piątek, 29 maja 2015

Beth Hart - Better Than Home [2015]



Kariera Beth Hart to trochę dziwny przypadek. Mam wrażenie, że wielu osobom wciąż kojarzy się w pierwszej kolejności z dwoma świetnymi płytami coverowymi nagranymi z Bonamassą, a przecież Beth jest na scenie już od niemal ćwierć wieku i właśnie nagrała swoją siódmą solową płytę. I to jaką! Trzy kwadranse, które wypełniają krążek Better Than Home, to zupełnie inna muzyczna bajka, niż przepełnione rockandrollowym czadem wspomniane albumy Don’t Explain i See Saw, które przyniosły jej sporą popularność. Na nowym solowym krążku nawiązania muzyczne prowadzą nas także do epoki późnych lat 60., ale tym razem zamiast pełnych energii klimatów rockandrollowych dostajemy bardziej stonowane, oparte głównie na brzmieniu fortepianu kompozycje osadzone w rejonach R&B i soulu oraz delikatnego bluesa.

wtorek, 26 maja 2015

Prog-Rockowanie [Hipgnosis, The White Kites, Xposure] - Łódź [ŁDK], 24 V 2015 [galeria zdjęć]


Ja naprawdę chyba nie nadaję się do życia w tym kraju, bo niektórych sytuacji nigdy nie zrozumiem. W weekend do jednego z największych polskich miast przyjeżdża jedna z najciekawszych polskich grup muzycznych, w dodatku w towarzystwie dwóch innych interesujących zespołów, bilety kosztują śmieszne pieniądze, koncert odbywa się w pięknie wyremontowanej, zachwycającej sali Łódzkiego Domu Kultury, gdzie brzmienie i światła są na najwyższym poziomie – a mimo to koncerty obserwuje nieco ponad 30 osób i to wliczając organizatorów, muzyków pozostałych dwóch zespołów oraz fotografów. Jednocześnie mnóstwo ludzi nie ma żadnych oporów, żeby dopłacać do i tak już kretyńsko wysokich cen dużych koncertów w Polsce dodatkowych 50 czy 100 złotych tylko za to, żeby wejść do Atlas Areny czy Spodka pół godziny przed resztą publiczności. Jest to w stanie ktoś zrozumieć? Bo mnie to chyba przerasta. Siedźcie dalej na dupach przed telewizorami, a niedługo jedyne koncerty, jakie będą się odbywać poza wielkimi salami na kilkanaście tysięcy ludzi, to będą występy nastolatków prosto z garażu dopłacających właścicielowi lokalu za to, żeby mogli wejść na scenę, bo żadnemu poważnemu zespołowi z jakimkolwiek dorobkiem nie będzie się chciało jechać pół polski, żeby zagrać przed garstką osób.

piątek, 22 maja 2015

The Vintage Caravan - Arrival [2015]


Teoretycznie od światowego debiutu rockowej młodzieży z Islandii minęło zaledwie kilkanaście miesięcy, ale prawda jest taka, że płyta Voyage – tak naprawdę druga w dorobku zespołu – została nagrana na długo, zanim wytwórnia Nuclear Blast zauważyła grupę i pozwoliła jej zaistnieć poza ojczyzną. Latem albumowi stukną trzy lata od daty islandzkiej premiery, a dla tak młodej kapeli trzy lata to cała wieczność. Dlatego nie da się ukryć, że po nowym krążku The Vintage Caravan zatytułowanym Arrival oczekiwałem nie tylko przynajmniej utrzymania wysokiego poziomu debiutu, ale też dowodu na to, że trio rozwija się i przez te trzy lata nie ograniczało się tylko do czerpania przyjemności wiążących się z koncertami dla coraz liczniejszego grona fanów w całej Europie. Na Voyage zaskoczyli ciekawym hard rockiem z domieszką stonera, blues rocka i psychodelii. Potrafili uczynić atut ze swojej młodości i idącej z nią w parze dynamiki, a jednocześnie momentami prezentowali się nad wyraz dojrzale jak na nastolatków. Ale poprzeczka musi iść w górę – nie można być wiecznie „młodym obiecującym” (chyba że jest się polskim piłkarzem przed trzydziestką).

czwartek, 14 maja 2015

Anekdoten - Until All the Ghosts Are Gone [2015]


Jak tak w ogóle można? Jak można grać tak znakomitą muzykę i kazać fanom czekać na nową płytę osiem lat? Czy ci ludzie nie mają sumienia? Muzycy szwedzkiej grupy Anekdoten nigdy nie spieszyli się z wydawaniem kolejnych albumów – niedługo zespołowi stuknie 25 lat, a przez ten czas otrzymaliśmy od nich zaledwie 5 krążków studyjnych – ale ośmioletnia przerwa to rekord absolutny, tym bardziej, że zespół oficjalnie nie rozpadł się w międzyczasie. Może członkowie grupy byli zbyt zajęci innymi projektami, w które są zaangażowani, a może zwyczajnie rozleniwili się i nie mogli się zebrać do tworzenia tej płyty? No ale dobrze – całe szczęście w końcu ukazała się szósta płyta Anekdoten zatytułowana Until All the Ghosts Are Gone. Głód tworzenia nowej muzyki w szwedzkim zespole musiał być spory, bo krążek zbiera fantastyczne recenzje, co zresztą nie powinno dziwić. Anekdoten nigdy nie splamili się wydawnictwem nijakim. Wszystkie ich albumy to piękne podróże muzyczne, pełne melancholii, lecz jednocześnie niepozbawione dynamiki. Na niektórych płytach bywało bardziej rockowo, na innych psychodelicznie, przy jeszcze innych okazjach szczególny nacisk kładziony był na elementy muzyki progresywnej – ale zawsze twórczość Anekdoten stała na wysokim poziomie, wzruszała, zachwycała, wciągała swoją magią. I wiecie co? Na najnowszym krążku jest dokładnie tak samo.

poniedziałek, 11 maja 2015

Whitesnake - The Purple Album [2015]



Niełatwo mi pisać o nowej płycie Davida Coverdale’a i muzyków, którzy obecnie tworzą Whitesnake. Niełatwo z wielu powodów. Po pierwsze, Coverdale to jeden z moich trzech ulubionych wokalistów rockowych. Jego niski głos niezmiennie wywołuje ciarki, bez względu na to, czy słucham nagrań Deep Purple z połowy lat 70., wczesnych płyt Whitesnake, krążka nagranego z Jimmym Page’em czy wreszcie akustycznej koncertówki Starkers in Tokyo. Po drugie, uwielbiam trzeci i czwarty skład Purpli. Owszem, bardzo cenię Iana Gillana i zawsze przyznam, że to z nim Deep Purple nagrało utwory i płyty, dzięki którym stali się legendą hard rocka, ale zawsze miałem słabość do krążków zarejestrowanych z Glennem Hughesem (drugim ze wspomnianej trójki wokalnych mistrzów) i właśnie Coverdale’em. Po trzecie wreszcie, ja zwyczajnie nie lubię pisać nieprzychylnych tekstów. Wiem, że są tacy, którzy nakręcają się tym, że mogą komuś przyłożyć, że pisząc kilka złośliwych słów pod adresem jakiegoś artysty, potrafią wyładować cały swój gniew i stres wywołany codziennym życiem. Ja tak nie mam – pisanie takich tekstów jest dla mnie niezwykle męczące i nie przynosi żadnej satysfakcji. Ale czasem inaczej się nie da… Ostatnie lata to kolejne zmiany w składzie grupy. Mam wątpliwości, czy ktokolwiek poza samymi muzykami obecnego składu Whitesnake byłby w stanie bez problemu wymienić, kto w tym momencie gra w tym zespole. Ale to w sumie nie nowina. W zasadzie od połowy lat 80. Whitesnake to solowa kapela Coverdale’a. Nowością nie jest także ponowne nagrywanie przez Whitesnake wcześniejszych utworów Coverdale’a i jego dawnych współpracowników. Do tej pory ograniczało się to jednak do okazjonalnych auto-coverów w postaci nowych wersji Here I Go Again czy Crying in the Rain. Teraz kaliber dużo większy – Coverdale dołącza do coraz liczniejszego grona muzycznych weteranów, którzy masowo odgrzewają kompozycje swoich byłych grup. Uli Jon Roth pojawił się tutaj całkiem niedawno, Steve Hackett pojawi się niedługo. Dzisiaj czas na Davida.

Ja w zasadzie nie mam nic przeciwko pomysłowi ponownego nagrywania swoich starych utworów. Skoro te numery może coverować każdy muzyk na świecie, to czemu zabraniać tego gościowi, który współtworzył te kompozycje i w zdecydowanej większości z nich śpiewał oryginalne partie wokalne? Tylko miło byłoby, gdyby w tym wszystkim był jakiś sensowny pomysł. Przyznam, że ja tego pomysłu na The Purple Album nie widzę i nie słyszę. Brakuje mi w tym wszystkim duszy oryginalnych nagrań. Mówiąc wprost, słychać tu, jak znakomitym zespołem byli i są Purple – w każdej swojej odsłonie. Niestety ani jeden utwór nie dorównuje pierwowzorowi klimatem i muzycznym kunsztem. Owszem, często jest bardziej dynamicznie, a na pewno głośniej i gęściej aranżacyjnie. No cóż, dwóch gitarzystów może nie przebić Blackmore’a czy Bolina kunsztem, ale przewaga natężenia dźwięku na pewno w tym przypadku będzie po stronie wiosłowych z drużyny Coverdale’a. Tylko czy na pewno wychodzi to na dobre tym kompozycjom? To w ogóle chyba największy minus tej płyty – zamiast duszy jest efekciarstwo. Gitary chodzą bardzo ładnie, ale brakuje im subtelności oryginalnych partii. Bębny tłuką mocno, rytmicznie i… kompletnie bez polotu. O basie i klawiszach trudno cokolwiek napisać, bo w zasadzie prawie ich nie słychać. Wokale też pozostawiają wiele do życzenia i nie chodzi już nawet o styrany głos szefa grupy. Gość ma 64 lata, więc nie będzie brzmiał jak 40 lat temu, nawet jeśli swoim zachowaniem i wizerunkiem stara się oszukać czas. Ale tuszowanie jego obecnych głosowych niedostatków komputerowymi efektami i nakładaniem mnóstwa ścieżek wokalnych, tworzących chórki, wypada średnio. Przecież o fantastycznej dynamice twórczości Purpli w latach 74-76 stanowiły w dużej mierze wspólne wokale Coverdale’a i Hughesa. Pozbawienie utworów tego kapitalnego współbrzmienia z miejsca odbiera im połowę klimatu, zwłaszcza jeśli w zamian otrzymujemy wokalny „atak klonów” czyli kilka wypolerowanych ścieżek wokalnych nałożonych na siebie tak, że tworzą dodatkowy, „drugi” wokal, niestety całkowicie pozbawiony dynamiki i jaj.

Są na tym albumie pozytywy, ale i one niestety czasami pozytywami pozostają tylko w teorii. Trzeba przyznać, że panowie trochę pokombinowali w aranżacjach. Czasami jakaś dodatkowa partia, innym razem intro, którego nie było w oryginale. Tylko niestety te większe przemeblowania nie wyszły utworom na dobre. Porywające w wersji oryginalnej Sail Away tu zmieniono w akustycznego smęta, w którym w dodatku wokal kompletnie nie pasuje do monotonnego podkładu. Holy Man też brzmi bardzo przeciętnie. To w ogóle dziwny wybór, bo przecież w oryginale utwór śpiewał sam Hughes. Jednak Coverdale jest współkompozytorem i pewnie nawet jakaś wczesna wersja z nim na wokalu też leży w archiwach Deep Purple, więc można to zrozumieć. Tyle że na płycie Stormbringer ten numer w dużej mierze „robił” wokal Hughesa. Tu niestety jest monotonnie i nijako – przekombinowali, nawet jeśli podwójna gitara prowadząca w końcówce brzmi bardzo przyjemnie. Nie mam też pojęcia, po co dodano koszmarne intro do Might Just Take You Life – brzmi jakby na siłę próbowano zmienić cokolwiek w każdym numerze. Ale zmiany dużo drobniejsze, trudniejsze do wychwycenia, wyszły znacznie lepiej. Drobne smaczki dodane do The Gypsy i Mistreated w oparciu o stare koncertowe wersje Deep Purple (w przypadku tego pierwszego numeru) i Whitesnake (w przypadku drugiego) są ciekawym, choć niezbyt wielkim urozmaiceniem tych kompozycji. Fani jednak pewnie je docenią.



O dziwo lepsze wrażenie na The Purple Album robią mocniejsze numery. Dobrze – są zagrane efekciarsko, ale przynajmniej to efekciarskie łojenie jest całkiem przyjemne. Stormbringer w takiej bardziej soczystej odsłonie prezentuje się dobrze, nawet jeśli brakuje nieco klimaty oryginału i jest ogólnie za głośno i zbyt jazgotliwie. W takich kawałkach da się to przeżyć. Mimo zupełnie niepasującego wstępu broni się także mocne Lay Down Stay Down, bo to jeden z tych numerów, które nie grzeszą artyzmem, za to mają zapewnić niezły podkład do machania głową i  tej roli nowa wersja też sprawdza się całkiem dobrze. Przy numerach bardziej stonowanych wychodzi niestety różnica muzycznego kunsztu – załoga Coverdale’a to zdolni rzemieślnicy, zaś Coverdale, Hughes, Blackmore, Bolin, Lord i Paice to artyści rocka. Takich różnic nie przykryje studyjna polerka, dodatkowe partie gitary czy szybkie przebieranie palcami po gryfie. W You Keep on Moving brakuje nie tylko wokali Hughesa, ale także wyraźniejszego basu (do cholery, przecież bas to jeden z najważniejszych elementów tego utworu!) oraz odważniejszego wejścia klawiszy. No i gdzie podziało się porywające solo Bolina? Brzmi to ogólnie całkiem nieźle, ale to przecież jeden z najlepszych utworów w historii tej grupy! On nie ma brzmieć całkiem nieźle, on ma absolutnie powalać, bo taki ma potencjał. Nie powala mnie także kolejny z najpiękniejszych utworów w dorobku Purpli – Soldier of Fortune. Przesłodzono go tu okrutnie. Ja rozumiem, że Coverdale nie jest już w stanie wyciągać takich rzeczy jak 40 czy nawet 20 lat temu, ale akurat do Soldier of Fortune wystarczyłyby mu dobre „doły”, które w dalszym ciągu ma. Podpieranie się jakimiś dziwnymi efektami nakładanymi na głos to kompletna pomyłka. I jeszcze podkład jakiś taki sztuczny… Nie ma tu ani klimatu cudownej wersji oryginalnej, ani równie genialnej akustycznej wersji ze Starkers in Tokyo. Na szczęście w tym przypadku panowie częściowo naprawili swój błąd – na japońskiej wersji płyty otrzymujemy dodatkowo drugi miks tej kompozycji, pozbawiony wszelkich zbędnych ozdobników – zostaje wokal i gitara. Utwór od razu brzmi dużo lepiej i z miejsca staje się jednym z najlepszych momentów tej płyty.

Nie wnikam w prawdziwe motywacje nagrania tego albumu. Coverdale wspominał, że początkowo dość mocno był w to wszystko zaangażowany Blackmore, a gdy ten się wycofał, Coverdale nie chciał, by robota, którą już wykonał, poszła na marne. Średnio chce mi się w to wierzyć. Może i faktycznie rozmowy z Blackmore’em trwały, ale nie wierzę, że „czarny” przyłożyłby rękę do tak przekombinowanych, efekciarskich aranżacji. Po prostu nie wierzę. Opowieść o niezmarnowaniu wykonanej pracy to dobra historyjka dla mediów, ale wierze w nią jak w wygraną Agnieszki Radwańskiej w tegorocznym Wimbledonie. Coverdale stracił swojego muzycznego partnera – Douga Aldricha – i chyba nie za bardzo wie, czy jest w stanie jeszcze wykrzesać z siebie kolejny album z premierowymi numerami, zwłaszcza napisany z nowym współkompozytorem. Zatem z pomocą przyszły stare, sprawdzone kawałki. Coverdale liczy na sentyment fanów. Chyba jednak nieco się przeliczył. The Purple Album to przyzwoity tribute album, tylko że zupełnie inne oczekiwania mam, gdy za utwory któregoś z moich ulubionych zespołów bierze się grupa rockowych rzemieślników, którzy wielkiej krzywdy piosenkom nie zrobią, ale i polotem mnie nie powalą, a zupełnie czego innego oczekuję, gdy wielki artysta nagrywa swoje utwory z przeszłości. Tu już poprawność i przyzwoite rzemiosło nie wystarczą. Jeśli już brać się za to, to na poziomie Uriah Heep, którzy na płycie Celebration udowodnili, że jednak da się nie polec na takim projekcie. Nie mam wątpliwości, że The Purple Album to dopiero początek pewnego cyklu. Teraz zapewne zespół uda się w purpurową trasę koncertową, podczas której Coverdale wymiesza numery Whitesnake z kompozycjami Deep Purple (na większą skalę niż dotychczas, bo oczywiście pojedyncze kompozycje Purpli w secie Whitesnake cały czas się pojawiały). Oby wybrał mądrze, bo słuchanie Coverdale’a męczącego się niemiłosiernie w takim Love Child już na płycie jest trudne do zniesienia – przecież ten numer nawet w oryginalnej wersji był skomponowany tak, że biedny ledwo wyrabiał później na koncertach w 1976 roku. Nawet nie chcę myśleć, jak brzmiałoby to obecnie. A potem? Emerytura? Nie, to pewnie byłoby zbyt proste – przecież zawsze można nagrać od nowa kilkanaście numerów z pierwszych płyt Whitesnake i pojechać w trasę z takim starym-nowym repertuarem. The Purple Album to płyta wybitnie samochodowa. Gdy człowiek nie ma możliwości skupić się na tych kompozycjach, a chce jedynie, żeby w tle „leciało” coś dynamicznego, to wydawnictwo to może sprawdzać się całkiem przyzwoicie. Wystarczy zapomnieć o oryginałach. Oj David, David…


---

Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


środa, 6 maja 2015

Michael Schenker's Temple of Rock - Spirit on a Mission [2015]


Ten rok to prawdziwa huśtawka nastrojów dla fanów grupy Scorpions. Z jednej strony nowa płyta zespołu, która… jest jaka jest, z drugiej – dwa nowe krążki byłych gitarzystów formacji (i nie zapominajmy o koncercie, który grupa da już za kilka dni w Łodzi). O ile Uli Jon Roth postawił na sprawdzony materiał swojego byłego zespołu i postanowił przypomnieć go w odświeżonej formie, o tyle jego poprzednik w Scorpions, Michael Schenker, nagrał nowe autorskie kompozycje w ramach swojego projektu Michael Schenker’s Temple of Rock. Skład zebrał bardzo zacny. Sekcję rytmiczną stanowią byli wieloletni członkowie Scorpions – Francis Buchholz i Herman „Ze German” Rarebell – na drugiej gitarze i klawiszach Schenkera wspiera jego długoletni współpracownik Wayne Findlay, zaś obowiązki wokalne ponownie wziął na siebie Doogie White – były wokalista Rainbow i Yngwie Malmsteen’s Rising Force, który nieco ponad 20 lat temu przegrał na ostatniej prostej wyścig po posadę następcy Bruce’a Dickinsona w Iron Maiden. Być może nie są to wielkie gwiazdy rocka, ale to solidna ekipa weteranów, którzy z niejednego rockowego pieca chleb jedli i fuszerki raczej nie odwalają, choć i na wyżyny artyzmu raczej się nie wznoszą. W zasadzie można by powiedzieć, że ta charakterystyka przekłada się na krążek, który nagrał ten skład – Spirit on a Mission to płyta bardzo solidna, wstydu twórcom nie przynosi, ale do wielkiej ekscytacji po odsłuchu jednak dość daleko.

Jest ciężko. I to od samego początku. Słychać natychmiast, że nie będzie to płyta wypełniona delikatnymi dźwiękami, natchnionymi solówkami i dźwiękowymi pejzażami. Mocne riffy, solidny łomot perkusji, silne wokale White’a i dynamika – to Spirit on a Mission w pigułce. Niby zaczyna się dość niepozornie i leniwie, ale gdy po kilkunastu sekundach Live and Let Live wchodzi ostry riff i perkusyjna galopada, to wiadomo, że to leniwe intro było zwykłą ściemą. White nie pierwszy raz w życiu upodabnia się wokalnie do pewnego nieżyjącego już małego człowieka o wielkim głosie, którego niegdyś zastąpił pośrednio w Rainbow. Utwór zgrabnie łączy „patataj metal”, którym przesiąknięta jest niezbyt skomplikowana, za to intensywna partia perkusji, z typowo rockowym brzmieniem gitar. Przyjemnie, choć mocno sztampowo, jest także w kolejnym kawałku – Communion – który nie tylko ze względu na tytuł mógłby spokojnie znaleźć się na solowej płycie Glenna Hughesa. Zwrotka – refren z chwytliwymi chórkami – zwrotka – ponownie refren – bridge – solo gitarowe – zwrotka – refren do samego końca. I tak w zasadzie w każdym numerze. Schemat oklepany jak tyłek półnagiej kelnerki w obskurnej knajpie, ale skoro muzycy lubią takie klimaty, a i ich fanom niespecjalnie takie zamknięcie się w rockowych oczywistościach przeszkadza, to może nie ma co narzekać. Nic zatem dziwnego, że w sumie o niemal każdym kawałku na tym albumie można by napisać podobne opinie. Różnica polega na tym, że czasem jest bardziej rockowo, innym razem raczej w klimatach energicznego, niezbyt wyrafinowanego heavy metalu. No i czasami zwyczajnie lepiej „wchodzi”, a czasami trochę słabiej, choć tak naprawdę nie mam bladego pojęcia, od czego to zależy, skoro poszczególne numery z worka rockowego i metalowego niespecjalnie odbiegają od siebie muzycznie. Lepiej na pewno wchodzi Vigilante Man – utwór po prostu przebojowy. Generalnie numery rockowe jakoś bardziej mi pasują na tym krążku, ale być może to kwestia tego, że z metalem nigdy nie było mi specjalnie po drodze – nawet z tak chwytliwą i wygładzoną jego odmianą. Zresztą nie wiem, czy potrafię bez ataków śmiechu słuchać utworu, w którym grupa lekko podstarzałych rockmanów obiecuje (grozi?), że „rockną to miasto – miasto miłości” (Rock City), w dodatku na tle dość sztampowej galopady. Dużo lepiej sprawdza się oparte na prostym sabbathowym riffie Saviour Machine. Nie dzieje się tu nic zaskakującego, ale przynajmniej klimat jakby nieco bardziej „mój”. No i dobry gitarowy jazgot zawsze w cenie, choć mogli sobie panowie darować przynajmniej z 90 sekund monotonnego łojenia tego samego motywu.

Całkiem niezły klimat mamy w All Our Yesterdays. Zarówno motyw gitarowy, jak i podbitka perkusyjna są powtarzane do znudzenia, ale całość prezentuje się intrygująco, dynamicznie i – co tu dużo gadać – dość mocno w stylu solowych dokonań Dio. Bulletproof to z kolei pewne skojarzenia z metalowymi operami w rodzaju projektu Avantasia – słychać to zwłaszcza w wokalach, także w chórkach. Dynamika, polot, pewna wzniosłość, pompatyczność wręcz – przy okazji także trochę metalowego kiczu i biesiady, ale to przecież także nieodłączna część tego gatunku. Albo potrafi się czasem przymknąć na to oko (i ucho), albo nie ma co się zabierać za słuchanie tego typu muzyki. Dobrze, że pod koniec płyty Schenker i spółka serwują trzy krótsze numery. Ten album pokazuje, że jednak w przypadku płyty opierającej się na dobrze znanych schematach, czasami niespełna cztery minuty to czas wystarczający. Później zaczyna się powtarzanie tych samych motywów i męczenie słuchacza trochę na siłę przeciąganymi partiami gitary. Tu na koniec mamy kilka bardziej zwartych  kawałków, co sprawia, że płyta zostawia nas z całkiem niezłymi odczuciami. Tym bardziej, że takie Good Times jest nieprzyzwoicie chwytliwe i w pewien sposób urocze w swojej nostalgii za dawnymi czasami, wyrażanej nie tylko w tekście, ale także w bardzo tradycyjnej hardrockowej formie muzycznej. Tu nie ma kompletnie nic nowego, ale czasem po prostu przyjemnie słucha się takich numerów, które znamy dobrze już przy pierwszym odsłuchu i które od razu zatrzymujemy w głowie – czy tego chcemy czy nie. Równie chwytliwe – choć tym razem z „worka” metalowego – jest następne na płycie Restless Heart. Co jak co, ale talent do pisania wpadających w ucho refrenów to ci goście mają. Nie jestem przekonany, czy to na pewno jest zaleta, ale skoro nie jest to płyta, przy której trzeba by było bardzo angażować szare komórki, to i zastanawiać się nad tym szczególnie intensywnie nie mam zamiaru.

Spirit on a Mission to 51 minut całkiem dobrego łojenia. Czasami bliższego klimatom rockowym, czasami osadzonego w stylistyce metalowej. Ja zawsze byłem przede wszystkim fanem rocka, więc bliżej mi do kompozycji z tej pierwszej grupy, ale przyznaję, że całości słucha się naprawdę nieźle. Ta płyta ani przez chwilę nie próbuje być w żaden sposób przełomowa. Żeby w muzyce hardrockowej czy heavymetalowej nagrać coś naprawdę porywającego i wnoszącego jakąś świeżość, należy chyba w tym momencie śmiało mieszać elementy różnych muzycznych stylów, a nie tylko trzymać się kurczowo tradycyjnego brzmienia i zwrotkowo-refrenowej struktury kompozycji. Ale rozumiem, ze nie wszyscy muzycy – nawet ci znani – muszą chcieć zbawiać świat, zwłaszcza na tym etapie kariery. Michael Schenker i jego ekipa nagrali mocny, bardzo gitarowy krążek, przy którym nie sposób nie pomachać rytmicznie łbem, choć rockowo-metalowych oczywistości mamy tu więcej, niż jestem w stanie przyjąć bez szkód dla wewnętrznej równowagi mojego organizmu. Zaryzykuję tezę, że to bardziej album dla fanów Dio niż dawnych grup Schenkera – Scorpions i UFO – choć generalnie każdy zwolennik niezbyt wymagającego, ale łatwo wpadającego w ucho hard rocka i heavy metalu pewnie znajdzie tu sporo dla siebie. Nie wiem, czy za pół roku albo za rok (nie mówiąc o odleglejszej przyszłości) wciąż będę choćby sporadycznie wracał do Spirit on a Mission, ale wykluczyć tego nie mogę. Do tegorocznej płyty Scorpions wracać nie chcę już nigdy w życiu, więc tu Schenker ma już wyraźną przewagę nad bratem i swoim macierzystym zespołem. To oczywiście nie zawody sportowe, a i samo porównywanie należy traktować z przymrużeniem oka, ale czasami pewne zestawienia same się narzucają. W tym roku w pojedynku Scorpions kontra byli gitarzyści zdecydowanie triumfują dawni wiosłowi zespołu, choć głównie z powodu słabości przeciwnika. Sami zaprezentowali się solidnie, co wobec niedyspozycji ich byłej grupy musiało poskutkować nokautem. Ale to wciąż raczej gala Polsatu w Bździochach Trybunalskich niż prestiżowe bokserskie zawody w dużym kasynie w Las Vegas.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji