piątek, 31 października 2014

Anathema - Warszawa [Klub Progresja], 25 X 2014 [galeria zdjęć]

Fanem najnowszej płyty Anathemy - Distant Satellites - nie jestem i już na pewno nie zostanę. Dlaczego? Odpowiedź znajdziecie w jednym z poprzednich tekstów. Koncert to jednak zupełnie inna bajka i nawet kompozycje z tej właśnie płyty brzmiały lepiej niż na krążku. Ale nie ma co ukrywać - największe emocje u mnie wzbudziły ulubione utwory z poprzednich albumów - The Storm Before the Calm, Universal, A Natural Disaster, Fragile Dreams i Closer. Poniżej kilka zdjęć z tego występu. Podziękowania dla Klubu Progresja za możliwość fotografowania i dla Piotra Kosińskiego i Rock Serwisu za ponowne sprowadzenie muzyków do Polski. Więcej zdjęć pod tym adresem: https://www.flickr.com/photos/jakubbizonmichalski/sets/72157646737235683/

Setlista:
The Lost Song, Part One
The Lost Song, Part Two
Untouchable, Part One
Untouchable, Part Two
Thin Air
Ariel
The Lost Song, Part Three
Anathema
The Storm Before the Calm
The Beginning and the End
Universal
Closer
Distant Satellites
Take Shelter
A Natural Disaster
(fragment Sunsine of Your Love w hołdzie Jackowi Bruce'owi)
Fragile Dreams












Wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa. Nie bądź bucem, nie kradnij cudzej własności. Chcesz się nimi podzielić - podlinkuj ten wpis.

środa, 29 października 2014

D'accorD - D'accorD III [2014]



Kiedy wielcy muzycznego świata wydają nowe płyty, chce o nich pisać każdy – nawet jeśli te płyty w niektórych przypadkach niewiele są warte. Ale kto napisze o biedakach z nieznanego szerzej norweskiego zespołu D’accorD, który na Facebooku (czyli wyroczni w każdej ważnej życiowej sprawie) ma niewiele ponad ośmiuset fanów? Głupie pytanie – ja napiszę! Dlaczego? Bo są ze Skandynawii, bo grają, jakby ostatnie 40 lat w muzyce w ogóle nie miało miejsca, bo nagrali naprawdę przyjemną płytę.

D’accorD III – bo właśnie tak mało odkrywczo Norwegowie zatytułowali swój trzeci album – to godzinna podróż do pierwszej połowy lat 70.: od Genesis, King Crimson, Jethro Tull przez Yes, Caravan, Barclay James Harvest po Electric Light Orchestra, Uriah Heep, Pink Floyd czy wczesne Deep Purple. Słychać to już od pierwszych sekund otwierającego krążek dziesięciominutowego utworu These Last Todays. Delikatne gilmourowskie wstawki gitary, treściwe organowe tło i melancholijny klimat przerywany od czasu do czasu rytmicznymi połamańcami. Przebojowe (jak na ten gatunek oczywiście) Here Lies Greed jest wiedzione partią fletu, która naturalnie musi natychmiast przywodzić na myśl Iana Andersona i jego grupę, choć motyw basowo-gitarowy to już bardziej wycieczka w klimaty wczesnego Uriah Heep. Ta sama grupa przychodzi mi zresztą do głowy podczas odsłuchu kolejnej kompozycji – Lady Faboulus. Nieco knajpiany początek przechodzi w całkiem niezły, choć nieco przydługi fragment instrumentalny przerywany od czasu do czasu niezbyt oryginalnym, choć chwytliwym refrenowym zaśpiewem. I tak to już z tymi Norwegami jest. Czasami bardziej skupiają się na klimacie, opierając numery na gęstych Hammondach i wstawkach tyleż mało oryginalnych, co mimo wszystko świetnie brzmiących partii gitary. Tak jest na przykład w Mr. Moonlight. To dobry, dość wolny, ale jednocześnie cięższy numer, w którym może niezbyt wiele się dzieje, ale muzycy tworzą aranżem klimat, który powinien spodobać się wszystkim fanom klasyki rocka. Są także numery, w których panowie dają się nieco ponieść swoim kompozytorskim zapędom i odjeżdżają na trochę dłużej, serwując nam po drodze solidną dawkę zmian tempa, motywów i natężenia dźwięku, kosmicznych partii klawiszy i natchnionych popisów gitarowych, jak w Ibliss in Bliss, które wieńczy absolutnie fantastyczne gitarowe solo Stiga Are Sunda. Oba światy łączy The Doom That Came to Sarnath – ponaddziesięciominutowy bonus umieszczony na końcu albumu. Długie pasaże budujące klimat i powtarzające się z coraz większym natężeniem motywy wymieszano z bardziej żywymi wstawkami, które wprowadzają nieco szaleństwa i urozmaicenia. Świetny folkowy klimat mamy długimi fragmentami w Song for Jethro. To skoczny numer, który aż prosi się wykonania na jakimś starym zamku z wozem siana robiącym za scenę. Nie trzeba być geniuszem, żeby domyślić się, gdzie należałoby szukać inspiracji tej kompozycji, choć „na obronę” Norwegów muszę dodać, że ani przez chwilę nie słyszymy w tym numerze fletu, więc panowie w swoich hołdach nie poszli na łatwiznę.

Trzeba sobie jasno powiedzieć jedno – to nie jest płyta dla poszukiwaczy muzycznej oryginalności. Nie ma tu nic przełomowego, wszystko to już gdzieś słyszeliśmy, a w muzyce Norwegów nie do końca potrafię odnaleźć to, co sprawia, że grupy takie jak Bigelf czy Airbag, mimo oczywistych inspiracji klasykami rocka, dawno wypracowały własny styl. Ale jednocześnie te niedostatki w żaden sposób nie przeszkadzają mi w czerpaniu sporej przyjemności z odsłuchu tego krążka. Czy we wszystkim musimy doszukiwać się geniuszu i muzycznego wizjonerstwa? Niektóre płyty nagrano po prostu po to, żeby miło się ich słuchało – bez przesadnej analizy każdego zapożyczenia czy cytatu. D’accorD III jest jedną z takich płyt i jeszcze niejedną godzinę spędzę przy tym wydawnictwie, bo to cholernie przyjemny krążek. Gorąco polecam go wszystkim, którzy organowo-gitarowo-folkowy klimat stawiają ponad oryginalność brzmienia i którzy takich dźwięków nigdy nie mają dość.

sobota, 25 października 2014

Tom Petty and the Heartbreakers - Hypnotic Eye [2014]


Przyznaję, że Tom Petty to dla mnie w dużej mierze postać zagadkowa. Niby nazwisko doskonale znane, ale mimo tego, że naprawdę lubię kilka z jego największych hitów – Free Fallin’, Refugee, American Girl, Learning to Fly czy Into the Great Wide Open – nigdy nie pokusiłem się o bardziej dokładne zaznajomienie się z jego twórczością. I pewnie po najnowszą płytę muzyka też bym nie sięgnął, ba – nawet nie wiedziałbym, że się ukazała – gdyby nie rekomendacja kilku osób, które znają trochę moje muzyczne upodobania i których osądom do pewnego stopnia ufam. Polecili, mówią, że warto, to czemu nie? I tak trafiłem na album Hypnotic Eye.

Oczywiście tekst ten jest pisany z punktu widzenia i słyszenia kompletnego laika jeśli chodzi o dokonania Petty’ego, bo przecież znajomość największych hitów artysty z nikogo nie czyni eksperta w temacie jego twórczości. Ale może właśnie dlatego nie grozi nam na przykład to, że przez kolejne kilka minut będziecie czytać narzekania na to, że Petty powtarza motywy ze swoich wcześniejszych albumów (A powtarza? Jeśli tak, to nie mam o tym pojęcia i dobrze mi z tym…). Siadam więc do tej płyty z czystym umysłem i słucham. I słyszę od samego początku charakterystyczny amerykański klimat luzackiego rocka. To bardzo przyjemne brzmienie, nie nastawione na robienie hałasu, a raczej na melodię i momentami nieco „ogniskową” atmosferę. Klawisze obsługiwane przez Benmonta Tencha stanowią przyjemne tło dla gitar rytmicznych Petty’ego i Scotta Thurstona, a całość brzmi niezwykle lekko i zwiewnie. Gitarzysta Mike Campbell pojawia się na pierwszym planie w samą porę, by ubarwić pierwszy numer – American Dream Plan B – krótką solówką z przyjemnym, przesterowanym brzmieniem. To dobre wrażenie z pierwszej kompozycji podtrzymują kolejne numery. Fault Lines ma dobry rytm, świetnie nadawałoby się do filmu drogi. Petty i kompani nie przeciągają sztucznie swoich utworów – w zasadzie jedynie zamykający płytę numer Shadow People trwa nieco dłużej, bo niemal siedem minut. W pozostałych kompozycjach zespół stawia na dobry rytm, muzyczną zwięzłość i zwartość struktury.

Czasem jest bardziej melancholijnie, malowniczo i subtelnie, jak w Red River czy Sins of My Youth, innym razem muzycy dają się ponieść nieco bardziej rockandrollowej energii, jak w All You Can Carry i Forgotten Man. Zdarza im się także zapuścić w nieco jazzujące rejony. Robią to z gracją i wyczuciem, a Mike Campbell raz po raz udowadnia, że czasami zamiast mocnej, ognistej solówki, wystarczy kilka delikatnych, ledwo słyszalnych dźwięków, by zachwycić słuchacza (Full Grown Boy). Miłośnicy tradycyjnego knajpianego bluesa też nie zostali zaniedbani, choć pewnie niespełna trzyminutowy kawałek Burnt Out Town nie zaspokoi w pełni ich apetytów. Mnie najbardziej ujął chyba z jednej strony bardzo melodyjny, choć płynący nieco leniwie, a z drugiej brudny brzmieniowo, oszczędny aranżacyjnie i zabarwiony blues rockiem z południa Power Drunk. Wspomniane już wcześniej zamykające płytę Shadow People także zachwyca – tym razem nieco tajemniczą atmosferą, świetnie budowanym napięciem, oszczędnym, lecz bardzo nastrojowym tłem organowym i prostym, ale świetnie użytym motywem gitarowym. Jednak bez względu na to, w jakich klimatach poruszają się muzycy, cały czas najważniejsza jest melodia i przyjemny, niemal rodzinny klimat. Łatwo wyobrazić sobie Petty’ego i The Heartbreakers przygrywających w salonie, siedzących na starych sofach i popijających herbatę między utworami.

Mimo że Hypnotic Eye to pierwszy album w karierze Petty’ego i The Heartbreakers, który zadebiutował na pierwszym miejscu amerykańskiej listy Billboard Top 200, raczej trudno się spodziewać, by którykolwiek z utworów stał się hitem na miarę tych, które wymieniałem na początku tego tekstu. Ale to raczej świadczy kiepsko raczej o naszych czasach, niż o poziomie tej płyty, bo Hypnotic Eye to 44 minuty nieprzeciętnie przyjemnego grania. Być może bez jakichś wielkich ekscytacji, wzruszeń czy nagłych napadów uwielbienia dla artysty, ale na naprawdę wysokim poziomie. Petty nie jest wielkim wokalistą, a jego niezbyt silny głos może nie przypaść do gustu wielu słuchaczom, którzy na co dzień gustują raczej w mocniejszym rockowym graniu, ale potrafi znakomicie opowiadać historie i tworzyć tym głosem interesujący klimat, który wciąga słuchacza i trzyma w zaciekawieniu od początku do końca. Hypnotic Eye to na wskroś amerykańskie granie, które – co zrozumiałe – za oceanem ma znacznie szersze grono odbiorców niż w Europie. Sam przyjmuję tego typu muzykę tylko w określonych dawkach, ale od czasu do czasu warto, bo Tom Petty to artysta nietuzinkowy, a trzy kwadranse spędzone przy jego nowym krążku na pewno nie będą zmarnowanym czasem.

czwartek, 23 października 2014

Joe Bonamassa - Different Shades of Blue [2014]


Different Shades of Blue to jedenasty krążek studyjny Bonamassy. Od wydania w 2000 roku debiutu – A New Day Yesterday – Joe nagrał też dwie płyty coverowe z Beth Hart, trzy albumy z Black Country Communion oraz kilkanaście koncertówek, nie wspominając o gościnnych udziałach na wydawnictwach innych artystów. Teoretycznie kondycja i poświęcenie dla sztuki godne pozazdroszczenia. Problem w tym, że zaczynam odczuwać pewien przesyt Józkiem. Ale o tym za chwilę.

Different Shades of Blue w solowej dyskografii Bonamassy wyróżnia przede wszystkim to, że jest to pierwszy album gitarzysty, na którym nie znajdziemy coverów… z wyjątkiem krótkiego fragmentu Hendrixowskiego Hey Baby użytego jako albumowe intro. Przeróbki starych bluesowych (i nie tylko) nagrań to jedna ze specjalności gitarzysty, ale z biegiem lat wiele osób zaczynało narzekać, że Joe całą swoją karierę opiera na cudzych kompozycjach, nawet jeśli jego zdecydowanie największym hitem dotychczas była własna kompozycja – The Ballad of John Henry (no dobrze… częściowo własna, bo oparta na starej bluesowej pieśni). Przynajmniej te narzekania nie mają racji bytu na tegorocznej płycie. Problem w tym, że to chyba jedyna nowa rzecz na Different Shades of Blue, bo w zasadzie wszystko inne to „stary dobry” Bonamassa – bez zawodu, bez wpadek, ale i już bez większych zaskoczeń.

Wspomniane już osiemdziesięciosekundowe intro Hey Baby (New Rising Sun) to soczysty, mocny gitarowo-organowy początek, po którym następuje pierwszy z serii naprawdę przyjemnych bluesrockowych numerów – Oh Beautiful! Gitara śmiga aż miło, Joe dwoi się i troi, wyczarowuje ogniste gitarowe solo, sekcja rytmiczna wkręca się w ten klimat, a w tle cały czas brzmienie ubarwiają organy obsługiwane przez Reese’a Wynansa znanego ze współpracy z grupami Double Trouble i Captain Beyond oraz takimi artystami, jak Buddy Guy, John Mayall czy Kenny Wayne Shepherd. To zapewne będzie kolejny koncertowy klasyk w dorobku Bonamassy, bo jego publiczność wprost uwielbia tego typu numery. Nie da się nie tupać rytmicznie do Living on the Moon, trudno nie zachwycić się kolejnymi natchnionymi gitarowymi popisami Joe w Heartache Follows Wherever I Go, utworze tytułowym czy w singlowym Get Back My Tomorrow. Od czasu do czasu całość ubarwia sekcja dęta, która po raz pierwszy dochodzi odważnie do głosu w nieco funkowym Love Ain’t a Love Song i zostaje przez kilka kolejnych numerów, nie wychodząc raczej na pierwszy plan, ale przyjemnie ubarwiając takie kompozycje, jak Heartache Follows Wherever I Go, I Gave Up Everything for You, ‘Cept the Blues czy Trouble Town, które równie dobrze mogłoby znaleźć się na którejś z wczesnych płyt Lenny’ego Kravitza. Miłą odmianę od energicznych bluesowych i funkowych zabaw przynosi nieco wolniejsze, cięższe i bardziej nastrojowe Never Give All Your Heart. Z kolei zamykające krążek So, What Would I Do brzmi niczym hołd dla Raya Charlesa, bo choć głosy obu muzyków znacznie się od siebie różnią, to muzyczny klimat tej opartej w dużej mierze na brzmieniu fortepianu kompozycji przyjemnie nawiązuje do twórczości artysty ze stanu Georgia. Warto też wspomnieć, że Joe z każdą kolejną płytą prezentuje się lepiej jako wokalista. Nie wiem, na ile wpływ na to miało kilkuletnie wspólne muzykowanie z Glennem Hughesem, ale dziś Joe to o wiele pewniejszy i sprawniejszy wokalista niż na albumach z początku wieku.

photo: Jakub "Bizon" Michalski
Skoro jest tak fajnie, to czemu jest tak… sobie? No dobrze, może nie tak sobie, ale mimo wszystko bez wielkich ekscytacji. Może dlatego, że ja – jako fan – zacząłem odczuwać już pewne zmęczenie nadmiarem nowej muzyki od Bonamassy. Tego jest po prostu za dużo – wiem, że może to być herezja dla fanów artystów, którzy nowe płyty wydają co pięć lat, ale ja po prostu nie czuję, żeby Joe miał aż tyle do powiedzenia, by co rok wypuszczać jedną czy dwie nowe płyty, zwłaszcza że muzyka bluesowa i bluesrockowa – powiedzmy to sobie szczerze – nie należy do najbardziej oryginalnych i nowatorskich na świecie i wiele numerów Bonamassy wpisanych jest w te same muzyczne ramy. Jeden ze znajomych napisał po premierze tej płyty coś, co idealnie oddaje moje odczucia. Szło to mniej więcej tak: niech on wyjdzie ze studia, zrobi sobie przerwę od koncertowania, pozna jakąś babkę, która potem go rzuci, a on natchniony i cierpiący będzie mógł nagrać w bólu znakomity album. Może właśnie tego mu trzeba? Ten facet ma 37 lat i jest obecnie chyba najpopularniejszym bluesrockowym muzykiem na świecie, ale jak długo będzie w stanie ciągnąć to w takim tempie? I przede wszystkim – jak długo fani będą chcieli słuchać nowych płyt, które tak naprawdę niespecjalnie się od siebie różnią? Different Shades of Blue to absolutnie nie jest zła płyta – tego krążka słucha się niezwykle przyjemnie, nie ma tu w zasadzie słabych numerów, kunsztem Bonamassy i towarzyszących mu muzyków można się tylko zachwycać, ale mam wrażenie, że gdybym zebrał sobie na dysku wszystkie jego nagrania solowe w formie cyfrowej, wrzucił je do komputerowego odtwarzacza muzyki i wybrał losowe odtwarzanie, tak wymieszanej muzyki słuchałoby się dokładnie jak z płyt, a to trochę niepokojące, bo wolałbym przynajmniej od czasu do czasu słyszeć w twórczości Józka coś nowego. Na razie pozostaje zadowolić się czymś bardzo przyjemnym, ale jednak starym, choć zapakowanym w nowe pudełko i przyozdobionym nową okładką.

wtorek, 21 października 2014

Natalia Sikora - BWB Experience [2014]

Do wszelkich wynalazków wokalnych z programów typu talent show zawsze podchodzę z pewną rezerwą. Przyjdzie ładny chłopiec lub urocze dziewczę do telewizji, opowie rzewną historię o trudnym dzieciństwie, pokaże kawał głosu w cudzej kompozycji i z miejsca zostaje gwiazdą. Wytwórnia szybko przemiela taką duszyczkę, daje jej do zaśpiewania jakieś mdłe gówno, po czym w większości przypadków na tym wielka kariera „gwiazdy” kończy się. Nielicznym udaje się utrzymać w branży, pojedyncze przypadki – jak choćby Brodka – są nawet w stanie zaprezentować coś ciekawego i stać się interesującymi zjawiskami na polskim rynku wydawniczym. Jednak sytuacja ma się nieco inaczej, gdy do programu telewizyjnego trafia ukształtowana artystka z pierwszymi sukcesami i wydawnictwami na koncie – artystka, która wie, czego chce, nie da sobie wcisnąć muzycznej papki byle tylko jej nagrania puścili w komercyjnych stacjach radiowych i w żadnym razie nie nadaje się na perfekcyjnego idola nastolatek. Zwycięstwo takiej osoby w programie typu talent show może dla odmiany przynieść wiele ciekawych konsekwencji. Tak właśnie jest w przypadku Natalii Sikory.

Płyta BWB Experience, choć wydana pod nazwiskiem Sikory zapewne ze względów kontraktowo-marketingowych, jest kolejnym dzieckiem z muzycznego związku o nazwie Sikora Proniuk Duo. Natalia jest autorką niemal wszystkich tekstów na tym podwójnym albumie, zaś pianista i organista Piotr Proniuk skomponował (w większości przypadków sam – czasami z pomocą innych muzyków) całość materiału na wydawnictwie. Jedno trzeba powiedzieć na samym początku – płyty BWB (Bezludna Wyspa Bluesa) Experience nie można oceniać w kategorii twórczego płodu uczestnika programu telewizyjnego. To zupełnie inna liga. Gwarantuję, że tak dojrzałej i absolutnie niemedialnej płyty nie nagrał (przynajmniej w tak krótkim czasie po występie w telewizji) żaden z „utalentowanych” wykonawców z małego ekranu. BWB należy oceniać jako album w pełni dojrzałych i świadomych swojej muzycznej drogi artystów i nawet w tej „kategorii” płyta broni się bez najmniejszych problemów. Natalia to wokalistka o olbrzymich możliwościach głosowych i interpretatorskich – o tym chyba nie trzeba nikogo przekonywać. W jej głosie i ekspresji jest z pewnością coś z Janis Joplin, ale ja słyszę tu też sporo Małgorzaty Ostrowskiej z najlepszych czasów Lombardu oraz nieco z wczesnej Katarzyny Nosowskiej. Niesamowita drapieżność, powalająca chrypa, ale też bardzo cenna umiejętność opowiadania historii. Nic dziwnego – Sikora to absolwentka wydziału aktorskiego Akademii Teatralnej w Warszawie. Do tego pisze niebanalne teksty, które nie sprowadzają się do szukania najbardziej oczywistych rymów.

Jednak tej płyty słucha się fantastycznie nie tylko ze względu na powalający głos Sikory, ale przede wszystkim dlatego, że trudno ją nazwać główną gwiazdą tego wydawnictwa. Jego największą siłą jest to, że pozostali muzycy – z kompozytorem Piotrem Proniukiem na czele – mają tu znacznie więcej niż „pięć minut” dla siebie. Są absolutnie niezbędnym i nieodłącznym składnikiem całości. Tworzą niesamowity muzyczny klimat łączący w sobie elementy bluesa, hard rocka i muzyki progresywnej. Naturalnie najłatwiej „zauważyć” na BWB właśnie Proniuka – w końcu to on jest autorem tych kompozycji. Ale znakomicie prezentuje się sekcja rytmiczna – Michał Lamża (gitara basowa) / Marek Kuczyński (perkusja) – oraz gitarzysta Paweł Stankiewicz. Ten ostatni przynajmniej kilka razy przypomina o sobie znakomitymi partiami gitarowymi (Euforia, Żywcem pogrzebana, Koniec.), zaś Kuczyński znakomicie napędza między innymi instrumentalny numer Furie głów. Na BWB mamy cztery kompozycje, w których nie słyszymy głosu Sikory – dwie z nich to albumowe intro i outro. Cała czwórka to bardzo interesujące utwory, które udowadniają, że ten skład w żadnym razie nie powinien być traktowany jedynie jako grupa towarzysząca wokalistce, bo te instrumentalne kompozycje w żaden sposób nie odstają poziomem od reszty albumu.


Płycie służy też różnorodny klimat kawałków. Żywcem pogrzebana czy Demfurija powalają potężnymi partiami Hammondów i przywołują klimatem muzycznym przełom lat 60. i 70. – czasy, gdy niemal każdy fan rocka znał takie grupy, jak Deep Purple, Vanilla Fudge czy Caravan. Z kolei niezwykle chwytliwa Cisza długimi fragmentami prezentuje oszczędniejszy aranż, w którym na pierwszy plan wysuwa się bardzo przyjemny motyw basowy. Taksówka bluesa rozpoczyna się klasycznym bluesowym klimatem niczym z zadymionego klubu gdzieś w St. Louis lub Chicago, by następnie przejść w rejony muzyczne, których nie powstydziliby się dwudziestokilkuletni muzycy Pearl Jam. Bardzo tradycyjnie bluesowo jest też w otwierającym płytę numer dwa instrumentalnym kawałku Symfonia psa, choć z czasem robi się bardziej intensywnie dzięki soczystemu brzmieniu organów. Zamykający pierwszą płytę Koniec. prezentuje gitarowo-klawiszowy riff, który równie dobrze mógłby znaleźć się na jednej z płyt Arjena Lucassena, choć całej aranżacji bliżej do sabbathowego ciężaru niż do kosmicznych muzycznych podróży Holendra. Jest pewna trudna do opisania lekkość w kompozycji Insomnia – stoi w kontraście z pojawiającymi się w pewnym momencie dzikimi wrzaskami Sikory, a całość ma przez to naprawdę interesujący klimat. Następujący chwilę później numer Transpotomny to z kolei całkiem udany romans z klimatami funkowymi. PS Moby Dick to ponadośmiominutowe dzieło łączące ognistego, pełnego energii rocka z bardziej monumentalnymi, świetnie bujającymi fragmentami. Czegoś takiego, w dodatku zagranego na takim poziomie i zaśpiewanego przez tak dobrą wokalistkę, nie słyszałem w polskiej muzyce chyba od czasu pierwszej płyty O.N.A. Być może nieco dziwaczna, hałaśliwa Rozfuria G. nie do końca pasuje do tej układanki, ale… chyba właśnie przez to pozorne niedopasowanie wcale nie przeszkadza w odbiorze całości, a raczej stanowi pewnego rodzaju przerywnik.

BWB Experience to około osiemdziesięciu minut znakomitej rockowej jazdy podbarwionej bluesowym klimatem i progresywnymi naleciałościami. Muzycy wraz z wokalistką nie zamykają się w jednej muzycznej szufladce, zapuszczają się w różne rejony rockowego świata, eksperymentują, odważnie sięgają też po klasyczne brzmienia, ale stawiają na nich swoją pieczęć. To kompozycje, które rzadko można sprowadzić do schematu zwrotka-refren-zwrotka-refren-bridge-refren. Na pewno nie można powiedzieć, ze jest to łatwa płyta – nie tylko ze względu na jej długość, ale także na dość osobliwe, momentami niezwykle bezpośrednie i odważne teksty, ambitne podejście do struktury utworów i mocne aranżacje. Ale jednocześnie te kompozycje są w dużej mierze tak melodyjne, że trudno się od BWB Experience oderwać. Byłoby wielką szkodą dla sceny rockowej w Polsce, gdyby ta płyta nie zdobyła takiego uznania, na jakie zasługuje, tylko dlatego, że śpiewająca na niej wokalistka wygrała program The Voice of Poland, bo choć program ten niewątpliwie sprawił, że wiele osób w ogóle o tej płycie wie, to równocześnie był zapewne sporym „odstraszaczem” dla tych, którym krążek mógłby się spodobać. A po płytę na pewno warto sięgnąć, bo to jedno z najciekawszych wydawnictw na polskim rynku muzycznym w ostatnich latach.

piątek, 17 października 2014

Jack White - Lazaretto [2014]


Jack White to taki Steven Wilson okolic amerykańskiego garage rocka. Utożsamiany pierwotnie z jednym zespołem, z czasem zapragnął większej dozy różnorodności i pracy z różnymi muzykami w coraz liczniejszych projektach. Po trzech latach od rozpadu The White Stripes coraz wyraźniej widzimy, że nie ma właściwie żadnego powodu, by Jack i Meg White ponownie razem nagrywali pod szyldem tej grupy, bo Jack jest już w tej chwili muzycznie w innym miejscu. Z muzycznej ciekawostki stał się jednym z najważniejszych rockowych muzyków XXI wieku. Płyta Lazaretto jest tego kolejnym potwierdzeniem.

Jack White jest do bólu niedzisiejszy. Nagrywa na starym analogowym sprzęcie, używa wiekowych instrumentów, często posiadanych w przeszłości przez zapomnianych już dziś amerykańskich bluesmanów, bije rekordy sprzedaży płyt na nośniku winylowym, jego płyty trwają tyle, by ta muzyka na wspomnianym nośniku zmieściła się bez żadnych drastycznych cięć, a jego twórczość z pozoru zupełnie nie przystaje do tego, co obecnie święci największe triumfy na listach przebojów. To dlaczego odnosi tak spektakularne sukcesy? No cóż, może po prostu od czasu do czasu nawet w przemyśle muzycznym mamy do czynienia z pewną sprawiedliwością. Może ta branża obok miernot, które stanowią jakieś 90% gwiazd na szczycie, potrzebuje też tych 10% kompletnie niedzisiejszych dziwaków-geniuszy?

Lazaretto to niespełna 40 minut do bólu amerykańskiego rocka. Znajdziemy tu zarówno posmak starego bluesa, folku i country, jak i mnóstwo brudnych garażowych brzmień oraz knajpianych zagrywek. White jest oczywiście mózgiem całej operacji, w końcu to on napisał wszystkie numery na Lazaretto (z wyjątkiem otwierającego płytę, znakomicie uwspółcześnionego kawałka Three Women opartego na starym bluesie Blind Willie’ego McTella). Jednak otoczył się grupą zdolnych muzyków, którzy absolutnie nie chowają się w jego cieniu. Zarówno oboje klawiszowcy – zmarły kilka dni temu Ikey Owens i Brooke Waggoner – jak i gitarzysta Dean Fertita mają tu swoje „pięć minut” i to przede wszystkim oni wraz z White’em tworzą klimat tego krążka, choć oczywiście na nich lista artystów zaangażowanych w ten projekt wcale się nie kończy. Siłą tego krążka jest różnorodny klimat przy jednoczesnym zachowaniu brzmieniowej spójności. Cały czas słychać tego ducha starej amerykańskiej muzyki, ale jednocześnie trudno oskarżyć White’a o monotematyczność. Utwór tytułowy to dźwiękowy wulkan energii – bogaty aranż, świetny rytm, mocne brzmienie. Ale dla kontrastu już chwilę później słuchamy Temporary Ground – numeru, któremu bliżej do muzyki folkowej czy country. I tak jest w zasadzie cały czas. Singlowe Would You Fight for My Love? to kompozycja, która z powodzeniem mogłaby się znaleźć na znakomitej tegorocznej płycie Rival Sons – świetne „brudne” brzmienie, nieco nawiedzone chórki, mocny, wyraźnie zaznaczony rytm. To kwintesencja amerykańskiego rhythm and bluesa, choć w nieco nowocześniejszej odsłonie. Te rejony White ze spółką eksplorują też w jedynym utworze instrumentalnym na LazarettoHigh Ball Stepper. Mocny gitarowy przester stoi w kontraście ze spokojniejszymi fragmentami, a wszystko razem tworzy interesującą mieszankę. Bardzo tradycyjnie jest w Just One Drink – kolejnym singlu z płyty. Gdyby ktoś powiedział mi, że to numer Stonesów, uwierzyłbym bez najmniejszych nawet wątpliwości. To zresztą nie koniec hołdu dla starszego pokolenia muzycznych mistrzów, bo następny kawałek – Alone in My Home – to z kolei niezwykle przyjemny fortepianowo-akustyczny numer w stylu Cata Stevensa. Jeszcze bardziej nastrojowo i sielsko robi się przy Entitlement i zamykającym płytę Want and Able. To numery, które sprawiają, że wyobrażam sobie White’a i jego muzycznych przyjaciół na skrzypiącej scenie w zadymionej knajpie, w starych przepoconych koszulach, szelkach i kapeluszach, grających dla pół-pijanej publiki na rozpadających się instrumentach. Jakby tego rozstrzału stylistycznego było mało, w That Black Bat Licorice White zapędza się nawet w hiphopowe rejony, choć tylko w warstwie wokalnej, bo zamiast ukradzionego beatu z klawisza mamy tu świetny żywy aranż ze sporą dawką skrzypiec. Gdyby tak brzmiał hip hop, może nawet dałoby się go czasem posłuchać…

Lazaretto to album, na którym nie ma słabych kawałków. White prezentuje różne odcienie szeroko pojętego rocka, stylistycznie niektóre kompozycje są od siebie dość odległe, ale w każdej z nich Jack i towarzyszący mu muzycy są równie przekonujący. Całość spaja fantastyczny, nieco przykurzony klimat amerykańskiego południa. To może nie być przesadnie odkrywcza płyta, ale po kilku odsłuchach trudno się z nią rozstać. White po raz kolejny utwierdza słuchaczy w przekonaniu, że jest jednym z najciekawszych artystów obecnych czasów. Muzycy tacy jak White czy Dave Grohl są gwarantem tego, że rockowe pokolenie obecnych dwudziesto- i trzydziestolatków ma i jeszcze długo będzie miało swoich własnych muzycznych bohaterów. Ci goście to Dylanowie, Stevensi czy Jaggerowie naszych czasów. Warto ich doceniać, bo to gatunek zagrożony.

środa, 15 października 2014

Lenny Kravitz - Strut [2014]


Lenny Kravitz to jeden z tych wykonawców, z którymi kiedyś muzycznie było mi bardzo po drodze, ale z czasem jakoś moje oczekiwania i jego koncepcja oddaliły się od siebie. Cenię go, ale naprawdę lubię jedynie pierwsze cztery krążki. Po absolutnie fantastycznym albumie Circus z 1995 roku Lenny poszedł w kierunku, który przyniósł mu jeszcze większą popularność i uwielbienie na całym świecie, ale to już nie była do końca moja bajka. Za dużo bujania i radiowego smęcenia o miłości – za mało rocka. Wystarczył jednak zaledwie jeden singiel z nowej płyty, by Kravitz ponownie zainteresował mnie swoją twórczością.

Strut to dziesiąty krążek w dorobku tego multiinstrumentalisty, ale równie dobrze mógłby być krążkiem numer jeden, bo przez większość czasu wyraźnie czuć pewną nostalgię artysty za latami osiemdziesiątymi. Otwierające płytę dwa single – Sex i The Chamber – aż kipią seksem i klimatem erotycznych uniesień w dusznej saunie. Mamy tu i trochę z disco, i całkiem sporo funku, a wszystko w rockowym sosie. Jest bardzo przebojowo, ale jednocześnie – w przeciwieństwie do wielu najpopularniejszych hitów z późniejszych płyt Kravitza – czuję tu rockowego ducha zupełnie jak na pierwszych albumach artysty. To właśnie nagranie The Chamber – tyleż popularny co kontrowersyjny pierwszy singiel – sprawiło, że zainteresowałem się nowym albumem Lenny’ego. W ostatnich latach spisałem go już chyba na straty i miło było usłyszeć świeżość i polot w nowym nagraniu sygnowanym jego nazwiskiem. Pozytywne wrażenie potwierdzają kolejne numery, jak choćby mocno gitarowe Dirty White Boots. Tu czuć „starego” Kravitza – tego, któremu bliżej było do Led Zeppelin, The Who czy Hendrixa niż do artystów z wytwórni Motown. Bardziej luzacko i z większym naciskiem na funka czy soul niż na muzykę rockową jest w New York City (to musi być kolejny singiel!) między innymi dzięki dodanym dęciakom. The Pleasure and the Pain ukazuje spokojniejsze oblicze Kravitza. To ostatnio typowe dla niego numery – niezbyt szybkie tempo, lekkie brzmienie, wielogłosy w refrenach, przyjemny basik i wracająca od czasu do czasu wspomniana już sekcja dęta. Równie typowo kravitzowo jest w She’s a Beast – mimo że takich pościelówek Lenny nagrał już przynajmniej kilkanaście, to i tak każdej kolejnej słucha się z przyjemnością, choć oryginalnością nie grzeszą.

Niemal każdy numer na Strut natychmiast wpada w ucho i ma radiowy potencjał, co można odebrać zarówno jako zaletę, jak i wadę tego krążka. „Radiowość” nie jest raczej powodem do dumy w ostatnich latach, choć większa w tym „zasługa” samych stacji radiowych niż artystów. Jednak w większości przypadków Kravitzowi udało się połączyć przebojowość z naprawdę przyjemnym muzycznym klimatem i nawet jeśli w kilku utworach niebezpiecznie zbliża się do granicy lukru lub wręcz lekko zahacza o muzyczny banał (Happy Birthday), to i tak całościowo z tych dźwiękowych wycieczek wychodzi obronną ręką.

W 1982 roku grupa Queen zszokowała swoich fanów, nagrywając płytę Hot Space, która sporymi fragmentami łączyła rocka z elementami funky, R&B czy disco. Tamten eksperyment nie wyszedł. O ile na żywo utwory z Hot Space dostawały dodatkowego kopa i brzmiały naprawdę porywająco, o tyle na płycie wszystko zdawało się płaskie, sztuczne i plastikowe. Nowe wtedy brzmienia syntezatorowe zestarzały się w tempie ekspresowym i dziś powrót do tamtego krążka raczej nie sprawia słuchaczom przyjemności (no chyba, że ktoś jest muzycznym masochistą). Strut to takie Hot Space roku 2014, tylko zrealizowane z dużo większym powodzeniem. Lenny Kravitz zrobił to, co zespół Queen usiłował osiągnąć 32 lata wcześniej – nagrał niezły krążek sprawnie łączący estetykę rockową z czarną muzyką. W dodatku tej płyty – w przeciwieństwie do Hot Space – będzie się dalej równie dobrze słuchało za 20 czy 30 lat, bo Strut po prostu dobrze brzmi. Kravitz sprawdza się od lat nie tylko jako multiinstrumentalista, ale także jako producent własnych nagrań. Bez względu na muzyczne rejony, w które się zapuszcza, Strut brzmi soczyście i „żywo”, nawet jeśli do poziomu artystycznego czterech pierwszych albumów wciąż trochę brakuje. Jednak całkiem możliwe, że Strut to najciekawsze wydawnictwo Kravitza od dobrych kilkunastu lat.

niedziela, 12 października 2014

Behemoth - The Satanist [2014]


Ten tekst to chyba największe wyzwanie w mojej dotychczasowej „karierze” muzykoopisywacza. Jestem przede wszystkim fanem muzyki rockowej, lubię kombinację brzmienia Les Paula i Hammonda, ładne melodie, soczyste solówki, dobre mocne rockowe wokale. Nie znoszę growlu, ujadających gitar, ani przesadnej dźwiękowej agresji. Moja muzyczna tolerancja, jeśli chodzi o ciężar, właściwie kończy się na Slayerze i z zasady nie biorę się za opisywanie płyt z gatunków, które leżą poza obszarem moich muzycznych zainteresowań. To po co pcham się z własnej nieprzymuszonej woli do pisania o nowej płycie grupy Behemoth? Bo czasami w szeroko pojętej muzyce ciężkiej pojawiają się krążki, o których jest tak głośno, że nie sposób je zignorować. A może też dlatego, że jest to pierwszy album Behemoth, który byłem w stanie przesłuchać w całości i… nawet czerpać z tego jakąś przyjemność.

Nie, Behemoth nie podążył za popularnym w ostatnich latach wśród zespołów metalowych trendem i nie nagrał płyty rockowej. Może nawet szkoda, to mogłoby być ciekawe. Ale wtedy poświęcenie tej płycie niniejszego tekstu nie byłoby żadną niespodzianką. Bez ściemniania – do sięgnięcia po ten krążek skłonił mnie przede wszystkim gościnny występ w dwóch kompozycjach Michała Łapaja – klawiszowca Riverside. Pomyślałem – a może organy Hammonda doskonale sprawdzą się w połączeniu z brutalną mocą muzyki grupy Behemoth? Zaciekawiony przesłuchałem wspomniane dwa utwory – tytułowy oraz O Father O Satan O Sun! – i, zwłaszcza w przypadku The Satanist, zostałem zmieciony mocą materiału w połączeniu z olbrzymią jak na ten gatunek melodyjnością. Owszem, ostatnia minuta numeru tytułowego to perkusyjna młócka, ale wcześniej mamy ponad cztery minuty naprawdę wytrawnego metalowego grania opartego na dobrej melodii. Właściwie gdyby podmienić wokale na coś bardziej tradycyjnego w brzmieniu, to byłby z tego numeru dobry rockowy kawałek. To zachęciło mnie do odsłuchu reszty.

Przyznaję – są momenty, kiedy tego wszystkiego jest dla mnie za dużo. Brakuje mi nieco „powietrza” w brzmieniu, dźwięki rozwiercają mi czaszkę, a wrzaski i szybki perkusyjny oklep nie pozwalają skupić się na kompozycjach. Tak jest na przykład w Furor Divinus czy w Amen, które są tak daleko poza obszarem moich muzycznych zainteresowań, że na moją miłość liczyć nie mogą. Ale to tylko momenty i jest ich znacznie mniej, niż mógłbym się spodziewać. Nie sposób odmówić znakomitego klimatu drugiej części Ora Pro Nobis Lucifer, która sunie powoli niczym walec, ale jednocześnie brzmi soczyście i nawet taki przeciwnik metalowego hałasu jak ja przyzna, że to wszystko ma sens, jest logicznie poukładane i – tak po prostu – dobrze to brzmi. Znakomite wrażenie robi też kompozycja Ben Sahar. Jest ciężar, fantastyczne gęste brzmienie i podniosłe tło, ale muzycy wiedzą też, kiedy trzeba nieco zwolnić, odjąć gitarowego mięcha i dać słuchaczowi pooddychać. Na swój sposób ten numer jest nawet chwytliwy – oczywiście w kategoriach tego typu muzyki. W drugiej minucie In the Absence ov Light robi się na chwilę nawet całkiem spokojnie, gdy Nergal recytuje fragment Ślubu Gombrowicza, a za podkład służy mu tylko delikatny motyw gitarowy. I choć chwilę później metalowy łomot atakuje ze zdwojoną siłą, czuję, że wszystko to wciąż ma „ręce i nogi”, a może nawet rogi.

The Satanist to 44 minuty całkowicie profesjonalnej roboty. Nic dziwnego, że ten krążek zebrał entuzjastyczne recenzje w prasie muzycznej na całym świecie. To płyta, która może zainteresować nie tylko metalowych ortodoksów żądnych muzycznego zniszczenia. Oczywiście są tu utwory, które fanów czystych wokali i pięknie płynących solówek przyprawią o nagłe ataki duszności, ale The Satanist zawiera na tyle dużo interesujących muzycznie fragmentów, że warto podejść do tej płyty z otwartą głową. Jeśli kilka numerów spodobało się nawet mnie – gościowi, który ma alergię na metalową rzeźnię, a ponad wszystko kocha dobrego hard rocka lat 70. – to znaczy, że każdy fan nieco cięższych brzmień może tu znaleźć mniej lub więcej dla siebie.

czwartek, 9 października 2014

Lunatic Soul - Walking on a Flashlight Beam [2014]


Są tacy wykonawcy, których albumy można umieszczać na liście najlepszych krążków wydanych w danym roku w zasadzie jeszcze przed premierą. Absolutni pewniacy, którzy poniżej pewnego poziomu po prostu nie zejdą, bo nie są w stanie nagrać słabej płyty. Jednym z takich pewniaków jest dla mnie Mariusz Duda. Nowy krążek jego projektu Lunatic Soul – Walking on a Flashlight Beam – trafia właśnie do sprzedaży i z miejsca można założyć, że pod koniec roku całkowicie zasłużenie znajdzie się na wielu listach najlepszych płyt sporządzanych przez te media muzyczne, które nie czują perwersyjnej przyjemności kiszenia się ciągle w tym samym pseudopopowym szambie.

Ci, którzy mieli już przyjemność zaznajomienia się z tą częścią twórczości Mariusza Dudy, wiedzą, że płyty Lunatic Soul łączy tematyka przenikania się światów ludzi żywych i martwych oraz przejścia „na drugą stronę”. Po płytach „czarnej” i „białej” oraz Impressions – stanowiącej niejako dodatkowy podkład muzyczny do historii zawartej na dwóch pierwszych krążkach – przyszła pora na prequel tej opowieści w postaci Walking on a Flashlight Beam. To dość ironiczne, że album, który traktuje o zamykaniu się we własnym świecie wyobraźni stymulowanej bodźcami książkowo-muzyczno-filmowymi, ma wszelkie szanse stać się dla wielu słuchaczy właśnie taką odskocznią od „normalnego” życia. Czyżby pułapka zastawiona na słuchaczy? Czyżby twórca mówił: „dajcie się wciągnąć w wytwór mojej wyobraźni opowiadający o tych, którzy zbyt mocno żyją właśnie takimi wytworami cudzej wyobraźni”? A może to tylko moja nadinterpretacja? Dla bezpieczeństwa przejdźmy do muzyki.

A ta porywa od pierwszych sekund. Otwierający płytę utwór Shutting out the Sun zachwyca zimnym, mrocznym (w tym dobrym znaczeniu) klimatem i znakomitym rytmem – niby wpływy ethno, ale w wydaniu trance/ambient w połączeniu z pewnymi naleciałościami rockowymi. Podobny chłód brzmieniowy towarzyszy, nomen omen, utworowi Cold. Znakomity, pulsujący motyw wciąga słuchacza, a numer z każdą minutą nabiera intensywności. To nowe oblicze Lunatic Soul – zdecydowane odejście od folkowych wpływów na rzecz brzmień zbliżonych do muzyki elektronicznej, choć w bardzo „ludzkim” wydaniu. W takie rejony Mariusz jeszcze się chyba nie zapuszczał – ani w Lunatic Soul, ani w Riverside. Dużo bliżej tej kompozycji do klimatów Depeche Mode niż do szeroko pojętego rocka progresywnego, a tym właśnie mianem często – według mnie błędnie – określa się muzykę Lunatic Soul.

photo: Jakub "Bizon" Michalski
Siłą tej płyty jest jednak to, że tego typu utwory znakomicie współbrzmią z dużo bardziej tradycyjnymi wycieczkami w stronę folk/prog rocka, jak w dwunastominutowym Pygmalion’s Ladder. Orientalizmy, bardziej rockowy klimat – ten utwór z powodzeniem mógłby znaleźć się na którejś z płyt Riverside, choć przecież muzyka Lunatic Soul z zasady pozbawiona jest dźwięków gitary elektrycznej. Dość Riverside’owo jest także w kompozycji Gutter, choć w tym przypadku należałoby raczej doszukiwać się pewnych podobieństw do pozapłytowych kompozycji zespołu, pokroju Rainbow Trip czy Rapid Eye Movement. Sporym zaskoczeniem jest Treehouse. Utwór w początkowej fazie przywodzi na myśl późnych Beatlesów, choć to wrażenie mija dość szybko. Treehouse to „piosenkowy” pierwiastek na Walking on a Flashlight Beam, ale to absolutnie nie znaczy, że jest miło, ładnie i przyjemnie (jak dla kogo…) jak w przeciętnym hicie z RMFu. Chodzi raczej o nieco łagodniejszy, przystępniejszy klimat i bardziej tradycyjną konstrukcję. Nie będę zaskoczony, jeśli ten numer zostanie drugim – po Cold – singlem z albumu. Spragnieni klimatów znanych z wcześniejszych płyt Lunatic Soul powinni polubić numer The Fear Within i poprzedzającą go półtoraminutową miniaturkę Stars Sellotaped. Brzmieniowo to chyba najmocniejsze nawiązanie do czarno-białego dyptyku, choć oczywiście mniejsze lub większe muzyczne odniesienia pojawiają się także w innych utworach, w końcu mamy do czynienia nie tylko z tym samym artystą, ale i w pewnym sensie innym etapem tej samej historii. Pamiętacie płacz na „czarnej” płycie i śmiech na „białej”? W Sky Drawn in Crayon mamy w tle coś, co przypomina odgłosy dziecięcej zabawy. Wieńczące album tytułowe Walking on a Flashlight Beam brzmi niczym podkład dźwiękowy do powolnego odpływania na zawsze w krainę wyobraźni. Fantastyczny numer – z jednej strony genialnie „bujający” muzycznie, z drugiej mroczny i dość przygnębiający w wymowie. I taka w gruncie rzeczy jest cała płyta. Mariusz Duda znakomicie połączył mrok i chłód oraz tematykę odseparowania się od świata zewnętrznego z naprawdę świetnymi melodiami, bo ta płyta wciąga – jak nie powtarzalnym rytmem czy motywem, to właśnie melodyjnością, choć na pewno nie jest to melodyjność w mainstreamowym znaczeniu tego słowa. To raczej coś, co sprawia, że tej „ciemnej” i „chłodnej” płyty znakomicie słucha się także w ciepły dzień, przy pełnym słońcu.

Walking on a Flashlight Beam pokazuje, że Mariusz wciąż ma pomysł na Lunatic Soul. To mogła być kolejna świetna płyta zdominowana przez eksperymenty z dziwacznymi instrumentami znalezionymi gdzieś na końcu świata. Zapewne też brzmiałaby cudownie i także byłbym nią zachwycony. Ten krążek to jednak ciekawe odejście od dotychczasowej formuły. Otwiera przed Lunatic Soul nowe możliwości przyszłych kierunków muzycznych i jestem przekonany, że każdy z tych kierunków będzie właściwy. Osobne słowa uznania należą się Dudzie jako wokaliście. Choć największą zaletą krążka jest intrygujący klimat całości i wciągające aranże, nie sposób nie wspomnieć o tym, że Mariusz prezentuje tu nie tylko swój charakterystyczny, niski i nastrojowy wokal, ale śmiało, choć niezwykle subtelnie, wchodzi także w wyższe rejestry, jak choćby w Gutter. Jakiś czas temu wspominałem, że Great Western Valkyrie zespołu Rival Sons to według mnie najlepsza tegoroczna płyta. Od dzisiaj na miejscu pierwszym umieszczam jednocześnie dwa krążki – jakże różne od siebie, ale oba absolutnie porywające i zniewalające od pierwszego odsłuchu.

wtorek, 7 października 2014

The Black Angels - Clear Lake Forest EP [2014]


Zdążyliśmy już przyzwyczaić się, że brzmienia lat 70. wracają do łask i z każdego kąta wyskakują nowe kapele, które grają, jakby żadna muzyczna rewolucja ostatnich 40 lat nie miała miejsca. Niektórzy są zachwyceni, inni wręcz przeciwnie, ale nie da się ukryć, że ostatnie lata to znakomity czas dla miłośników tego typu muzyki. Są jednak takie grupy, które w swojej podróży do przeszłości zapędzają się o dekadę dalej. Teksański zespół The Black Angels to znakomity przykład na to, że nie tylko lata 70. mogą obecnie brzmieć znakomicie w nowym wydaniu, ale i latom 60. niczego pod tym względem nie brakuje. W tym roku ukazała się EP-ka Aniołków – Clear Lake Forest.

7 utworów, niespełna 28 minut i znakomity klimat rocka garażowego wymieszanego z psych rockiem – oto Clear Lake Forest w pigułce. Zadziwiające, że dopiero niedawno usłyszałem o tym zespole. Panowie w ciągu 10 lat kariery wydali już cztery duże płyty i cztery EP-ki, ich utwory pojawiały się wiele razy na ścieżkach dźwiękowych filmów, seriali i gier komputerowych, ale trafiłem na nich dopiero przy okazji serialu Detektyw. Jednak telewizja czasem się do czegoś przydaje. Nazwa zespołu pochodzi od utworu The Black Angel’s Death Song grupy The Velvet Underground i nie jest to jedyny powód, dla którego fani tej kapeli powinni zainteresować się twórczością The Black Angels. Ta muzyka jest po prostu absolutnie przesiąknięta kwaśnym klimatem lat, gdy zespoły takie, jak The Velvet Underground, Jefferson Airplane, 13th Floor Elevators czy Pink Floyd pod wodzą Sida Barretta wyprzedawały klubowe koncerty po obu stronach Atlantyku. Z łatwością można wyobrazić sobie The Black Angels na scenie kultowej londyńskiej miejscówki końca lat 60. – klubu UFO. Do tej mieszanki dodajmy szczyptę wpływów The Doors oraz mnóstwo melodyjności wczesnych Beatlesów podrasowanych gitarami The Kinks i będziecie już mniej więcej wiedzieć, z czym to się je.

Gdyby dla żartu umieścić otwierający płytę numer Sunday Evening na składance największych przebojów ery rozkwitu rocka garażowego, niewiele osób wykryłoby oszustwo. Właściwie – pomijając nieco bardziej soczyste brzmienie wynikające z dobrodziejstw nowoczesnej techniki – klimat tamtych czasów został oddany perfekcyjnie. Nie inaczej jest w kolejnych utworach. Charakterystyczny przester na wokalu, gęste klawiszowe tło i nieco „oddalona” w miksie, przybrudzona gitara tworzą genialny klimat. The Flop to obowiązkowy numer na imprezy retro. To kawałek z gatunku tych, których spodziewamy się na ścieżkach dźwiękowych do filmów Quentina Tarantino – niemal surfrockowa petarda z gęstym jak smoła brzmieniem organów. Z kolei The Occurence at 4507 South Third Street jest przebojowe jak warzywa Bonduelle. W lepszym świecie byłby z tego całkiem spory hit. Nieco urozmaicenia pod względem tempa i natężenia dźwięku wprowadza The Executioner. Głowę dałbym, że to jakiś zaginiony numer z A Saucerful of Secrets. Zamykające krążek Linda’s Gone to jedyny bardziej rozbudowany numer na Clear Lake Forest. Po sześciu szybkich strzałach tym razem muzycy uspokajają nastrój, dają nieco odpocząć wymęczonym strunom swoich gitar i skupiają się na lekko hipnotycznym i wciągającym klimacie. Opary zielska unoszą się w powietrzu od samego słuchania, a gdyby wykopać Jima Morrisona i postawić to, co z niego zostało, przed mikrofonem i zmusić to jakimś cudem do śpiewania, to mielibyśmy coś na kształt muzycznej kontynuacji The End.

Clear Lake Forest nie jest w żadnym razie przełomowym krążkiem. W zasadzie można powiedzieć, że wszystko to już słyszeliśmy, ale skłamałbym, gdybym napisał, że słuchanie tej EP-ki nie sprawia mi ogromnej frajdy. Takie zespoły przypominają nam bardzo skutecznie, że dobra rockowa muzyka nie pojawiła się wraz z nastaniem ery Purpli i Sabbathów, a ładnych parę lat wcześniej. Jeśli ktoś dzięki The Black Angels sięgnie po dokonania The Velvet Underground, The Kinks czy Jefferson Airplane – to znakomicie. Jeśli do tego postanowi wspomóc także same Czarne Aniołki, kupując ich albumy i wpadając na koncerty, to jeszcze lepiej! Rock nie umarł, panie Simmons. Nie dostałby nawet L4 od lekarza…

niedziela, 5 października 2014

The Vintage Caravan - Voyage [2014]


Islandia kojarzy nam się przede wszystkim z gejzerami, lodowcami oraz wulkanami, które absolutnie celowo blokują ruch lotniczy na zachodzie Europy w najmniej dogodnych momentach. Muzycznie Islandia to dla reszty świata głównie pokręcone dźwięki z płyt Björk oraz pełne lodowatego klimatu i hipnotycznych brzmień krążki Sigur Rós. Życie na tej wyspie sprzyja tworzeniu właśnie takiej klimatycznej, przepełnionej chłodem muzyki. Ale nie zapominajmy, że Islandczyków łączy bardzo wiele ze Skandynawami, a przecież w ostatnich latach ta część świata hard rockiem stoi. I tu pojawia się trzech bardzo młodych muzyków z malutkiego miasteczka Álftanes. Grają ze sobą od kilku lat, lokalna wytwórnia wydaje ich debiut, a druga płyta – Voyage – wychodzi pod koniec 2012 roku nakładem jednego z największych wydawców na islandzkim rynku. I pewnie byliby na tym rynku zamknięci, gdyby krążek ten nie wpadł w oko i ucho ważnych osób z Nuclear Blast – jednej z najważniejszych wytwórni zajmujących się ciężką muzyką. Wobec powrotu hard rocka do łask, decyzja o ponownym wydaniu płyty Voyage – tym razem na całym świecie – była kwestią czasu. Nowa okładka, lekko zmieniona zawartość i w styczniu 2014 roku Voyage trafiła na półki sklepowe wiele tysięcy kilometrów od Reykjaviku. Wraz ze światową premierą pojawiły się propozycje występów choćby na Wacken i Sumer Breeze. A wszystko to udziałem trzech gości, którzy wyglądają na jakieś 18 lat i ubierają się, jakby odnaleźli szafę z ciuchami swoich rodziców z początku lat 90.

Gra „taktyką” power trio zobowiązuje – Voyage to bardzo energetyczna i dynamiczna dawka hard rocka z wpływami bluesowymi i sporą garścią muzycznej psychodelii. To muzyka, w której tak samo łatwo odnajdziemy ślady inspiracji Hendrixem czy Cream, jak i wyrazy uznania dla Jacka White’a czy hołd dla Black Sabbath. To jednak przede wszystkim brzmienie bardzo dojrzałego zespołu, czyli coś, czego w zasadzie słuchacz nie ma prawa spodziewać się po grającej na tym krążku młodzieży. Otwierający zachodnie wydanie krążka utwór Craving to niezwykle dynamiczna muzyka z silnym stonerowym posmakiem. Jest szybko, intensywnie, bardzo gitarowo, ale jednocześnie z głową. Młodzi muzycy często stawiają na decybele w nadziei, że hałas i nadmiar energii zagłuszą niedostatki kompozycyjne czy warsztatowe. Tu już od pierwszego numeru słychać, że nie mamy do czynienia z grupą rozwrzeszczanych młodych rockowych buntowników z dużymi pokładami energii i niewielkimi umiejętnościami, a z muzykami, którzy grają już razem od ładnych kilku lat i mimo swojego młodego wieku, wiedzą co nieco o komponowaniu i o tym, jak korzystać ze swoich instrumentów muzycznych. Starym dobrym rockowym zwyczajem utwór numer dwa – Let Me Be – to ciąg dalszy mocnego uderzenia na otwarcie płyty. Tu i tam w części instrumentalnej pojawiają się echa pierwszych płyt Iron Maiden, choć raczej w nieco połamanej strukturze niż w samym brzmieniu. Jednak kolejne kompozycje pokazują, że Voyage nie jest jednowymiarowym krążkiem z szybkimi, mocnymi numerami. Do You Remember to zwrot w zupełnie innym kierunku. Jest dużo lżej, delikatniej, bluesrockowo – choć w tekście pada nazwa duetu Simon & Garfunkel, skojarzenia muzyczne każą nam kierować się raczej w stronę grupy Free. I choć singlowe Expand Your Mind znowu atakuje świetną dynamiką i fantastycznym brzmieniem gitary, to pokazuje też, że panowie z The Vintage Caravan doskonale wiedzą, jak uatrakcyjnić czadowy rockowy numer niespodziewanym złamaniem schematu czy nagłą zmianą klimatu. Niespełna trzyminutowe Cocaine Sally to z kolei zręczne połączenie zeppelinowych riffów z dynamiką garażowych rockmanów z dwudziestego pierwszego wieku pokroju Jet.

Jeśli ktoś nie przepada za intensywnością i rockowym czadem w zbyt dużej dawce, Winterland przez chwilę przynosi wytchnienie od głośnej gitary. Oszczędny aranż znakomicie potęguje fantastyczny klimat pierwszej części utworu. Zespół na chwilę wywraca wszystko „do góry nogami” połamanym motywem w połowie kompozycji, lecz na zakończenie znowu mamy powrót do chłodnego, nieco tajemniczego klimatu z początku, który znakomicie sprawdza się w opowieści o odległej, mroźnej krainie. Któż mógłby opowiadać taką historię lepiej od Islandczyków? Klimaty dawnych czasów i walk między królestwami też nie są im obce, co udowadniają w dwunastominutowym The King’s Voyage. To prawdziwe streszczenie tego krążka – znajdziemy tu wszystkie cechy, które sprawiają, że płyty Voyage słucha się tak dobrze. Są dobre, połamane riffy, świetna praca sekcji rytmicznej, dynamiczne, hardrockowe motywy, ale także długie fragmenty instrumentalne, które zapewne rodziły się spontanicznie podczas studyjnych lub koncertowych improwizacji. Całości znakomicie dopełniają efekty gitarowe i wokalne w tle, które zahaczają dość mocno o rejony muzyczne wczesnej twórczości Pink Floyd. Najważniejsze jednak, że te wszystkie wymieszane ze sobą motywy brzmią sensownie, nie sprawiają wrażenia losowo połączonych fragmentów. The King’s Voyage to opowieść, która snuta jest w większym stopniu dźwiękami wydobywanymi z instrumentów niż słowami, których zresztą jak na tak długi utwór nie ma zbyt wiele. Album wieńczy nieco hendriksowski Psychedelic Mushroom Man – numer z pierwszej płyty zespołu, nieobecny na pierwszym, islandzkim wydaniu Voyage. Jeśli na islandzkim debiucie jest więcej utworów tej klasy, to wypada tylko mieć nadzieję, że słuchacze spoza wyspy też kiedyś będą mieli okazję usłyszeć pozostałe kompozycje z tamtego krążka.

Voyage to płyta prezentująca wiele odcieni rocka, ale przede wszystkim krążek bardzo przystępny w brzmieniu. Niezwykle przyjemne, klasycznie hardrockowe brzmienie sprzyja łatwemu przyswajaniu materiału. Członkowie grupy czerpią śmiało z rockowej historii, ale jednocześnie starają się opracować własny przepis z dostępnych składników. Być może ich pomysł na muzykę nie jest oryginalny, ale na pewno sprawia przyjemność podczas odsłuchu. Ale przede wszystkim trzeba im oddać, że są wszechstronni. To właśnie wszechstronność jest największą zaletą muzyków. The Vintage Caravan nie trzymają się kurczowo jednego brzmienia czy kierunku. W różnych kompozycjach w czasie 55 minut trwania Voyage zapuszczają się w odmienne rejony rocka. Kiedy trzeba – jest mocno i bardzo „wprost”. Innym razem mamy długie improwizowane odjazdy, gdzie forma schodzi na dalszy plan, na pierwszy zaś wysuwa się klimat kompozycji i opowieść, w którą grupa wciąga słuchacza. Pewnie można by uznać, że taki stylistyczny rozstrzał świadczy o braku jasnego celu czy własnego stylu, ale widzę to nieco inaczej. Panowie eksperymentują, nie zamykają się w jednej muzycznej szufladce i zostawiają sobie spore pole działania na kolejnych płytach, a to może być tylko zaletą. The Vintage Caravan to jeden z najciekawszych młodych rockowych zespołów w Europie. Być może nigdy nie będą wielkimi gwiazdami rocka, a występy na stadionach czy nawet w halach dla kilkunastotysięcznej widowni raczej nie są im dane (chyba, że w charakterze supportu), ale jeśli kolejnym krążkiem zdołają utrzymać zainteresowanie rockowego światka, mogą na stałe zadomowić się na scenach sporych europejskich letnich festiwali. Vintage to całkiem spory i postawiony pewnie pierwszy krok w tym kierunku.