Gdy prezentowałem Julia Dream w swojej audycji, płyty jeszcze nie było. Na profilu grupy na Bandcampie można było odsłuchać jedynie ten właśnie cover i chyba jeszcze jedną kompozycję. Jednak klimat ich wersji numeru Floydów urzekł mnie w tak dużym stopniu, że przeczuwałem podobnie pozytywny odbiór całości, więc absolutnie nie chciałem przegapić później tej premiery w natłoku innych. Zacznę jednak od wspomnianej przeróbki. Julia Dream to według mnie jeden z najbardziej niedocenianych utworów Floydów, jeden z klasycznych wczesnofloydowych, melancholijnych kawałków w klimatach „rzeczno-łąkowych”. W ostatnich latach w końcu chyba został dostrzeżony, bo pojawiło się sporo nowych wersji, zwłaszcza w wykonaniu zespołów ze sceny psych-stoner-doom. Być może ten od The Sun or the Moon robi największe wrażenie. Zespół niby nie odbiega tu daleko od oryginału w sensie melodii, ale przesiewa go przez kosmiczno-psychodeliczny filtr, a efekt nałożony na wokal nadaje mu nieco robotycznego charakteru, co przynosi ciekawy efekt. No i oczywiście należy wspomnieć, że ten dwuipółminutowy w oryginale kawałek tu trwa minut osiem i ani jedna sekunda nie jest tu zbędna. Ta wersja z miejsca stała się jedną z moich ulubionych przeróbek Pink Floyd.
Na szczęście nie jest to płyta z fantastycznym coverem i resztą, która zupełnie nie dorasta do tego poziomu. Cały album ma świetny, zgodnie z tytułem mocno kosmiczno-psychodeliczny klimat, z pojawiającymi się okazjonalnie naleciałościami muzyki plemiennej, bliskowschodniej czy nawet elektroniki. Płyta trwa aż 70 minut, co w normalnych okolicznościach pewnie by mi przeszkadzało, ale ta muzyka płynie tak kapitalnie, że zupełnie tego nie odczuwam. Dość powiedzieć, że wspomniany cover Julia Dream – przypominam, ośmiominutowy – to niemal najkrótszy utwór na Cosmic. Krótszy jest tylko otwierający album numer tytułowy. Otwierający zresztą kapitalnie, klimatycznie i hipnotycznie. Mamy tu stały, wciągający beat, na którym zespół fantastycznie buduje klimat, balansując na granicy elektroniki, psychodelii, a momentami nawet jazzu. Zanim, w połowie płyty, dotrzemy do Julia Dream, po drodze jeszcze mamy kolejny świetny, cholernie klimatyczny numer, Twisted Kamasutra, wiedziony obłędnie brzmiącą linią basu. Taki psychodeliczny funk na zwolnionych obrotach. Eldorado to wiersz Edgara Allana Poego. Jego twórczość w muzyce najczęściej przedstawiana jest w formie mrocznego, ciężkiego, gotyckiego rocka lub metalu. I tu też ten ciężar i mrok niewątpliwie słychać, bardziej niż we wcześniejszych kompozycjach. Ale dla kontrastu dużo tu też przestrzeni w niektórych fragmentach, więc niby ta gęstość, ciężar i gotyk są tu obecne, ale wymieszane, o dziwo bardzo sprawnie, z przestrzenią kosmiczną (lub kosmiczną przestrzenią – jak kto woli).
Potem, w centralnym punkcie płyty, mamy wspomniany cover Julia Dream, a za nim Trippin’ on Mars, które – zgodnie z tytułem – przenosi nas ponownie w kosmos, choć nie da się tu nie wyczuć także sprytnie połączonych z tymi kosmicznymi dźwiękami klimatów bliskowschodnich. I na tym ten album spokojnie mógłby się skończyć i gdyby tak się stało, mielibyśmy do czynienia ze znakomitą, 41-minutową płytą, zachwycającą w każdej sekundzie. Ale są tu jeszcze dwa numery, trwające łącznie 29 minut. I wiecie co? To świetnie! To jeden z tych nielicznych przypadków, kiedy naprawdę mi to nie przeszkadza. Choć Space Travel Agent przynajmniej po tytule zapowiadał się jako kolejny hipnotyczny numer oparty na jednostajnym rytmie i oplatających go kosmicznych odlotach, kompozycja idzie w inne rejony. To dość spokojny, melancholijny, choć momentami ciężki i gęsty numer, w którym z jednej strony mamy mocno zaznaczony motyw fortepianowy, z drugiej zaś pojawiające się od czasu do czasu ciężkie gitary. Do tego jak zawsze wyrazista linia basu, który na tej płycie gra wiodącą rolę i jest pchnięty w miksie mocno do przodu, co niewątpliwie korzystnie wpływa na brzmienie. Na koniec kompozycja, której nie ma prawdopodobnie na niektórych wydaniach płyty, ale jest na pewno na Bandcampie zespołu. Quicksand to rozwinięty pomysł z wydanego jakiś czas temu cyfrowego singla. Tam trwał nieco ponad siedem minut, tu aż 19. Z oczywistych względów nie jest to kompozycja dla zwolenników konkretu w muzyce, ale można się przyjemnie wkręcić w ten triphopowo-psychodeliczny klimat. A do tego jeszcze pojawiają się tu bardzo przyjemne wstawki klawiszowe oraz saksofon, a całość pod koniec nabiera przyjemnej intensywności.
The Sun or the Moon debiutują płytowo, ale to grupa złożona z doświadczonych muzyków i to zdecydowanie słychać. Muzyka, którą tu prezentują, jest intrygująca, wysmakowana, czerpie mądrze ze sprawdzonych wzorców i miesza je czasem w sposób nie do końca oczywisty. W materiałach dotyczących zespołu można trafić na takie nazwy jak Pink Floyd, Can, Kraftwerk czy Radiohead, w opiniach słuchaczy widziałem też wzmianki o The Tea Party czy Morphine. I w sumie wspomnienie o każdym z tych zespołów w kontekście muzyki The Sun or the Moon zdecydowanie się obroni, a jednocześnie nie jest to wprost kalka twórczości żadnego z nich. To chyba największy atut tej grupy. Niby brzmią znajomo, ale po swojemu. I przede wszystkim bardzo dobrze. To zdecydowanie będzie moja tegoroczna płytowa czołówka.
Płyty możecie posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.
---
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Chodzę zahipnotyzowany. Na zmianę na uszach raz The Sun, raz marzyciel Great Escape (po jednym z kuferków). Świetne płyty. Dzięki Bizon. Dwa lata temu odkryłeś dla mnie Coogans Bluf, a teraz powyższych.
OdpowiedzUsuńsuper, bardzo się cieszę ;)
UsuńArtysta z Wisconsin występujący jako Samtar wypuścił ostatnio płytę pt. Cryptic Tales From A Vision Obscured, na której objawił mi się jako bardzo utalentowany kompozytor, wokalista i gitarzysta.
OdpowiedzUsuńNa bandcampie można posłuchać, choć brak tam House of the Rusing Sun – klasyka, który na mojej wersji płyty jest. I jest to chyba najlepsza wersja, jaką słyszałem.
Wokalnie Samtar jest znakomity, kawałki zgrabne i urozmaicone, jednakowoż noszą wyraźne piętno jego pomysłu na muzykę. Nie nudzi ani chwili a miejscami porywa. Polecam.
W wersji albumu na Spotify jest również z House of the rising sun. Faktycznie dobra wersja. Sprawdzę całą płytę.
UsuńWow cóż to jest za płyta! Dla mnie absolutnie najlepsza w 2021 roku. Szkoda, że przekonałem się o tym dopiero po głosowaniu na topkę w rockserwisie. Dzięki Bizon za polecenie.
OdpowiedzUsuń