poniedziałek, 15 września 2014

Slash feat. Myles Kennedy and the Conspirators - World on Fire [2014]


Slash z Mylesem Kennedym i Konspiratorami wydają nowy krążek – World on Fire – i teoretycznie cały rockowy świat powinien właśnie wstrzymywać oddech. No dobrze, może na wstrzymywanie oddechu jest z 20 lat za późno, niemniej poprzednie płyty gitarzysty robiły sporo zamieszania w hardrockowym światku. Zapewne tak będzie i tym razem w przypadku sporej liczby słuchaczy. Ja jednak nie tylko oddechu nie wstrzymałem, ale nie mam nawet specjalnie przyspieszonego tętna. Co zatem mam? Dość mieszane uczucia.

Płytę rozpoczyna pierwszy singiel – utwór World on Fire. Jest niezwykle intensywnie i dynamicznie. Co nietypowe dla singli – to jeden z lepszych numerów na albumie. Tytułowy ogień na pewno jest. Znakomite wprowadzenie do płyty. Równie dynamiczne i wpadające w ucho są Automatic Overdrive i Wicked Stone. Po pięciu numerach niby wszystko w porządku, ale mam wrażenie, że cały czas słuchałem tego samego kawałka. Nieco wytchnienia przynosi kompozycja szósta – kolejny singiel z płyty, Bent to Fly, którego początek może się kojarzyć ze wstępem do kompozycji Anastasia z poprzedniej płyty Slasha. Ale to miła i potrzebna odmiana, bo w końcu panowie nie pędzą na złamanie karku, nie ostrzeliwują nas kanonadą riffów i nie atakują perkusyjnym „łomotem”. Ale to tylko chwilowy spadek intensywności doznań słuchowych. Stone Blind – prowadzone riffem podobnym do tego z Gunsowej Comy – to kolejny mocny rockowy kopniak.

Gdzieś w połowie płyty w końcu dochodzi do mnie, co tu jest nie tak. Nie czuję tu żadnego rozwinięcia tematu. Wszystkie numery są napędzane dobrym, ostrym riffem, mamy sporo dynamiki, gęste, mięsiste brzmienie i świetne wokale z chórkami, które dodają jeszcze dodatkowego kopa. Ale wszystkie te kawałki „lecą” według schematu zwrotka-refren-zwrotka-refren-bridge-solo-refren. Nie ma żadnych zaskoczeń. Może nie powinienem ich oczekiwać akurat po płycie Slasha, ale poprzednimi albumami solowymi potrafił mnie porwać, a tu porwany absolutnie się nie czuję. Są pojedyncze zagrywki, które przyciągają moją uwagę (jak gitarowy motyw tuż przed refrenem bardzo przyjemnego swoją drogą Stone Blind), ale przy żadnym z utworów nie mam wrażenia, że to kompozycja na miarę takich numerów Slasha, jak Anastasia, By the Sword czy Serial Killer. I nawet jeśli Beneath the Savage Sun zaczyna się od ciekawego motywu rodem z twórczości Alice in Chains, to w refrenie znowu wracamy do tego samego hardrockowego wyścigu. Ale biorąc pod uwagę chwilowe zwolnienie w drugiej połowie kompozycji, to już i tak pewny krok naprzód i złamanie do pewnego stopnia albumowej rutyny.

Pewną ulgę przynosi też Battleground – utwór osadzony w podobnym klimacie, co The Last Fight innej grupy Slasha – Velvet Revolver. To kawałek, który sprawi, że niejeden koncertowicz wyciągnie zapaln telefon komórkowy i da się na żywo porwać nieco podniosłej atmosferze. Idealnie nadawałby się na zakończenie około pięćdziesięciominutowej w tym momencie płyty. Ale… po nim mamy jeszcze sześć kolejnych numerów i to kolejny problem, który mam z World on Fire – ta płyta jest po prostu za długa. 77 minut to potężna dawka muzyki i znam bardzo niewiele albumów o tej długości, które bronią się od pierwszej do ostatniej sekundy. Ten nie jest jednym z nich. Tu po prostu jest zbyt intensywnie, dynamicznie i głośno, żebym był w stanie wytrwać przy tej płycie tak długo bez objawów pewnego znudzenia i zmęczenia.

Muszę jednak zaznaczyć, że uwaga o zakończeniu płyty po Battleground dotyczy tylko charakteru tego utworu i długości płyty w momencie jego wybrzmienia, bo akurat kilka z tych sześciu kompozycji, które następują po Battleground, przynosi pewne urozmaicenie. Wreszcie jest czas na złapanie oddechu przy Dirty Girl i Iris of the Storm, mamy także instrumentalny numer Safari Inn, który też jest miłą odmianą. Zespół nigdzie nie gna, kawałek ma przyjemny klimat, zamiast wokali mamy jedną długą solówkę Slasha, a całość trwa tylko trzy i pół minuty, więc kończy się zanim zacznie się nudzić. Bardzo dobrze brzmi też zamykający płytę kawałek The Unholy. To numer w starym dobrym slashowym stylu – nieco podniosły, monumentalny wręcz, osadzony głęboko w brzmieniu wczesnych lat 90. To dobry zabieg – sprawia, że wrażenie po przesłuchaniu płyty staje się trochę lepsze. Tyle że to wszystko nieco za mało.

photo: Jakub "Bizon" Michalski
World on Fire nie jest słabą płytą. O żadnej z 17 kompozycji na niej nie mogę powiedzieć, że to kiepski numer, ale nie czuję też, by którakolwiek z nich należała do najlepszych utworów w karierze Slasha, a przydałyby się chociaż ze dwa numery klasy najwybitniejszych utworów z bogatej dyskografii gitarzysty. Nie czuję się powalony jakością kompozycji, ani ich różnorodnością. Muzycy zapowiadali, że to zdecydowanie najcięższy krążek solowy kudłatego gitarzysty. I faktycznie – trzeba przyznać, że zapowiedzi nie okazały się bezpodstawne. Ciężaru jest dużo, dynamiki cała masa, soczystością brzmienia można by obdzielić z pięć innych wydawnictw. Tylko mam wrażenie, że nawaliły proporcje. Ta płyta po prostu niczym nie zaskakuje. A może właśnie brak zaskoczeń jest zaskoczeniem? W końcu poprzednie krążki Slasha były dobrze wyważone, zespół zręcznie żonglował na nich klimatem kompozycji, a i długość albumów nie była męcząca. Może właśnie zerwanie z tymi całkiem dobrymi, moim zdaniem, tradycjami jest tym zaskoczeniem? Jeśli tak, to jest to niespodzianka z serii tych, za którymi nie do końca się przepada. Hasłem przewodnim tej płyty jest „nadmiar”. Gdyby skrócić ją o dobre 5-6 numerów i lepiej wyselekcjonować materiał na tę krótszą wersję, to całość sprawiałaby dużo lepsze wrażenie. Wciąż brakowałoby wybitnych utworów, ale taka mieszanka byłaby dużo strawniejsza. A tak powstał bardzo solidny album, którym jednak nie jestem w stanie się zachwycić. Album raczej dla tych, którzy nie szukają muzycznych wrażeń poza obszarem tradycyjnego hard rocka.

---
Slash zagra w krakowskiej Arenie 20 listopada 2014 roku.

1 komentarz: