Nowości godnych uwagi w tym roku
mamy prawdziwy wysyp. Obfitość tak wielka, że czasami niektóre płyty zostają
zapomniane, przeoczone lub poznanie ich odkłada się na „kiedyś tam”. Trochę tak
właśnie było z najnowszym krążkiem szwedzkiej grupy Greenleaf. Bez wyraźnego
powodu, bo ich poprzedni album – Trails and Passes – bardzo mi się podobał, a
panowie dołożyli jeszcze do tego w międzyczasie świetny występ na Red Smoke
Festival w Pleszewie. A jednak nagrania z płyty Rise Above the Meadow długo nie mogły trafić do mojego odtwarzacza
i nie potrafię znaleźć żadnego logicznego wytłumaczenia tej sytuacji, poza
wspomnianą obfitością muzyczną roku 2016. Jest też być może jeden powód, ale o nim
może pod koniec… A że grupa Greenleaf to absolutne czołówka europejskiej sceny
stonerowej, niedopatrzenie to należy naprawić, bo wstyd ciągnąłby się za mną
latami. Siądźcie wygodnie, zapnijcie pasy, bo będzie mocno od pierwszych
sekund.
środa, 31 sierpnia 2016
poniedziałek, 29 sierpnia 2016
Ino-Rock Festival [Lacrimosa, Anekdoten, Dungen, Agusa] - Inowrocław, 27 VIII 2016 [galeria zdjęć]
Dziewiąta edycja Ino-Rock Festival różniła się nieco od poprzednich. Ze względu na rezygnację z występu grupy Hipgnosis zabrało polskiego wykonawcy, nie było też z tego samego powodu zwyczajowych pięciu występów, a jedynie cztery. Do tego jeden z wykonawców - przynajmniej teoretycznie największa gwiazda imprezy - to grupa z mocno innej bajki. Pewne rzeczy pozostają jednak niezmienne. Po pierwsze w ostatnią sobotę sierpnia w Inowrocławiu jest piekielnie gorąco, słonecznie i bezdeszczowo. Po drugie połowa czasu pomiędzy kolejnymi koncertami a także w trakcie pierwszych kilkudziesięciu minut festiwalu schodzi na witanie się ze wszystkimi znajomymi. Atmosfera na Ino-Rock przypomina piknik w gronie kumpli. Teoretycznie powinno się to gryźć z niełatwą przecież w odbiorze muzyką większości wykonawców, ale w jakiś sposób to wszystko do siebie pasuje. Większość muzyków po zakończonym występie siada pomiędzy słuchaczami na ławkach Teatru Letniego, wdaje się w rozmowy z fanami i pozuje do zdjęć. Piwo po obu stronach sceny leje się niemal strumieniami, ale nie ma żadnych nieprzyjemnych sytuacji, nikt nie wszczyna awantur, a każdy wykonawca witany jest i żegnany z wielkim entuzjazmem. Po prostu - "Najsympatyczniejszy festiwal świata".
Tak się to w tym roku ułożyło, że najmniej zainteresowany byłem występem gwiazdy wieczoru, czyli grupy Lacrimosa. Po pierwsze - nie jest to moja bajka muzyczna. A po drugie - przed Lacrimosą na scenie zaprezentowały się trzy szwedzkie formacje dobrze znane z anteny rockserwis.fm - Agusa, Dungen i Anekdoten. Czekałem przede wszystkim na występ pierwszej z nich. To dziwne uczucie, gdy człowiek najbardziej cieszy się na koncert grupy otwierającej cały festiwal, ale tak właśnie bywa na Ino-Rock, gdzie poziom występujących grup jest niezwykle wyrównany. Jedynym minusem tak wczesnego występu Agusy był upał i słońce brutalnie wpadające na scenę. Odjęło to trochę klimatu z ich występu, ale najważniejsza jest przecież muzyka, a gdy już cała grupa zgrała się po kilku minutach i rozruszała, można było dać się porwać kapitalnym brzmieniom znanym z obu płyt studyjnych formacji, podanym w dodatku w świeżej, mocno rozimprowizowanej formie. Byliście kiedyś na godzinnym koncercie, w trakcie którego zespół zagrał cztery utwory? Ja właśnie byłem. Szkoda tylko, że zespół przywiózł ze sobą zaledwie kilkadziesiąt sztuk swoich płyt (w tym wydanej właśnie, dostępnej jeszcze tylko na winylu koncertówki Katarsis). Płyty kompaktowe rozeszły się zanim zespół wszedł na scenę, wszystkie winyle sprzedały się niewiele później. Biorąc pod uwagę trudny dostęp do tych wydawnictw w Polsce oraz bardzo dobrą cenę za nie na merchu zespołu, muzycy mogli spokojnie zabrać dwa lub trzy razy więcej kopii, a i tak sprzedaliby je do ostatniej sztuki.
Po Agusie na scenę weszli panowie z Dungen. Tu - jeśli chodzi o szwedzkie formacje - najmniej wiedziałem, czego się spodziewać. Znam tę grupę ledwie z kilku nagrań i trochę obawiałem się, czy będę w stanie skupić się na muzyce tego zespołu i docenić ją, zwłaszcza w przypadku, gdy przez większość trwania koncertu przemieszczam się po terenie imprezy z aparatem. Ale Dungen zaczęli intensywnie i tak było przez cały czas. Na wysokich obrotach, treściwie, hipnotycznie wręcz. Zrobili ogromne wrażenie na wielu osobach i byli chyba największym zaskoczeniem tej edycji. Na szwedzki deser Anekdoten. To grupa niemal kultowa jeśli chodzi o szwedzką scenę progresywną. Tym razem przyjechali do nas w składzie poszerzonym o gitarzystę Marty'ego Willsona-Pipera, który nagrał z Anekdoten ostatnią płytę grupy i teraz koncertuje z zespołem jako piąty członek tego poszerzonego składu. Ciemności, które zapadały w trakcie ich występu, na pewno pomogły w stworzeniu odpowiedniej atmosfery, a przecież klimat to nieodłączna część twórczości tej formacji. Nie zawiedli. To był występ na wysokim poziomie, który nie miał prawa rozczarować zgromadzonych w Teatrze Letnim.
Jak już wspominałem zespół zamykający imprezę - Lacrimosa - to formacja z innej muzycznej bajki. Od jakiegoś czasu jedna taka grupa pojawia się w składzie festiwalowym, choćby po to, żeby spróbować czegoś nowego, sprawdzić jak ludzie zareagują na dźwięki, które niekoniecznie kojarzą się z rockiem progresywnym. Tym razem odejście stylistyczne było jednak większe niż przy okazji poprzednich edycji. Na koncert Lacrimosy przybyła całkiem spora liczba fanów gotyckiego rocka, wyróżniających się zdecydowanie wyglądem na tle reszty widowni. Nie wiem czy fanki okupujące barierki od pierwszych minut festiwalu dobrze przyjęły trzy koncerty poprzedzające występ Lacrimosy. Miny miały nietęgie, ale może to taka stylówa. Publiczność progresywna też była chyba dość mocno podzielona jeśli chodzi o odbiór koncertu Lacrimosy. Ja zachwycony nie byłem. Po prostu nie moja bajka. Próbowałem wczuć się w ten klimat, ale nie byłem w stanie. Doceniam starania grupy, przyznaję, że teatralność w zachowaniu scenicznym Tila Wolffa może być atrakcyjna, ale mnie to po prostu nie bierze. Pozytyw jest natomiast taki, że pewnie nigdy nie byłbym na osobnym koncercie Lacrimosy, a to zawsze interesujące doświadczenie, nawet jeśli muzycznie nie zrobili na mnie wrażenia, zatem pomysł z poszerzaniem muzycznych horyzontów bywalców Ino-Rock Festival po raz kolejny według mnie okazał się eksperymentem udanym - w moim przypadku jeśli nie z czysto muzycznego punktu widzenia (i słyszenia), to chociaż ze względu na możliwość zetknięcia się z inną muzyczną kulturą.
Muzyka to jednak tylko część doświadczenia jakim jest Ino-Rock Festival. Swobodny dostęp do większości wykonawców, mnóstwo znajomych na terenie imprezy, luźna atmosfera, możliwość pozbycia się sporej gotówki na merchu zespołów i na stoisku z płytami innych wykonawców szeroko pojętego rocka progresywnego, a także atrakcje okolic Teatru Letniego - tradycyjne wstrętne drinki o pociesznych nazwach w kultowej restauracji Marmurowa czy spacer wśród nieco paździerzowego, ale uroczego parku zdrojowego i spora dawka zdrowego powietrza w tężniach - to także część tej całości pod nazwą Ino-Rock Festival. Dlatego właśnie zdecydowana większość osób wróci tam znowu za rok. Zawsze wracają.
Lacrimosa
Etykiety:
2016,
agusa,
anekdoten,
art rock,
dungen,
galeria zdjęć,
gothic rock,
ino-rock festival,
koncert,
lacrimosa,
live,
marty willson-piper,
progressive rock,
relacja,
rockserwis
czwartek, 25 sierpnia 2016
Blues Pills [support: RusT] - Katowice [MegaClub], 24 VIII 2016 [galeria zdjęć]
Nie wiem ilu jest fanów dobrego rockowego grania w GOP-ie, ale domyślam się,
że przynajmniej kilkanaście tysięcy. Czemu zatem MegaClub podczas koncertu tak
dobrego zespołu jak Blues Pills wypełnia się zaledwie w około połowie (w tym
całkiem spore grono przyjezdnych, włączając mnie)? Przecież nie przez to, że
koncert odbył się w tygodniu, bo o 21:20 było po wszystkim i nawet jeśli ktoś
wstawał o haniebnie wczesnej porze do pracy dnia następnego, można było
spokojnie się wyspać. Cena za bilet też nie miała prawa odstraszyć. Może w tym
kraju naprawdę nie opłaca się ściągać nikogo poza Metallicą, Maidenami, AC/DC i
U2? Smutek... Ogrom smutku.
To ja może lepiej napiszę słów kilka o samym występie. Blues Pills promują
swój najnowszy album Lady in Gold, o którym miałem okazję pisać zaledwie kilka tygodni temu. W Polsce ostatnio byli latem zeszłego roku (*jak słusznie zauważono w komentarzu byli też całkiem niedawno na festiwalu w Suwałkach. No cóż, na swoją obronę mam to, że dla człowieka z centrum Suwałki to jak koniec świata). Pierwszą zauważalną
zmianą jest poszerzenie składu grupy. Blues Pills rozrośli się do kwintetu,
może nie oficjalnie, ale na razie w wersji koncertowej. Formację wspomaga
klawiszowiec i gitarzysta rytmiczny w jednym Rickard Nygren, który gra też
gościnnie na organach na nowym krążku „piguł”. Sam charakter koncertu pozostał
bez zmian. Zespół opiera swój set w większości na dynamicznych kawałkach typu
High Class Woman czy Ain’t No Change, wrzucając z rzadka coś spokojniejszego,
jak Little Sun (powala za każdym razem!). Co ciekawe, pierwszą część występu
wypełniły w całości kompozycje z debiutanckiego albumu grupy, dopiero w połowie
koncertu, po odegraniu sześciu numerów z debiutu (wliczając zaśpiewane po
szwedzku Bliss, które co prawda pochodzi z wcześniejszej EP-ki, ale w wersji
anglojęzycznej na płycie Blues Pills także się pojawiło), zespół zaprezentował
materiał z Lady in Gold – z utworem tytułowym oraz drugim nagraniem promującym
krążek, Little Boy Preacher, na czele. Usłyszeliśmy też trzy dobre covery.
Pierwszy – Gypsy – nagrany na debiucie, drugi – Elements and Things –
pochodzący z drugiej płyty, trzeci zaś to Somebody to Love grupy Jefferson
Airplane. Czyżby zapowiedź kontynuacji coverowej serii na płycie numer trzy? Na
koniec oczywiście kapitalny Devil Man, który już stał się takim małym klasykiem
w dorobku grupy i nawet za 20 lat (oby tyle grali) będzie to punkt kulminacyjny
każdego występu Blues Pills. Wizualnie też niewiele się zmieniło. Kolorowe,
psychodeliczne tło oraz sceniczna werwa Elin Larsson natychmiast rzucają się w
oczy. Przeciwwagą dla niej jest niezwykle spokojny, skupiony, zamyślony, czasami tylko
zdobywający się na nieśmiały uśmiech gitarzysta Dorian Sorriaux. Reszta grupy
(z głównym kompozytorem, basistą Zachiem Andersonem na czele) pozostaje nieco w
cieniu tej dwójki. Wizerunkowo to Elin jest liderem zespołu i taką konwencję formacja
przybrała już chyba na stałe.
Przed Blues Pills
zagrał RusT. To mój drugi kontakt z tym zespołem w ciągu kilku
tygodni, bo miałem też okazję obserwować ich w roli supportu przed The Answer.
Wrażenia ponownie pozytywne na tyle, że postanowiłem zaopatrzyć się w wydaną w
2014 roku płytę White Fog (a także w EP-kę gitarzysty grupy wydaną pod szyldem Pidgyn). Mam nadzieję, że będą mieli okazję pokazać się także
przed liczniejsza widownią, grając przed bardziej znanymi zespołami, bo warto,
żeby ludzie w tym kraju wiedzieli o istnieniu takich zespołów. Dla „świetlika”
5 lat kolonii karnej o zaostrzonym rygorze za miks czerwonego i zielonego
światła. Panowie, dajcie żyć (i focić).
Podziękowania dla Knock Out Productions za możliwość fotografowania.
środa, 17 sierpnia 2016
Zodiac - Grain of Soul [2016]
Grupa Zodiac to według mnie
absolutna czołówka niemieckiej sceny rockowej, nawet jeśli formacja ta nie może
pochwalić się popularnością porównywalną z wieloma innymi zespołami zza naszej
zachodniej granicy. No cóż, nie po raz pierwszy okazuje się, że najlepsi są
poza mainstreamem. Zodiac to gwarant bardzo solidnego poziomu. Być może ich
kolejne albumy nie łamią żadnych barier, nie wprowadzają do historii rocka nic
nowego i nie będą za kilkadziesiąt lat wymieniane wśród najznakomitszych
dokonań rockowych XXI wieku, ale tak po prostu świetnie się ich słucha, bo
kwartet z Münster niezwykle udanie łączy ciężar z bardzo przystępnym graniem
cechującym się świetnymi melodiami, często chwytliwymi refrenami i kapitalnie
brzmiącymi gitarami. Tylko tyle i aż tyle. Czasami to wystarczy, by odsłuch
płyty sprawił sporą przyjemność. Sprawia za każdym razem, gdy sięgam po
poprzednie krążki Niemców – A Hiding
Place i Sonic Child. Z płytą Grain of Soul w zasadzie jest podobnie,
choć nie jest to miłość bezwarunkowa.
wtorek, 16 sierpnia 2016
Jeff Beck - Loud Hailer [2016]
Kolejna legenda gitary wydala w
tym roku swoją nową płytę solową. Jeff Beck u nas chyba nigdy nie miał takiego statusu
jak Clapton, Hendrix, Page czy Gilmour, ale w rodzimej Wielkiej Brytanii jest z
pewnością stawiany na jednej półce z tymi panami i trudno się Brytyjczykom
dziwić. Pod koniec lat 60. każdy gitarzysta w Londynie chciał grać jak Beck,
choć niewielu było w stanie. To się pewnie nie zmieniło, mimo że facet ma 72
lata. Tempo pracy może już nie zawrotne, wszak Loud Hailer to jego pierwsza studyjna płyta od 6 lat, ale mądrzy
ludzie mawiają, że ważniejsza jakość od ilości. Nie wiem czy to kwestia geniuszu,
czy może tego, że sił dodają mu młode panie, które zaprasza do wspólnych nagrań
– efekt w każdym razie jest godny uwagi i tym razem. Loud Hailer skłania do bujania, kiwania, tupania, kołysania i
kocich ruchów, o które sami byście się nigdy nie podejrzewali.
Etykiety:
2016,
blues rock,
bones,
carmen vandenberg,
future rock,
hard rock,
jeff beck,
loud hailer,
modern rock,
r&b,
recenzja,
rock,
rosie bones,
soul
poniedziałek, 15 sierpnia 2016
Soul Asylum - Change of Fortune [2016]
Pamiętacie jeszcze Soul Asylum?
Jeśli macie około 30 lat (może trochę więcej) i mieliście szczęście oglądać MTV
na początku lat 90., nie możecie ich nie kojarzyć, choćby dzięki wielkiemu
przebojowi Runaway Train. Ten numer
znał każdy. Kapitalną płytę Grave Dancers
Union, z której pochodził, znało już znacznie mniej osób. No cóż, typowy
przykład grupy jednego przeboju, choć w przypadku tego albumu zdecydowanie
zasługiwali na nieco więcej niż wałkowanie w kółko jednego numeru. Pewnie
niewiele osób wiedziało, że była to już szósta płyta amerykańskiej grupy.
Jeszcze mniej wie, że zespół – mimo okresów mniejszej aktywności – nigdy się
nie rozpadł i wciąż co jakiś czas wydaje nowe albumy. Choć trudno tu mówić o
tej samej grupie, co w czasach Runaway
Train, bo z tamtego składu w formacji tej od dawna gra już tylko lider,
kompozytor, wokalista, gitarzysta, a czasem także basista i klawiszowiec w
jednej osobie – Dave Pirner. Reszta składu, zwłaszcza w ostatnich latach,
zmienia się częściej niż rozkład jazdy PKP, już nawet od czasu wydania
omawianego tu albumu doszło do kolejnych zmian. Nie ma to większego znaczenia.
Jest lider – jest zespół. Jest też rzeczona płyta, która ukazała się kilka
miesięcy temu – Change of Fortune. To
jedenasty krążek w karierze grupy. Co przynosi muzycznie? W zasadzie to, czego
można by oczekiwać. Niespełna 40 minut całkiem niezłego, choć niezbyt
wyszukanego rockowego grania, które momentami całkiem skutecznie zostaje w
głowie.
czwartek, 11 sierpnia 2016
Slow Season - Westing [2016]
Kalifornijska formacja Slow
Season zwróciła moją uwagę dwa lata temu przy okazji premiery drugiej płyty
zatytułowanej Mountains. Niby nic
niezwykłego – gitarowy hard rock podszyty bluesem i polany dodatkowo
psychodelią, mocno czerpiący z najlepszych wzorców w gatunku. Ale z jakiegoś
powodu ich muzyka przypadła mi do gustu, choć trudno było posądzać grupę o
nowatorstwo. Na pewno spodobało mi się na tyle, że zapamiętałem nazwę (oraz
miłe dla oka okładki ich płyt). Teraz wracają z albumem numer trzy – Westing – wydanym przez coraz popularniejszą
wytwórnię RidingEasy Records, która specjalizuje się właśnie w wypuszczaniu
płyt zespołów nawiązujących brzmieniem do złotej ery muzyki rockowej. Obecność
w katalogu tego wydawcy w zasadzie gwarantuje przynajmniej solidny poziom
materiału muzycznego, na Westing
czekałem więc może bez wielkiej ekscytacji, ale na pewno ze spokojem o to, że
będzie to album godny uwagi. I w zasadzie zawartość płyty idealnie oddaje moje
odczucia przed jej premierą. Niby nie usłyszałem tu nic nowego, ale jest
dobrze.
wtorek, 9 sierpnia 2016
Blues Pills - Lady in Gold [2016]
Blues Pills to jedna z
największych sensacji sceny rockowej obecnej dekady. Z retro-rockowej
ciekawostki dla nostalgicznych fanów dawnego brzmienia wyrośli na jeden z
lepszych młodych zespołów na europejskiej scenie rockandrollowej. Nic dziwnego,
że na drugi album formacji – zatytułowany Lady
in Gold – czekano od dawna. Nie jest łatwo przy tak niewielkim wciąż
doświadczeniu powtórzyć sukces świetnie przyjętego debiutu i jednocześnie nie
wpaść w pułapkę zjadania własnego ogona. Muzycy tej
szwedzko-francusko-amerykańskiej grupy musieli być chyba świadomi tego, jak
łatwo w te pułapkę wpaść, bo na drugiej płycie postanowili zaskoczyć fanów i
nagrać album, który brzmi zupełnie inaczej niż płyta debiutancka. Tylko czy
fani byli na taki krok gotowi i czy będą w stanie to zaakceptować?
poniedziałek, 8 sierpnia 2016
The Answer [support: RusT] - Warszawa [Proxima], 7 VIII 2016 [galeria zdjęć]
To był jeden z tych koncertów, na które człowiek idzie, doskonale wiedząc, czego się spodziewać, nie doświadcza w zasadzie żadnych niespodzianek w trakcie wieczoru, a i tak jest w pełni zadowolony z tego, czego był świadkiem. Północnoirlandzka grupa The Answer od dekady raczy fanów soczystym rock 'n' rollem solidnie podlanym wszelkiego rodzaju napojami wyskokowymi, w ich twórczości nie ma raczej miejsca na większe zaskoczenia czy nagłe zwroty akcji. Jest mocno, dynamicznie, z jajem. A przede wszystkim zawsze świetnie zagrane i zaśpiewane. Tak też prezentuje się The Answer w wersji koncertowej. Ze sceny biła olbrzymia energia, fani (niestety niespecjalnie liczni) bawili się kapitalnie, zespół był zadowolony z przyjęcia. Innymi słowy wszystko od początku do końca było jak należy. Grupa skupia się podczas tej trasy na materiale z wydanego 10 lat temu debiutu, płyty Rise, która z okazji wspomnianej okrągłej rocznicy oryginalnego wydania została wznowiona w wersji mocno rozszerzonej. Nie dziwiło zatem nikogo, że The Answer wykonali swój pierwszy album w całości, traktując pozostałe cztery (a właściwie pięć, bo muzycy grywają na tej trasie także kawałki z płyty Solas, która ukaże się w październiku) albumy trochę po macoszemu. Przy kolejnej wizycie będziemy pewnie mogli liczyć na bardziej wyważony set, choć pewnie i tak dominacja utworów z Rise nikomu specjalnie nie przeszkadzała. Warszawski koncert udowodnił, że zespół ma w Polsce swoich oddanych fanów, szkoda, że nie tylu, na ilu na pewno zasługuje. Wydaje się, że pierwszy występ u nas w roli gwiazdy wieczoru przyszedł o wiele za późno, bo należało kuć żelazo, póki gorące, a gorące było niewątpliwie po znakomicie przyjętym występie w ramach Hard Rock Heroes Festival w Spodku w 2011 roku.
Gwiazdę wieczoru supportowały dwie polskie formacje. Udało mi się dotrzeć na występ jednej z nich, poznańskiej grupy RusT, która zaprezentowała się z dobrej strony, grając ciężko, ale jednocześnie z głową i bardzo potrzebnym w muzyce rockowej luzem.
Podziękowania dla Metal Mind Polska za możliwość fotografowania.
czwartek, 4 sierpnia 2016
Miles Nielsen & The Rusted Hearts - Heavy Metal [2016]
Nazywa się Nielsen. Miles
Nielsen. Z tych Nielsenów. Jego ojciec jest nieco zwariowaną gwiazdą rocka i
członkiem Rock and Roll Hall of Fame. Po muzyce Milesa Nielsena i jego zespołu The
Rusted Hearts nie słychać jednak szczególnie bliskich związków z brzmieniem grupy
Nielsena seniora – Cheap Trick. To muzyka zdecydowanie lżejsza, w zasadzie
bliższa brzmieniom pop niż rockowi. Przy czym mówiąc o muzyce pop mam na myśli
pop słuchalny – tworzony i grany przez prawdziwych muzyków na prawdziwych
instrumentach – a nie jęki jakiegoś beztalencia do podkładu z klawisza. Na
płycie Heavy Metal – wbrew tytułowi –
dużo właśnie takiego lekkiego amerykańskiego grania, które prędzej
skojarzylibyśmy z Tomem Pettym (także ze względu na głos) niż Rickiem
Nielsenem. Przejdźmy do konkretów.
Subskrybuj:
Posty (Atom)