niedziela, 31 sierpnia 2014

Bigelf - Into the Maelstrom [2014]

Bigelf – amerykański zespół założony w 1991 roku, który na koncie ma cztery duże płyty i trzy EPki. Ich nowy album – Into the Maelstrom – wydany w tym roku przez szanowaną wytwórnię Inside Out, zajmującą się muzyką progresywną, może okazać się dla Bigelf przełomem, na który od dawna zasługują. Kapela dowodzona przez Damona Foxa wraca ku radości być może niezbyt licznej, ale oddanej grupy fanów. A niedługo może ich być znacznie więcej, wszak dobra promocja w dużej wytwórni potrafi zdziałać cuda nawet w przypadku muzycznych miernot, więc tym bardziej należałoby oczekiwać tego w kontekście muzyków z tak dużym potencjałem i talentem.

Po wydaniu poprzedniego krążka Bigelf - Cheat the Gallows [2008] - oraz po trasie Progressive Nation, podczas której Bigelf grał jako gość grupy Dream Theater, zespół właściwie przestał istnieć. Ale po zachętach samego Mike’a Portnoya Damon Fox postanowił zebrać nowy skład, który jest odpowiedzialny za najnowsze dzieło grupy. Obowiązki basisty w niektórych utworach ponownie objął fiński muzyk Duffy Snowhill. Nowi w szeregach Bigelf to gitarzysta Luis Maldonado, mający na koncie współpracę między innymi z Glennem Hughesem, Jamesem LaBrie i grupą UFO, oraz nie kto inny jak „Żelazny Mike” Portnoy, który zasiadł za bębnami podczas sesji nagraniowych. Warto też wspomnieć, że Maldonado gra zaledwie w trzech kompozycjach. Wszystkie partie gitary w pozostałych dziewięciu utworach są dziełem Foxa. Tym razem cyrk zabiera nas w podróż w czasie i przestrzeni (kosmicznej). Dostajemy wszystko to, na co fani Bigelf czekali przez ostatnie sześć lat. Damon prezentuje różne odcienie wokalu – raz jawi się jako demon, innym razem jako anioł, w zależności od charakteru utworu. Podobnie jak w przypadku poprzednich wydawnictw Bigelf, możemy liczyć na odpowiednią dawkę muzycznej klaustrofobii, czystego szaleństwa, ekstrawagancji, przeróżnych inspiracji, rozmaitych natężeń dźwięku oraz fantastycznych melodii. A co szczególnie ważne – całość brzmi jak Bigelf, mimo że nie ma mowy o nachalnym kopiowaniu starszych kompozycji zespołu. Choć płytę zdominował psychodeliczny heavy doom rock, kilka z najlepszych na niej momentów następuje, gdy grupa nieco zwalnia i zwraca się w kierunku łagodniejszych brzmień, jak w Mr. Harry McQuhae, w którym Damon serwuje nam solo gitarowe, którego nie powstydziłby się sam Andrew Latimer.

Ale to wcale nie oznacza, że cięższe numery nie są świetne. Otwieracz – Incredible Time Machine – to powalający, pełen dynamiki numer, Vertigod brzmi, jakby bigbandowa orkiestra nafaszerowała się kwasem i zaczęła grać heavy metal, Theater of Dreams zaś to być może nie najweselszy kawałek jeśli chodzi o tekst (odniesienia do rozstania Mike’a Portnoya i Dream Theater są tu dość oczywiste), ale muzycznie – sama radość. Zgodnie z tradycją umieszczania na końcu płyt dłuższej, bardziej złożonej kompozycji, album zamyka ITM, które ostatecznie udowadnia, że Bigelf powrócił w pełni chwały, gotowy, by udowodnić wszystkim, że brak wielkiego sukcesu tej grupy to jedna z większych pomyłek rockowego przemysłu muzycznego ostatnich 20 lat. Ten utwór to być może jeden z lepszych numerów Bigelf. Zawiera wszystko to, co zapewniło Damonowi grono oddanych fanów – wielościeżkowe wokale, chwytliwe melodie, wspaniałe hardrockowe brzmienie gitary, potężne klawisze oraz podniosłe zwieńczenie, które nie pozostawia wątpliwości, że to już koniec albumu i na więcej trzeba będzie poczekać. Oby nie kolejne sześć lat, Damon! Into the Maelstrom ma szansę znaleźć się na wielu listach najlepszych płyt wydanych w tym roku, jeśli tylko przedstawiciele rockowej i metalowej prasy muzycznej zechcą w ogóle przesłuchać tę płytę. Miejsce na mojej liście ma zagwarantowane.

piątek, 29 sierpnia 2014

Rival Sons - Great Western Valkyrie [2014]


Podczas naszej rozmowy pod koniec 2012 roku wokalista Rival Sons – Jay Buchanan – powiedział: „zespół, który gra ze sobą od czterech lat i wciąż nie wydał płyty, powinien dać sobie spokój. Prawdopodobnie muzycy z takiego zespołu robią coś źle”. Od powstania grupy pięć lat temu Rival Sons wydali cztery świetnie przyjęte albumy oraz jedną ep-kę, otwierali koncerty największych gwiazd rocka, występowali w amerykańskiej i europejskiej telewizji, a także grali na największych europejskich festiwalach rockowych. Zwieńczeniem tej pięcioletniej drogi jest płyta Great Western Valkyrie, która zdobyła olbrzymie uznanie zarówno fanów, jak i prasy muzycznej.

Rival Sons stali się małą sensacją kilka lat temu i zwrócili na siebie uwagę fanów starego dobrego hard rocka utworami, które śmiało czerpały z dorobku największych tego gatunku. Trend ten jest ostatnio niezwykle popularny, ale - bądźmy szczerzy - nostalgia sprawdza się w przypadku jednej czy dwóch płyt. Trudno „jechać” na niej przez całą karierę. Ale ci muzycy wiedzą, czym jest postęp. Są też świadomi, że stanie w miejscu przez dłuższy czas jest być może bezpiecznym wyjściem w muzyce rockowej, ale nie pomoże zespołowi dotrzeć do nowych fanów. Dlatego nic dziwnego, że Rival Sons nagrali najlepszą płytę 2014 roku. Właśnie tak. 48 minut (całkiem blisko idealnej długości w przypadku albumu muzycznego) rocka najwyższej próby z posmakiem dawnych czasów i jednocześnie nowoczesnym brzmieniem. Dziesięć wyśmienitych kompozycji, w których grupa zapędza się nie tylko we wszelkie rejony rock’n’rolla, lecz także porywa się na materiał zabarwiony wpływami Motown oraz muzyki progresywnej i muzycznej psychodelii. Świetnym posunięciem było dodanie partii organów. Gitara wciąż jest instrumentem wiodącym, ale instrumenty klawiszowe dodają świetny klimat w takich numerach, jak Secret czy Where I’ve Been. Ten drugi brzmi niczym muzyczna kontynuacja kompozycji Jordan z poprzedniego krążka (Head Down) – równie udana. Wspaniały numer nieco w stylu dokonań grupy Free, z silnym posmakiem bluesowym. Ciekawie wyszło też nałożenie efektów na głos i gitarę w paru numerach.

W Good Things grupa na sześć minut zmienia się w klasyków ze stajni Motown, a efekt jest powalający. Ale nie bójcie się – dostajemy też odpowiednią dawkę klasycznego rock’n’rolla w stylu Rival Sons w postaci dwóch pierwszych kompozycji na płycie – Electric Man i Good Luck – oraz w Play the Fool. Być może motyw perkusyjny wiodący Open My Eyes jest zbyt bezpośrednim odniesieniem do Zeppelinowego When the Levee Breaks, ale komu to przeszkadza, skoro ten kawałek po prostu nie chce wyjść z głowy. Wspomniane już Where I’ve Been to potężny bluesowy numer, który byłby idealnym zakończeniem tej płyty. Ale nie jest, bo na samym końcu Great Western Valkyrie jest jeszcze jedno arcydzieło – Destination on Course. Siedmiominutowy kolos z niezwykle dramatyczną partią wokalu, powalającym solo gitarowym Scotta Holidaya oraz częścią instrumentalną, która brzmi niczym rockandrollowa odpowiedź na Floydowe Echoes. Warto też wspomnieć, że wraz z wydaniem tej płyty nastąpiła pierwsza (i oby ostatnia) zmiana w składzie grupy – basista Dave Beste zastąpił Robina Everharta, który nienajlepiej znosił długie trasy i ciągłą nieobecność w domu. Gdy pomyśli się, jak wielki postęp poczynił ten zespół na przestrzeni pięciu lat, można nieco przerazić się, że tak szybko przeobrazili się z ciekawostki bazującej na nostalgicznej tęsknocie fanów za dawnym rockiem we wspaniałych rockowych artystów z własnym brzmieniem. Następna płyta pokaże, czy są w stanie wzbić się jeszcze wyżej, choć pewnie nikt nie będzie miał do nich pretensji, jeśli nie zdołają. Ale coś wam powiem – prawdopodobnie dadzą radę. Panowie – w 2034 roku powitamy was w Rock and Roll Hall of Fame.

---
Grupa wystąpi w Polsce 28 listopada w warszawskim klubie Hybrydy.