage'u.