niedziela, 30 listopada 2014

Steven Wilson - Cover Version [2014]


Dziwna to płyta – niby składanka, ale tak nie do końca, połowa materiału to kompozycje oryginalne, połowa to covery, a do tego całość – mimo że po raz pierwszy wydana w takiej formie w tym roku – została nagrana kilka, a w niektórych przypadkach nawet kilkanaście lat temu. Wyjaśnię zatem – w latach 2003 – 2010 Steven Wilson wydał sześć singli zawierających po dwie kompozycje. Jedną z nich na każdej z płytek był oryginalny utwór Wilsona (z jednym wyjątkiem w postaci tradycyjnej pieśni angielskiej), drugą – cover. Przeróbek doczekały się numery w zdecydowanej większości znanych wykonawców, zatem otrzymaliśmy szansę zapoznania się z potraktowanymi po wilsonowemu kompozycjami Prince’a, The Cure, Abby czy Alanis Morissette. Latem tego roku Steven zebrał w końcu wszystkie 12 nagrań i umieścił na jednej płycie.

Biorąc pod uwagę czas powstania sześciu „oryginałów”, można by uznać Cover Version za pierwszą solową płytę Wilsona, gdyż nagrania te pochodzą jeszcze sprzed wydania oficjalnego solowego debiutu muzyka – albumu Insurgentes. Trzeba przyznać, że to trochę słychać. Raczej próżno tu szukać złożonych, wielowątkowych kompozycji znanych choćby z The Raven That Refused to Sing. To niezbyt długie numery utrzymane w spokojnym, wręcz melancholijnym klimacie. Mało w nich dynamiki czy porywających partii instrumentalnych. To taka typowo wilsonowa, jesienna muzyka, która ładnie brzmi, ale na dłuższą metę może być nieco męcząca. Dominuje brzmienie fortepianu (Please Come Home) czasami wspomaganego wyraźniej gitarą akustyczną (Moment I Lost), z krótkimi wejściami „elektryka”. Niby nie ma się specjalnie do czego przyczepić, ale przeciwnicy Wilsonowych smętów, którzy utożsamiają jego twórczość tylko z melancholijnym przynudzaniem, dostają tu do ręki broń całkiem sporego kalibru. Z tych sześciu utworów najciekawiej prezentuje się Four Trees Down, które ma intrygujący klimat i bardzo subtelny aranż. Większość pozostałych kompozycji cierpi niestety na dość duszny klimat, który w dużych dawkach jest ciężkostrawny.

Trochę inaczej ma się sprawa z coverami. Tu oczywiście też nie odnajdziemy efektownych solówek czy dynamicznych aranżów, ale Wilsonowi zdarza się odchodzić od czasu do czasu od brzmienia typowego dla jego własnych numerów z tej płyty, a poza tym te kompozycje łączy pewna cecha, która sprawia, że warto zwrócić na nie uwagę – ich oryginalni wykonawcy to artyści, którzy ze stylistyką prezentowaną zazwyczaj przez Stevena Wilsona nie mają wiele wspólnego. Wielki hit Alanis Morissette – Thank U – został „zwilsonowany” tak skutecznie, że dałbym sobie uciąć jakąś mało ważną (tak na wszelki wypadek…) część ciała, że to jego własny numer, gdybym nie kojarzył oryginału. Na szczęście nie powstał do tej wersji teledysk z nagim Wilsonem przemierzającym miasto… Idealny klimat na ciche, zimowe wieczory, kiedy nie ma się ochoty na nic zbyt „wybuchowego” (mowa cały czas o utworze, nie o nagim Wilsonie). Równie zaskakującym wyborem jest cover ostatniego nagrania grupy ABBA – The Day Before You Came. Linia wokalu została zachowana, dzięki czemu dość łatwo można poznać, że to faktycznie nagranie Szwedów (w końcu przez całą karierę powielali pewne wokalne motywy w swojej twórczości), ale już podkład instrumentalny w niczym nie przypomina synthpopowego oryginału z perkusją „z klawisza”. Tu perkusji nie ma wcale, zaś cały utwór zdominowany jest przez brzmienie gitary akustycznej. Najprzyjemniej jest jednak, gdy w tle na chwilę dołączają chórki. Bardzo ciekawie prezentuje się także A Forest – kompozycja The Cure, pierwszy singiel tej grupy, który dostał się na brytyjską listę przebojów. Dość toporna produkcja oryginału została zastąpiona fantastycznym, industrialno-ambientowym brzmieniem. Samplowana perkusja, ponure tło i dobiegający gdzieś z oddali głos Wilsona tworzą znakomity, bardzo tajemniczy klimat, a całość została pozbawiona surowości wersji pierwotnej, co wyszło temu numerowi zdecydowanie na dobre. Powiem więcej – gdyby The Cure byli w stanie tworzyć taki klimat w swoich kompozycjach, może byłbym w stanie słuchać czegoś więcej z ich dorobku niż tylko Burn. A Forest to zdecydowanie najbardziej intrygujący utwór na Cover Version i jedyny numer, który znacznie odbiega od akustyczno-fortepianowego klimatu reszty płyty. Wilsonowi udało się też znakomicie uchwycić kontrowersyjną i ponurą tematykę The Guitar Lesson autorstwa artysty ukrywającego się pod pseudonimem Momus. Ależ klimat! Końcówka Sign o’ the Times – wielkiego przeboju Artysty Poprzednio Znanego Jako Artysta Poprzednio Znany Jako Prince – przynosi w końcu nieco zwiększone natężenie dźwięku, ale całość niespecjalnie przekonuje. Może to po części wina dość monotonnego książęcego oryginału.

Album Cover Version ma kilka naprawdę dobrych momentów, do których warto wracać. Mam jednak wrażenie, że do całości wracał raczej nie będę. Niby o żadnej z kompozycji nie można powiedzieć, że jest słaba, ale ten album jest chyba zbyt przytłaczający i monotonny brzmieniowo, żeby słuchanie go od pierwszej do ostatniej sekundy sprawiało mi przyjemność. Na pewno znajdzie się sporo osób, którym ten nastrój będzie w takiej dawce odpowiadał, ja jednak chyba zostanę przy The Raven That Refused to Sing i będę oczekiwał na kolejny pełnoprawny krążek solowy bosego Stefana – Hand. Cannot. Erase. – który ma ukazać się w lutym przyszłego roku.


Steven przyjedzie do Polski w przyszłym roku na dwa koncerty. Zagra 7 i 8 kwietnia odpowiednio w Krakowie i w Łodzi. Koncerty organizuje Rock Serwis.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

piątek, 28 listopada 2014

The Socks - The Socks [2014]


Pisanie opinii na temat płyt to dość niewdzięczne zadanie. Napisz coś nie po myśli fanów zespołu, to zaraz kilka osób traktujących to wszystko zbyt poważnie zarzuci ci, że nie przesłuchałeś płyty, że nic nie wiesz o twórczości grupy, że nie rozumiesz przesłania albo jesteś zwykłym hejterem. Dlatego staram się zawsze poznać album jak najlepiej, zanim odważę się skrobnąć o nim kilka słów (choć w dyskusji z fanatykami i tak nic to nie da). W przypadku francuskiej grupy The Socks było oczywiście podobnie (pomijając to, że nie znam żadnych jej polskich fanów, więc siłą rzeczy i tak nie zetknąłbym się z ich opiniami na temat tego tekstu), ale jeszcze zanim po raz pierwszy włączyłem nagrania z płyty zatytułowanej po prostu The Socks, miałem dziwne przeczucie, że ten krążek trafi w moje gusta. Czasami wystarczy znakomita, intrygująca okładka. Czasami po prostu wiesz.

O tym, że muzyka rockowa ma się znakomicie w Skandynawii, w Wielkiej Brytanii czy w Stanach Zjednoczonych, przekonałem się już nie raz, nawet jeśli mainstreamowe media próbują wmawiać nam coś zupełnie innego. O francuskiej scenie rockowej i metalowej nie wiem absolutnie nic, a jedyne dwie nazwy, które cokolwiek mi mówią, to Gojira i Noir Désir, jednak ze znajomością ich twórczości jest już znacznie gorzej. Okazuje się jednak, że i w kraju nad Sekwaną (a tak konkretniej to nad Rodanem i Saoną, bo grupa pochodzi z Lyonu) można młócić dobrego rocka aż miło. Trzymając się starej dobrej rockowej tradycji wyrabiania się na pojedynczej płycie winylowej, francuski kwartet streścił się na swoim dużym debiucie w 43 minutach. Dziewięć zawartych na The Socks kompozycji to idealna dawka, by dobrze poznać zespół i ich muzyczne inspiracje, a jednocześnie nie znudzić się nieznaną sobie muzyką. W czasie tych 43 minut będziemy obcowali z ciężkim, dynamicznym i brudnym hard rockiem przyprawionym elementami psychodelii, stonera i bluesa. W grupie jest dwóch gitarzystów, co oczywiście pozytywnie wpływa na brzmienie i odpowiednią „gęstość” aranży, ale jeden z panów wiosłowych – Nicolas Baud – bardzo chętnie i często przesiada się za instrumenty klawiszowe, co niewątpliwie daje kapeli więcej możliwości twórczych. Jednak bez względu na to, czy w danej kompozycji organy wysuną się na pierwszy plan, czy nie – każdy z dziewięciu numerów na The Socks brzmi ciężko, soczyście i cholernie klimatycznie.

Panowie prezentują muzykę, która w ostatnim czasie jest mi bardzo bliska, czyli mocno, ciężko, „z jajami” (pozdrawiam fanów Coldplay), ale jednocześnie dość przystępnie i ze znakomitymi melodiami. Bywa głośno, ale nigdy nie jest to hałas dla samego hałasu. Zaczyna się klimatycznie, choć dość niepozornie. Spokojny, jednostajny rytm i przetworzone wokale na początku Lords of Illusion wprowadzają ciekawy klimat, ale naprawdę przyjemnie robi się, gdy na dobre wchodzi potężny riff grany wspólnie przez gitarę i organy, podpierany marszowym motywem perkusyjnym. W drugiej połowie utworu muzycy pozwalają sobie na mały instrumentalny odjazd w bardziej psychodeliczno-progresywne rejony i robi się tak miło, że aż szkoda, że po niespełna sześciu minutach to już koniec numeru. Ale płyta przecież dopiero się zaczyna. W Some Kind of Sorcery i Next to the Light The Socks uderzają w nutę stoner/doomrockową i łomoczą aż miło. Perkusista Jessy Ensenat nie ma ani chwili na odpoczynek, a obaj gitarzyści – śpiewający także Julien Meret i wspomniany już Nicolas Baud – zasypują słuchaczy lawiną rockowego, gitarowego mięcha. Niskie stroje i rzężące, brudne brzmienie – jeśli lubicie takie klimaty, początek The Socks z pewnością zachęci was do odsłuchu reszty. Chwila wytchnienia przychodzi wraz z piątą kompozycją – Holy Sons – choć należy wspomnieć, że jest to jedynie przerwa od sporego tempa, bo na pewno nie od ciężaru. Meret znowu wspomaga się efektami nakładanymi na wokal, co wraz z dużym natężeniem dźwięku i nieco klaustrofobicznym brzmieniem, daje znakomity efekt. Wyobraźcie sobie co mocniejsze, walcowate kompozycje Alice in Chains wzmocnione dodatkowo organami w tle. Czy coś takiego może się nie podobać? Pewnie może, w końcu świat nie jest idealny… Ale ja w połowie płyty jestem już do The Socks w stu procentach przekonany.

Wspomniałem już kilka razy o organach. Te na pierwszy plan wychodzą w kilku utworach – najwyraźniej chyba w Gypsy Lady oraz w Electric War. Pierwszy nabiera dzięki nim nieco doorsowego klimatu, choć trzeba wziąć pod uwagę, że to raczej Doorsi na silnych wspomagaczach – coś, co brzmi, jakby za utwór kwartetu z Kalifornii wziął się na przykład omawiany tu kilka miesięcy temu zespół Bigelf do spółki z Marilynem Mansonem. Nie da się jednak ukryć, że pod polewą ciężkiego rocka czuć w tej kompozycji ducha przełomu lat 60. i 70. W Electric War przez moment wraca klimat purplowych pojedynków gitarowo-organowych, ale to tylko chwilowa odmiana, bo cały numer zionie sabbathowym złem na kilometr. Zamykający krążek The Last Dragon to drugi nieco wolniejszy (przynajmniej chwilami) numer, choć znowu nie można powiedzieć, żeby panowie zeszli z ciężaru. Ale tu momentami bardziej słychać wpływy bluesowe, choć naturalnie w dość głośnym i intensywnym brzmieniowo wydaniu. Kiedy na początku piątej minuty na placu boju pozostają na dłuższą chwilę same organy, trudno nie mieć ciar na całym hardrockowym ciele.

Kilka tygodni temu zespół zdecydował się na dość zaskakujące posunięcie. Zmienił nazwę na Sunder, mimo zachowania tego samego stanu osobowego. Nie wiem, co było przyczyną takiej decyzji. Czy nazwa The Socks nagle zaczęła brzmieć mało poważnie (rychło w czas), czy znalazł się inny zespół wydający muzykę pod tym szyldem. Na nowym facebookowym profilu zespołu Nicolas Baud, który do tej pory wymieniany był jako gitarzysta rytmiczny i klawiszowiec, teraz występuje jedynie jako organista, więc być może zmiana nazwy zwiastuje również lekką zmianę w muzycznym rozwoju grupy. Na odpowiedź na to pytanie trzeba będzie poczekać, aż w sieci pojawią się pierwsze nagrania już pod szyldem Sunder. A na razie ja cieszę się z tego, co muzycy już wydali, bo jest z czego! The Socks to album debiutancki, ale kwartet z Lyonu w żadnym momencie nie brzmi na nim jak zbieranina niepewnych siebie i własnej muzycznej drogi nowicjuszy. Zbliża się koniec roku, a zatem i czas podsumowań. Jestem przekonany, że płyta kwartetu The Socks nie znajdzie się w rankingach dużych pism rockowych wybierających najlepsze krążki 2014 roku. Masa fanów tego typu grania nigdy nie pozna tego zespołu i nawet nie będzie wiedziała, co traci. Ja poznałem, na mojej liście The Socks na pewno się znajdą i to wysoko. Bardzo przyjemne zaskoczenie!


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

środa, 26 listopada 2014

AC/DC - Rock or Bust [2014]


Nowa płyta AC/DC – jeszcze niedawno pewnie mało kto spodziewałby się takich wiadomości pod koniec 2014 roku. A jednak właśnie trafia do nas Rock or Bustpiętnszesn… kolejny krążek w dorobku Australijczyków. A, jak wiadomo, gdy tak znany i uwielbiany zespół wydaje nowy album, piszą i mówią o nim wszyscy. Nie zaszkodzi promocji dramat zdrowotny i odejście założyciela grupy, nie zaszkodzi też głośny konflikt z prawem jednego z muzyków, ale tak naprawdę o Rock or Bust mówiłoby się nawet, gdyby nic w obozie grupy się nie działo, a panowie z zespołu i ich management nie wydali pół dolara australijskiego na reklamę. Tak już po prostu musi być. Popularności tej płyty nie zaszkodzi także prawdopodobnie to, że tę recenzję mógłbym napisać pół roku temu, nie słysząc uprzednio ani sekundy zamieszczonego na niej materiału (o co zresztą – jestem przekonany – oskarżą mnie fani fanatycy zespołu. Ślę całuski!).

Pierwsze dwa numery już znaliśmy – to utwór tytułowy, który niedawno został wypuszczony jako drugi singiel z krążka, oraz pierwsze nagranie, które promuje to wydawnictwo – Play Ball. Kawałek, który już zdążył podbić listy przebojów w paru krajach, w tym w Polsce. Słucham i wszystko w normie. Nowy gitarzysta – Stevie Young – gra zupełnie jak jego schorowany wujek Malcolm, który przed opuszczeniem grupy zdołał jeszcze napisać materiał na nowy krążek wraz ze swoim bratem Angusem. Perkusista Phil Rudd też na szczęście zdołał zarejestrować swoje partie w przerwie między grożeniem komuś śmiercią a kupowaniem narkotyków, więc wybija swój stały, niemal niezmienny od lat rytm podparty hihatem. Z Ruddem dzielnie współpracuje basista Cliff Williams (zresztą teraz to strach by było postawić się bębniarzowi…), którego bas przyjemnie pulsuje pod gitarami, Angus tradycyjnie pocina ostre riffy na swojej gitarze i po dwóch sekundach każdego utworu wiadomo, że to ONI. Do tego jeszcze sześćdziesięciosiedmioletni Brian Johnson, który niezmiennie od 1980 roku śpiewa na płytach AC/DC w dokładnie ten sam sposób. No to zaczęliśmy od dwóch odtwórczych kompozycji AC/DC, podobnych do większości poprzednich. Ale to single, ludzie czekali na takie brzmienie, więc dalej będzie już lepiej, tak? Nie! Jest dokładnie tak samo. Czasami w dodatku panowie puszczą do nas oko, dorzucając jakiś drobiazg, który natychmiast skojarzy nam się dla odmiany nie ze wszystkimi poprzednimi kompozycjami zespołu, a z jedną lub dwiema konkretnymi (Miss Adventure z upiornym chórkiem rodem z Thunderstruck zmiksowanego z Back in Black czy fragmenty Sweet Candy przypominające TNT). W Dogs of War (zaczynającym się swoją drogą dokładnie tak samo jak wspomniane Sweet Candy) przez chwilę nawet nie brzmią tak całkiem jak oni, za to bardzo jak Nazareth. Z kolejnymi numerami niestety nie zmienia się prawie nic. Hard Times różni się od poprzedników głównie tym, że dzięki momentom lekkiego wyciszenia, brzmi nieco mniej intensywnie, a co za tym idzie przywodzi na myśl raczej wcześniejsze płyty grupy niż nieco bardziej „bombastyczne” produkcje z lat 80. i 90. To niestety jedyna różnica. Jestem absolutnie przekonany, że większość fanów będzie tą płytą zachwycona i w sumie nawet im się nie dziwię. Jeśli ktoś uwielbia takie brzmienie i nie czuje (a przecież nie ma takiego przymusu) potrzeby szukania innych doznań w obrębie muzyki rockowej, to w zasadzie nie ma się do czego przyczepić, bo ta płyta sama w sobie jest naprawdę niezła i kopie dupska na rockowo aż miło. Problem w tym, że zespół zagrał już w swojej karierze wielokrotnie każdą sekundę Rock or Bust i chyba jedynym powodem wydawania kolejnych krążków AC/DC jest granie koncertów, podczas których fanom jest pewnie wszystko jedno, w rytm którego kawałka machają rytmicznie głową i tupią nogami, skoro numery te różnią się tylko tekstem.

Niemal każdy z jedenastu utworów na tej płycie rozwija się… pardon… „rozwija się” według tego samego schematu. Prosty riff gitarowy, po chwili dołącza do niego jednostajna perkusja, a następnie już cały zespół zmierza stałym (najczęściej średnio-szybkim) tempem do refrenu, w którym obowiązkowo mamy chórki niemal całej grupy i odśpiewany tytuł utworu, który zresztą często stanowi niemal cały tego refrenu tekst. Jedyną niespodzianką przed odsłuchem kolejnych kompozycji może być to, czy panowie nie zatracą się w napadzie twórczego szaleństwa i nie rozpoczną dla odmiany od perkusji, do której po chwili dołączy gitara. Nieliczne wyjątki od tej reguły i tak po kilku sekundach idealnie wpasowują się w całą resztę schematów wymienionych wyżej. Rock or Bust to najkrótsza płyta studyjna AC/DC – liczy sobie zaledwie 35 minut. Z jednej strony to może i dobrze – łyka się ją podczas jednego posiedzenia bez większego bólu. Nieco ponad półgodzinna dawka rytmicznego, ciężkiego rocka – niby OK, tylko najdłuższy utwór na płycie – zamykające album Emission Control – to jedynie 3 minuty 41 sekund muzyki. A gdzie tu czas na jakiekolwiek rozwinięcie? Na cokolwiek, co sprawiłoby, że chociaż jedna kompozycja będzie znacząco różnić się od pozostałych? Panowie poszli na łatwiznę, bo choć to nigdy nie była grupa eksperymentatorów, zdarzało się, że niektóre kompozycje zmierzały w jakimś ciekawym kierunku. Słuchając Rock or Bust, mam wrażenie, jakby AC/DC chciało wypuścić 11 singli z tej płyty. Tyle że ani czasy nie te, ani jakość kompozycji… To nie jest dobry rok dla wielkich muzyki rockowej. Rock or Bust słucha się całkiem nieźle, ale ekscytacji i zaskoczeń na tej płycie tyle, co podczas wyścigu Indianapolis 500.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

wtorek, 25 listopada 2014

Royal Blood - Royal Blood [2014]


Na nowe płyty wielkich świata muzycznego czekają wszyscy, na krążki mało znanych wynalazków, nagrywających w ciemnym lesie gdzieś w Szwecji czy Norwegii, czekam głównie ja. Większość wykonawców, którzy pojawiają się ze swoimi świeżymi albumami w tym miejscu, można zaklasyfikować w jednej z tych dwóch grup. Jest też jednak trzecia – anonimowi debiutanci, którzy wyskakują znikąd i w ciągu kilku miesięcy stają się ogólnoświatową sensacją. Tak właśnie było z angielskim duetem Royal Blood. Tak, duetem, gdyż grupę tworzą basista i wokalista Mike Kerr oraz perkusista Ben Thatcher. Zaraz, zaraz – a gdzie gitarzysta? Jakby to powiedzieć… Nie tutaj!

Wbrew pozorom, ostatnie lata przyniosły trochę świeżych pomysłów na muzykę rockową. Na pewno spory udział w modzie na personalny minimalizm miał sukces The White Stripes, choć tam przecież główną rolę grała gitara elektryczna – instrument zdawałoby się niezbędny w muzyce rockowej. Royal Blood idą krok dalej i ograniczają się jedynie do sekcji rytmicznej, bez żadnych kontrybucji z zewnątrz. A cały ten cyrk zaczął się od koszulki zespołu noszonej przez perkusistę Arctic Monkeys podczas koncertu Małp na festiwalu Glastonbury, zanim duet z Brighton zdołał opublikować oficjalnie choćby jedno nagranie. Bez względu na to, co sądzę o samych Arctic Monkeys, takiej reklamy mogą Royal Blood pozazdrościć wszystkie początkujące zespoły na świecie. Nie było zatem żadnym zaskoczeniem to, że już kilka miesięcy później Royal Blood grali koncerty jako support dla wspomnianych Małpiszonów. To był jednak dopiero początek – po ukazaniu się EPki Out of the Black grupa załapała się na tak znane festiwale, jak SXSW, Download, Glastonbury, T in the Park czy Reading. Mało? Już ogłoszono, że w przyszłym roku będą wraz z Iggym Popem gośćmi Foo Fighters na trasie ekipy Grohla po Wielkiej Brytanii, zaś ich własne brytyjskie tournée wyprzedało się w… 2 minuty. Inną kwestią jest to, na ile to efekt zabiegów managementu grupy – organizowania występów w małych salach – oraz aktywności „koników”.

No to broni się też muzyką ta angielska młodzież czy może – jak pisał pewien niezbyt szybki Bill – wiele hałasu o nic? Płyta Royal Blood to dziesięć kompozycji (trzy z nich trafiły wcześniej na wspomnianą EPkę) trwających w sumie niecałe 33 minuty. Zdecydowana większość z nich mieści się w przedziale czasowym 2:30 – 3:30, co dość mocno sugeruje, z jakiego typu utworami przyjdzie nam się zmierzyć. Nie ma tu miejsca na mnogość muzycznych wątków, rozbudowane motywy, zmiany klimatu czy wydłużone partie solowe. Jest szybko, zwięźle, dynamicznie i bardzo intensywnie. I to od samego początku. Out of the Black – czyli utwór tytułowy wydanej kilka miesięcy temu EPki – napędzają mocne bębny i gęsty bas przetworzony tak, że w zasadzie łatwo można by dać się oszukać, że w grupie jest przynajmniej jeden gitarzysta. Przy całej tej aranżacyjnej oszczędności jest dość ciężko i z przytupem. Brudne i nieco „mechaniczne” brzmienie dominuje także w Come on Over. Wyobraźcie sobie muzykę Muse z nieco mniej histerycznym wokalem i z wygłuszoną większością ścieżek gitarowych (większością, bo bas w zasadzie całkiem skutecznie udaje tu jedną z gitar elektrycznych). To ten rodzaj dynamiki. To zresztą cecha wspólna wielu kompozycji na tej płycie – rockowa ekspresja rodem z nagrań Queen czy właśnie Muse, połączona z surowością brzmienia The White Stripes i dynamiką Queens of the Stone Age, z pewnymi odniesieniami do grupy Marilyn Manson czy twórczości Trenta Reznora na dokładkę. Podobny rockowy czad dominuje w Loose Change (domyślam się, że to jeden z koncertowych faworytów). Na szczęście od czasu do czasu duet stara się odchodzić od dynamicznego, miarowego łupania. Utwór Blood Hands rozpoczyna się dużo spokojniej, rozwija się w kierunku niemal blues-rockowej stylistyki i – przede wszystkim – niesamowicie wręcz buja, choć mam wrażenie, że kończy się przedwcześnie. Z całej płyty najbardziej przemawia do mnie kompozycja Ten Tonne Skeleton, która już za kilka dni zostanie wydana jako drugi singiel z płyty. Znakomity wybór, bo to numer, który natychmiast wpada w ucho, wwierca się w głowę i za nic nie chce z niej wyjść. Świetna melodia, przystępne brzmienie, łatwo przyswajalny refren i mocno zaznaczony rytm (co zresztą nie jest przy takim instrumentarium żadnym zaskoczeniem). To potencjalny hit – kto wie, może nawet większy niż pierwszy singiel – Figure it Out.

Te niecałe 33 minuty mijają bardzo szybko i bezboleśnie. I w tym chyba największa siła tej płyty – kończy się zanim mogłaby się znudzić. A mogłaby, niestety. Bądźmy szczerzy – formuła grupy rockowej, która składa się tylko z basisty i perkusisty, jest bardzo ciekawa i intrygująca, ale także mocno ograniczająca dla samych twórców. Kerr dwoi się i troi, używa różnych efektów, by jego bas pełnił także funkcję gitary prowadzącej i rytmicznej, ale cudów nie wymyśli – całość musi być siłą rzeczy utrzymana w określonym klimacie, a nie jestem przekonany, czy chciałbym słuchać tego krążka przez godzinę. I to także wiąże się z moimi największymi obawami odnośnie do przyszłości Royal Blood. To, co sprawdziło się na debiucie i zwróciło na duet oczy i uszy szerokiej publiczności, może okazać się pułapką dla muzyków, bo jak długo panowie będą w stanie to zainteresowanie fanów rocka podtrzymać? Przez jeszcze jedną płytę, może dwie? Później, jeśli nic w formule i charakterze tej muzyki się nie zmieni, zaczną się narzekania na granie w kółko na tych samych schematach i powielanie tego samego brzmienia, a i zapewne dość szybko pojawi się liczna konkurencja, która będzie próbowała pójść jeszcze dalej w łamaniu rockowych schematów. Kolejne 3 – 4 lata pokażą, czy Royal Blood będą czymś więcej niż jednorazową sensacją. Na razie mają za sobą obiecujący start.

Grupa Royal Blood wystąpi w warszawskim klubie Palladium 14 stycznia 2015 roku.

---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

niedziela, 23 listopada 2014

California Breed [support: Mother's Cake] - Warszawa [Klub Progresja], 22 XI 2014 [galeria zdjęć]


Glenn Hughes nie zwalnia tempa. Po rozpadzie Black Country Communion szybko skompletował nowy skład, nagrywając pod szyldem California Breed z innym byłym członkiem BCC – Jasonem Bonhamem – oraz z młodym, nieznanym gitarzystą, Andrew Wattem. O pierwszej płycie tej grupy pisałem jakiś czas temu. Tym razem przyszła pora na konfrontację z wydanym materiałem w formie koncertowej. W międzyczasie w California Breed zmienił się perkusista. Ku niezadowoleniu Hughesa, Bonham nie znalazł czasu na wspólną trasę, więc za bębnami zasiada teraz były pałker Queens of the Stone Age – Joey Castillo.

Trio zaserwowało fanom krótki, ale niezwykle dynamiczny i bardzo dobry koncert. Zaledwie 77 minut, ale chyba nikt nie mógł narzekać na brak rockowego ognia i znakomitych popisów całej trójki. Panowie zagrali niemal całą debiutancką płytę – z wyjątkiem kompozycji Invisible, ale za to z utworem Solo, który był dodatkiem do limitowanej edycji krążka. Materiał z albumu zabrzmiał potężnie, a najlepsze numery z tego wydawnictwa – jak All Falls Down czy Midnight Oil – sprawdzają się także znakomicie na żywo. Jednak największy entuzjazm wzbudziły jedyne dwa utwory spoza debiutu California Breed. To jednak zrozumiałe, bo zarówno Medusa, jak i Burn to jedne z najlepszych i najpopularniejszych kompozycji z bogatego dorobku Glenna Hughesa, a na widowni z pewnością nie brakowało fanów grup, z którymi Glenn wykonywał te kompozycje w oryginale (odpowiednio Trapeze i Deep Purple). Hughes mimo przekroczenia sześćdziesiątki już kilka lat temu wciąż jest w niesamowitej formie. Śpiewa obłędnie, jest w ciągłym ruchu, szuka kontaktu z publicznością, pozuje przed obiektywami aparatów – jest w swoim żywiole. Na gwiazdę szybko wyrasta też młody Watt. Można nawet powiedzieć, że już przejął od Hughesa pewne gwiazdorskie zachowania na scenie, co nie każdemu musi odpowiadać, ale bądźmy szczerzy – chłopak ma tak duże umiejętności, że gwiazdorskie zapędy można w jego przypadku jakoś uzasadnić.

Jako support wystąpiła młoda austriacka kapela Mother’s Cake. Panowie chyba dobrze się u nas czują, bo ledwie miesiąc temu grali w tym samym miejscu przed Anathemą. Austriackie trio ponownie zaprezentowało wysokoenergetyczny set wypełniony dynamicznymi numerami, gęstym brzmieniem gitary oraz znakomitą pracą sekcji rytmicznej. Każdy członek tego zespołu jest gwiazdą na scenie, każdy ma okazję popisać się swoimi umiejętnościami, a wszyscy trzej razem brzmią niezwykle intrygująco. Warto zwrócić na nich uwagę.

Jedynym większym minusem koncertu była mizerna frekwencja. Oczywiście można wszystko zwalić na nadmiar muzycznych wydarzeń w listopadzie, ale legenda rocka, jaką niewątpliwie jest Glenn Hughes, powinna przyciągnąć do klubu znacznie większą rzeszę fanów, zwłaszcza że koncert odbywał się w weekend. Ci, którzy sobie odpuścili, mogą oficjalnie zacząć żałować.

Podziękowania dla Klubu Progresja za zaproszenie i możliwość fotografowania podczas koncertu.

Setlista:
The Grey
Chemical Rain
Sweet Tea
Scars
Strong
Spit You Out
All Falls Down
Solo
Medusa [oryg. Trapeze]
Days They Come
Midnight Oil
The Way
Breathe
Burn [oryg. Deep Purple]




 













  
  


















Mother's Cake
Mother's Cake
Mother's Cake
Mother's Cake
Mother's Cake

Wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa. Nie bądź bucem, nie kradnij cudzej własności. Chcesz się nimi podzielić - podlinkuj ten wpis.

---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


środa, 19 listopada 2014

Seven Impale - City of the Sun [2014]


Domyślam się, że podobnie jak w przypadku kilku ostatnich grup prezentowanych przeze mnie, nazwa Seven Impale niewiele mówi większości z was. Wypadałoby zatem przedstawić sekstet ukrywający się pod tą nazwą. Panowie pochodzą z Norwegii i grają wspólnie od 2010 roku. Po trzech latach tworzenia wypuścili w 2013 roku EPkę Beginning/Relieve, zaś kilka tygodni temu nakładem norweskiej wytwórni Karisma (wydającej między innymi płyty zespołów Airbag i D’Accord) ukazał się debiutancki album długogrający formacji – City of the Sun. Muzykę, którą wykonuje Seven Impale, można by najprościej nazwać mieszanką rocka progresywnego i jazz rocka, choć to oczywiście pewne uogólnienie. Wciąż tu jesteście, mimo zupełnie nieznanej wam nazwy? Zapraszam dalej.

Pełnowymiarowy debiut Seven Impale to 45 minut podzielonych na pięć kompozycji. Nie trzeba być matematycznym geniuszem, żeby spostrzec, że w radiowym formacie 3:20 raczej panowie się nie mieszczą. Dwa najkrótsze numery na City of the Sun nieznacznie przekraczają sześć i pół minuty, zaś najdłuższy to czternastominutowa jazda. Na samą myśl dostajecie ataków histerii, a na waszej indierockowej skórze pojawia się brzydka wysypka? Tych, którzy nie uciekli po poprzednim zdaniu, uspokajam – przez te trzy kwadranse ani razu nie będzie nudno, żadna z kompozycji nie będzie się dłużyła, a muzycy nie będą próbowali popisywać się przez wiele minut natchnionymi solówkami. Utwory są długie, złożone, ale nigdy przekombinowane, nudne bądź rozwleczone na siłę.

Zaczyna się bardzo niepozornie. W otwierającym krążek utworze Oh, My Gravity! wita nas saksofon oraz motyw bardziej jazzowy niż rockowy. To raczej brzmienia, których prędzej spodziewałbym się na płycie The Dave Brubeck Quartet niż na albumie grupy rockowej, ale jest bardzo interesująco, zaskakująco od samego początku i przede wszystkim niezwykle przyjemnie. Gitara i organy przejmują dowodzenie po około dwóch minutach, wtedy też słyszymy po raz pierwszy wokal Stiana Øklanda. Dźwięki przybierają nieco na intensywności, muzycy dodają trochę ciężaru, ale całość wciąż brzmi bardzo dostojnie i co jakiś czas powraca do jazzrockowych fundamentów. Radykalną zmianę natężenia dźwięku otrzymujemy w drugiej części kompozycji. Tu już dominują mocne uderzenia perkusji, prowadzące całość połamanymi rytmami w coraz to nowe rejony, oraz gęste gitarowe riffy przeplatane wstawkami organowymi. Wszystko to jednak polane jest saksofonowym sosem, bo to właśnie ten instrument gra kluczową partię solową pod koniec utworu. Również Windshears rozpoczyna się od delikatnego „plumkania” (bo inaczej nie da się tego nazwać) gitary wspomaganej subtelnym organowym tłem, jazzowym rytmem i bardzo przyjemną partią saksofonu. Przez chwilę wydaje się, jakby każdy z instrumentalistów grał zupełnie inny motyw, ale jakimś cudem to wszystko razem pasuje do siebie i tworzy świetny klimat. Muzycy zabierają się kilka razy do różnych motywów, by następnie porzucać je na rzecz następnych, ale mimo tego cały czas mam wrażenie, że to ma sens, a kolejne zmiany muzycznego kierunku są logiczne i naturalne. Dwa razy na chwilę robi się głośniej i intensywniej. Eschaton Horo dla odmiany rozpoczyna się dynamiczniej – od zwariowanego jazzowego motywu – ale po chwili przechodzi w dużo spokojniejsze, delikatniejsze granie, ozdabiane wysokim subtelnym wokalem Øklanda. W końcu możemy wyraźnie wsłuchać się w świetne partie basu Tormoda Fosso, pięknie gra też saksofonista Benjamin Mekki Widerøe, który jest prawdziwą gwiazdą tego wydawnictwa. Błędem byłoby jednak oczekiwanie, że cała ośmioipółminutowa kompozycja będzie utrzymana w tym jednym klimacie. W czwartej minucie robi się dużo intensywniej, rzekłbym bardzo crimsonowo, choć jeśli miałbym wskazać podobieństwa brzmieniowe do któregoś okresu działalności King Crimson, to postawiłbym raczej na The Power to Believe niż na pierwsze płyty. Jest brudno, gęsto, jazgotliwie – cudownie! I tak niemal do końca utworu – niemal, bo ostatnie półtorej minuty to powrót do oszczędnego aranżu i niemal kołysankowego klimatu.

Extraction rozpoczyna mocno przesterowana gitara ze wspomaganiem bulgoczącego basu i gęstego tła organowego. I choć – niespodzianka – szybko następuje zmiana motywu i muzycy przechodzą do dużo oszczędniejszego aranżu, wciąż jest dość ciężko, klimatycznie, powiedziałbym nawet, że mrocznie, gdyby to słowo w odniesieniu do muzyki nie kojarzyło się ostatnimi czasy z metalem dla nastolatków. Jednak z tego typu muzyką ani ten utwór ani w ogóle ten zespół nie mają nic wspólnego. Sekcja rytmiczna nie pozwala nam zapominać o tym, że wciąż obracamy się w klimatach jazzrockowych, a kierunek marszu grupy ponownie zmienia się co kilkadziesiąt sekund. Jest chwila na delikatne, wysmakowane solo gitarowe, są organowe szaleństwa autorstwa Håkona Vinje oraz perkusyjne połamańce, jest wreszcie porywająca partia saksofonu pod koniec kompozycji. Jak można się domyślić, panowie najbardziej odpływają w najdłuższym utworze na płycie – zamykającym album God Left Us for a Black-dressed Woman (fantastyczny tytuł). Zaczyna się spokojnie, od dominacji saksofonu. Jednak szybko przypomina o sobie także koalicja gitarowo-klawiszowa. Stian Økland ponownie hipnotyzuje swoimi wysokimi, choć nieprzytłaczającymi słuchacza zaśpiewami, a cały sekstet zręcznie przeplata spokojne fragmenty sporadycznymi uderzeniami organów i przesterowanej gitary. W połowie kompozycji panowie odlatują na jakiś czas w psychodeliczno-jazzowe klimaty niczym wspomniane już King Crimson na swoim wielkim debiucie. Pozornie mamy tu momentami jeden wielki chaos, ale mimo wszystko czuję, że zespół ma sytuację pod pełną kontrolą i znakomicie wie, co robi. Utwór – a co za tym idzie także cały album – kończy się dokładnie tak, jak powinien, biorąc pod uwagę wcześniejsze kompozycje: budowany misternie klimat, zmierzający oczywistą drogą do szczęśliwego finału, jest nagle zburzony kilkadziesiąt sekund przed końcem krążka zupełnie zaskakującą zmianą motywu, a łódź pod nazwą Seven Impale dobija do brzegu przy akompaniamencie nieco chaotycznych i mocno hałaśliwych dźwięków nisko nastrojonych gitar oraz perkusyjnego „oklepu”.

City of the Sun to jedno z najprzyjemniejszych tegorocznych zaskoczeń. Uwielbiam, gdy tego typu grupy wyskakują zupełnie znikąd i pokazują, że dalej można tworzyć fantastyczną muzykę rockową. Prawdopodobnie nie napisze o nich żadne wielkie pismo muzyczne, ich nagrania nie trafią do stacji radiowych (chyba że do mojej własnej audycji albo do Nocy Muzycznych Pejzaży w Trójce – zresztą tam już nawet można je było usłyszeć), ale grupa szybko znajdzie zapewne niewielkie, ale wierne grono oddanych słuchaczy, którzy będą chcieli „rozprzestrzenić zarazę” i polecić zespół swoim znajomym. Tak i ja czynię i zachęcam was do dania im szansy. Być może ta muzyka jest w dzisiejszych czasach zupełnie niemodna, ale co z tego, skoro jest piękna? Modę zostawmy gwiazdkom sezonowym i melomanom z dyskotek i popularnych klubów oraz czytelnikom (tfu) Rolling Stone’a.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

poniedziałek, 17 listopada 2014

Motorpsycho - Behind the Sun [2014]


Większość skandynawskich zespołów, które w ostatnich latach przyciągnęły moją uwagę, to grupy relatywnie młode, mające na koncie często dwie lub trzy płyty. Jest jednak kilka wyjątków. Jednym z nich jest norweski zespół Motorpsycho, który – ku mojemu zaskoczeniu – istnieje już ćwierć wieku i zdołał wydać w tym czasie szesnaście płyt studyjnych, kilka albumów koncertowych oraz w sumie kilkadziesiąt EPek i singli. Jakim cudem umykali tak długo mojej uwadze? Nie mam pojęcia, ale to tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że skandynawski rynek rockowy nie został przeze mnie spenetrowany nawet w dziesięciu procentach, a pozytywnych zaskoczeń nowymi dla mnie grupami z tego regionu wystarczy mi na całe obecne życie i jeszcze pewnie spory kawał kolejnego. A co najważniejsze, na tegorocznej płycie zatytułowanej Behind the Sun, muzycy brzmią świeżo i z polotem – niczym rozpoczynający dopiero karierę młody zespół pełen entuzjazmu, energii i pomysłów.

Na Behind the Sun w uszy najbardziej rzuca się muzyczna różnorodność. Motorpsycho nie zamyka się na żaden pokrewny muzyce rockowej gatunek. W trakcie godzinnego odsłuchu płyty trafimy i na heavy blues rock ze stonerowym zacięciem (On a Plate), i na porywające połączenie progrockowych szaleństw i psychodelicznych, improwizowanych odlotów (Kvæstor incl. Where Greyhounds Dare – genialny tytuł, będący nawiązaniem do Maidenowego Where Eagles Dare, podobnie jak i kilka fragmentów tej kompozycji), a także na przejmujące, przenikliwe smuty rodem z twórczości pewnego znanego islandzkiego zespołu. Zanim jednak usłyszymy tego typu brzmienia, grupa proponuje intrygującą mieszankę melodyjnego prog rocka w stylu Yes lub wczesnego Genesis i brzmień pop-rockowych z późnych lat 60. w otwierającym płytę utworze Cloudwalker (A Darker Blue). Jest lekkość, są melodie i sprawnie zrobione wielogłosy, jest polot i dynamika. Bardzo floydowo (w stylu akustycznych numerów z okolic płyty Meddle) robi się na początku Hell – kompozycji, której pierwsze trzy części znalazły się na poprzednim krążku grupy – Still Life Within Eggplant. Na Behind the Sun słyszymy części od czwartej do szóstej, a następnie, na zakończenie albumu, część siódmą. W sumie daje nam to równe 20 minut znakomitej muzyki w klimatach melodyjnego prog rocka. W trakcie pierwszej z dwóch ścieżek, na które podzielono tu Hell, znajdziemy i brzmienia akustyczne, i intrygujące tło klawiszowe dominujące w spokojniejszej, niezwykle delikatnej części kompozycji, i świetny, wkręcający słuchacza, nieco orientalny klimat. Dużo spokojniej i bardzo przyjemnie jest w numerze Entropy. Trochę tu ze starszego Genesis czy z solowych dokonań Petera Gabriela. Dominują wysokie, wielościeżkowe wokale, gęsty aranż, nieco melancholijny klimat i wpadająca w ucho melodia. Dla odmiany The Magic & the Wonder (A Love Theme) to dynamiczny, choć chwilami nieco chaotyczny numer ze świetnie brzmiącą, przybrudzoną gitarą. Jeszcze ciężej robi się we wspomnianej już siódmej części Hell, która kończy album. Muzycy atakują jazgotliwą mieszanką rockowej psychodelii i stonerowego brudu, z domieszką nieco histerycznych wielogłosów. Wszystko to razem tworzy mocno klaustrofobiczny, zwariowany klimat, który w środku płyty byłby pewnie ciężkostrawny, ale na sam koniec tego zróżnicowanego muzycznie albumu pasuje całkiem nieźle. Jest też na tym krążku trochę indie rocka. Do dziś nie wiem, o co w tym chodzi, ale zauważyłem pewną zależność – zazwyczaj tym mianem określa się pseudorockowe nudy bez odrobiny jaj. Niestety i taki fragment trafia się na Behind the Sun, ale na szczęście jest tak zauważalny, jak obecność Mniejszości Niemieckiej w parlamencie RP.

Różnorodność stylistyczna to chyba największa zaleta nie tylko tego krążka, ale także całej twórczości Motorpsycho. Z drugiej strony – pewnie niektórzy odczytają to jako brak własnego stylu i jasno obranego kierunku, a skakanie po gatunkach będzie dla nich przeszkodą nie do przejścia przy próbach polubienia muzyki tej grupy. Mnie to jednak nie przeszkadza. Panowie próbują różnych brzmień, z niemal każdej próby wychodzą obronną ręką, całość brzmi świeżo, dynamicznie, intrygująco i przede wszystkim – tak po prostu – świetnie się tego słucha. Warto też wspomnieć o pewnej ciekawostce związanej z winylowym wydaniem Behind the Sun. Na początku czarnego krążka znajdziemy dwa utwory instrumentalne, których próżno szukać w wersji CD, ale obie kompozycje zostały wytłoczone na tym samym obszarze płyty, zatem ustawiając igłę na początek strony A, nie wiemy, który numer usłyszymy. Czego to ludzie nie wymyślą…

---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji