sobota, 28 lutego 2015

Uriah Heep - Live at Koko [2015]



Koncertówki to specjalność zespołów „w pewnym wieku”. Uriah Heep nie są wyjątkiem i od kilku lat zasypują fanów wydawnictwami koncertowymi. Czasami są to tak zwane oficjalne bootlegi, czyli materiał, który nie jest w żaden sposób obrabiany i trafia do słuchaczy w surowej formie, czasami są to pełnoprawne albumy live, choć i one w przypadku tej grupy przedstawiają rzeczywistość niezwykle wiernie. Trzeba jednak oddać Uriah Heep, że w ostatnich latach nie chowają się jedynie za wydawnictwami tego typu i wrócili do wypuszczania płyt studyjnych. Co więcej, płyty te są niezwykle udane, a utwory z nich znajdują miejsce w koncertowej setliście grupy. Pojawiają się także na najnowszej koncertówce Uriah Heep zarejestrowanej w londyńskim klubie Koko w marcu zeszłego roku.

Gdy ma się na koncie tyle płyt, przebojów i utworów uznawanych za klasykę rocka, pokusa, żeby  grać jedynie najbardziej znane kompozycje, jest ogromna. I oczywiście te hity także tu znajdziemy. Trudno wyobrazić sobie koncert Uriah Heep bez Lady in Black, July Morning, Easy Livin’, Gypsy czy Stealin’. Ale to przecież zaledwie część setlisty. Z 17 kompozycji, które usłyszymy na Live at Koko, aż 7 pochodzi z ostatnich studyjnych krążków grupy wydanych w XXI wieku. Co prawda najnowsza płyta – Outsider – jest reprezentowana tylko przez One Minute, które było pierwszym singlem z krążka, oraz Can't Take That Away, ale trzeba pamiętać, że koncert odbył się dobre dwa miesiące przed premierą Outsider, więc można zespołowi wybaczyć, tym bardziej, że panowie nadrabiają materiałem z dwóch poprzednich wydawnictw – Wake the Sleeper i Into the Wild. I co ważne – te najnowsze utwory specjalnie nie odstają poziomem od starszego materiału. Overload stało się już małym klasykiem najnowszego okresu w historii grupy, wspomniane One Minute i singiel z poprzedniej płyty – Nail on the Head – świetnie nadają się do wspólnej koncertowej zabawy, a Into the Wild to potężny rockowy numer, którego mogą zespołowi zazdrościć kapele składające się z muzyków dwa razy młodszych. Co tu dużo gadać – gitarowo-organowe pojedynki duetu Mick Box / Phil Lanzon wciąż dają mnóstwo radochy. Ten drugi błyszczy choćby w Between Two Worlds – jednej z najlepszych kompozycji nagranych przez Uriah Heep od czasu, gdy w 1986 roku Lanzon i wokalista Bernie Shaw pojawili się w zespole. Box z kolei porywa znakomitym riffem do Overload, ale także gęstym brzmieniem i swoją charakterystyczną kaczką w Can’t Take That Away. Tradycyjnie niezwykle solidnym punktem koncertu jest sekcja rytmiczna Heep, czyli najmłodsi stażem i wiekiem członkowie grupy – perkusista Russell Gilbrook (w Heep od 2007 roku) i basista Davey Rimmer (w 2013 roku zastąpił wieloletniego członka Heep, Trevora Boldera, który gra już w Największej Orkiestrze Świata). Gilbrook to prawdziwa bestia za swoim zestawem. Gość wniósł do grupy olbrzymią dawkę energii i to w dużej mierze dzięki niemu Heep od kilku lat przezywają kolejną młodość. Rimmer świetnie wpasował się do zespołu i słychać, że znakomicie się w nim czuje, choć nie da się ukryć, że brak czasem charakterystycznych basowych zawijasów i chórków Boldera.

W pierwszej części koncertu dominują numery z ostatnich albumów oraz z wcześniejszych wydawnictw płytowych nagranych z Shawem i Lanzonem. Część druga należy zdecydowanie do klasyki. Ostatnie sześć kompozycji to prawdziwa parada rockowych znakomitości. Zdecydowana większość to utwory nagrane z oryginalnym wokalistą zespołu, Davidem Byronem, ale trafił się także rodzynek z ery Johna Lawtona – Free ’n’ Easy. Podobno jeden z pierwszych utworów heavymetalowych. Dla bezpieczeństwa nie będę weryfikował tej tezy, fakt faktem, że od kilku lat grupa gra ten numer na każdym koncercie i bardzo często zaprasza na scenę kilka osób (najchętniej płci pięknej i w takim wieku, że mogłyby być wnuczkami Micka Boxa), których zadaniem jest użycie głów i czupryn w celu oczywistym dla każdego fana ciężkiej muzyki. Fani robią swoje, swoje robi też zespół – Heep w szybkich, pełnych dynamiki i rockowego ognia numerach wciąż czują się znakomicie. Wszyscy moglibyśmy wymienić nazwy przynajmniej kilkunastu starych zespołów, których członkowie powinni dać sobie spokój z graniem rocka, bo już absolutnie nie są w tym wiarygodni. Nie w tym przypadku. Ci goście w dalszym ciągu niemal rozpalają scenę żywym ogniem. Gypsy i Look at Yourself brzmią jak za najlepszych lat grupy. Nic zresztą dziwnego, skoro na wydanej kilka lat temu płycie Celebration, na której znalazły się dawne przeboje grupy w nowych wersjach, te dwie kompozycje wypadły chyba jeszcze lepiej (o ile to w ogóle możliwe) niż w klasycznych wykonaniach oryginalnych. Gypsy to prawdziwa bestia koncertowa. Gilbrook młóci swój zestaw niemiłosiernie, a gitarowo-hammondowe popisy muszą zachwycić każdego fana hard rocka. Ten numer naprawdę ma 45 lat? Niewiarygodne… No i czy którykolwiek fan rocka nie zna Lady in Black i July Morning? Ten pierwszy numer za każdym razem jest odśpiewywany przez każdą osobę na sali. Nie wiem, ile słyszałem wersji July Morning. Teoretycznie wykonania z ostatnich lat i najnowszych koncertówek zespołu są do siebie podobne, ale każde kolejne i tak wywołuje ciarki na całym ciele i niezmiennie zachwyca. Easy Livin’ to już tradycyjny deser na sam koniec koncertu. Po takiej petardzie i tak już chyba nikt nie miałby siły na więcej.



Można się oczywiście zastanawiać, czy taki wysyp koncertówek w ostatnich latach to najszczęśliwszy pomysł. W końcu mniej więcej połowa setlisty za każdym razem wygląda tak samo. Ale z drugiej strony, przecież nie ma obowiązku kupowania wszystkich (no chyba, że jest się niereformowalnym zbieraczem, tak jak niżej podpisany). Można sobie wybrać te najlepsze (ta, akurat…). Live at Koko niewątpliwie należy do tych bardziej udanych, choć na pewno nie jest to album idealny. Mam wrażenie, że nieco traci przez miks. Czasami chciałbym, żeby brzmienie kopało mnie w ryj, podczas gdy ono lekko smyra mnie za uchem. Nie zawsze chórki brzmią tak, jak brzmieć by mogły, ale tu z kolei może należy się cieszyć, że w przeciwieństwie do paru innych legend, panowie z Uriah Heep nie polerują koncertówek na błysk w studio. Bernie Shaw wciąż bez problemu wyciąga górne partie i powala dynamiką i wigorem. Ale też słychać już czasem, że jego głos jest nieco bardziej matowy niż w poprzednich latach. Facet ma już jednak 58 lat i trudno oczekiwać od niego, że 35 lat na scenie (w tym 29 w Uriah Heep) nie wpłynie w żaden sposób na jego możliwości głosowe. Do pewnych zmian w barwie i mocy jego głosu trzeba się będzie przyzwyczaić, ale jeśli to ma być największy problem dla zespołu, to tylko pozazdrościć takich kłopotów, bo mimo tych drobnych niedociągnięć, Bernie to wciąż niezwykle mocne ogniwo grupy. Kto by pomyślał 29 lat temu, że wokalista numer sześć w historii grupy będzie tym, który zostanie w niej dłużej, niż pozostałych pięciu razem wziętych i będzie sobie tak znakomicie radził z trudnymi partiami Byrona i Lawtona.

Live at Koko to bardzo solidny album koncertowy. Przeszkadza mi nieco wyciszanie publiczności pomiędzy utworami i spowodowany tym brak pewnej koncertowej ciągłości. Ale to przecież drobiazg, który nie ma nic wspólnego z jakością wykonania. Fani, którzy muszą mieć absolutnie wszystko, co wyda zespół, i tak kupią ten album czy to na CD, czy w wersji DVD. I na pewno nie będą zawiedzeni. Ale ta płyta może być także ciekawym wyborem dla wszystkich zwolenników hardrockowego brzmienia, niekoniecznie takich, którzy mają w domu wszystkie albumy tej grupy. Jeśli chcecie mieć tylko jedną koncertówkę Uriah Heep, to pewnie wybór powinien paść na inną pozycję (Uriah Heep Live z 1973 roku to najlepszy kandydat), ale gdyby zależało wam na formacie DVD, Live at Koko to całkiem rozsądny wybór. Jasne, można narzekać, że to już zupełnie inne Uriah Heep, że z klasycznego okresu pozostał tylko Mick Box, ale prawda jest taka, że tak właśnie wygląda i brzmi Uriah Heep XXI wieku i jest to wciąż fantastyczny zespół, który potrafi grać świetne koncerty. Oby każda grupa z takim stażem i tak burzliwą historią mogła się pochwalić takimi wydawnictwami po 45 latach na scenie.


---

Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


czwartek, 26 lutego 2015

Dave Kerzner - New World [2014 / 2015]



I bądź tu mądry. Ci, którym zdarza się czytać teksty zamieszczane tu przeze mnie, lub zwyczajnie znają moje poglądy dotyczące różnych aspektów muzyki, wiedzą, że jestem zdecydowanym zwolennikiem muzycznego uzewnętrzniania się w formie ograniczonej do 40-45 minut. Bądźmy szczerzy – zdecydowana większość z najlepszych płyt w historii rocka powstała w czasach, gdy właśnie do takiej długości należało dążyć, bo więcej muzyki zwyczajnie nie mieściło się na płycie winylowej. Płyty trwające około godziny rzadko potrafią utrzymać przez cały czas moje całkowite zainteresowanie, a już wypełnienie krążka „pod korek” niemal zawsze gwarantuje, że w pewnym momencie po prostu znudzę się takim albumem. Tak jest w teorii. A praktyka? Pod koniec 2014 roku Dave Kerzner, były klawiszowiec Sound of Contact (grupy dowodzonej przez Simona Collinsa – z tych Collinsów), wydał płytę New World, która trwa 78 minut. Wyzwanie! A co wy na to, jeśli powiem wam, że to był dopiero początek? Niedługo później dzięki popularnemu ostatnio crowdfundingowi (dla opornych językowo – lud robi ściepę na przykład na nagranie i wypuszczenie płyty, a potem ma z tego jakieś określone wcześniej benefity, typu dodatkowe gadżety, przedpremierowy dostęp do materiału czy podziękowania we wkładce do albumu) ukazała się rozszerzona wersja New World. Teraz to już nie 78 minut rozłożonych na 11 kompozycji, ale aż 142 minuty i 23 numery. Dave nie tylko dołożył sporo kawałków, dla których zabrakło miejsca na pierwotnym wydaniu, ale także znacznie wydłużył część znanych już utworów, dzięki czemu mamy teraz do czynienia z kompletnym obrazem tego, co od samego początku chciał nam przekazać twórca płyty, a na co nie mógł sobie pozwolić przy pierwszej próbie. Brzmi dość przytłaczająco i pewnie część osób skutecznie zniechęci do przesłuchania, w końcu to ogromna dawka muzyki. To może zachęcę was nieco inaczej. Na całej płycie bębni Nick D’Virgilio, znany między innymi z grupy Spock’s Beard oraz z krążka Calling All Stations zespołu Genesis, zaś gościnnie tu i tam pojawiają się między innymi: Colin Edwin (Porcupine Tree), Billy Sherwood (Yes), Simon Phillips (Toto, Judas Priest, The Who, Mike Oldfield i cała masa innych projektów), Heather Findlay (Mostly Autumn), siostry Durga i Lorelei McBroom (wokalistki współpracujące z Pink Floyd) i Keith Emerson (Emerson, Lake & Palmer, The Nice). Aha, jest jeszcze jeden gość. Steve Hackett, znacie?

Nie ma co ukrywać – to jest płyta wręcz wymarzona dla fanów Davida Gilmoura. Klimat późnych Floydów wisi w powietrzu i przyjemnie łaskocze. Co jednak ciekawe, to nie obecność wspomnianych sióstr McBroom sprawia, że można go łatwo wyczuć. Owszem, chórki w kilku numerach zdecydowanie muszą się kojarzyć dość jednoznacznie, ale tu przede wszystkim chodzi o głos samego Kerznera. On po prostu śpiewa bardzo podobnie do Gilmoura. Ale nazwanie New World podróbką Pink Floyd byłoby wielkim błędem i niesprawiedliwością wobec głównego autora tej płyty. Ten krążek jest oczywiście hołdem dla gigantów szeroko pojętej muzyki progresywnej, bo i sporo tu ze starego Genesis, i trochę nawet z Electric Light Orchestra, ale New World to przede wszystkim olbrzymi i bardzo sprawnie przemyślany i wykonany projekt, który przynajmniej kilka razy absolutnie zachwyca rozwiązaniami muzycznymi. Przyznam, że nie zawsze słucham tego albumu w całości. Te niemal dwie i pół godziny to gigantyczna dawka materiału i czasami po prostu nie mam na nią ochoty. Ale są rozwiązania zastępcze, w końcu kompozycja Stranded, która otwiera (części 1 – 5) i zamyka (części 6 – 10 ukryte pod głównym tytułem Redemption), trwa w sumie 33 minuty. Niektóre z opisywanych przeze mnie płyt długogrających nie trwały wcale dłużej. Do tego – mimo tak nieprzystępnej długości – całość względnie szybko zostaje w głowie i nie ma się wrażenia, że to wszystko jest przeciągane na siłę. Są i spokojne, klimatyczne momenty, jest i spore przyspieszenie i olbrzymia dawka dynamiki w części zamykającej płytę. No i do tego ten najsławniejszy gość – to właśnie w tej rozbitej na dwie ścieżki kompozycji pojawia się Steve Hackett. Nie słyszymy go w całym utworze, a zaledwie w kilku jego częściach, ale jak zawsze, gdy tylko się pojawia, wydaje się, jakby całość osiągała muzyczne wyżyny. Jednak znakomity klimat tej kompozycji to także olbrzymia zasługa samego kompozytora i obsługiwanych przez niego instrumentów klawiszowych. Myślę, że dużo bardziej znani od Kerznera znakomici muzycy z grupy Transatlantic mogliby posłuchać tego numeru, wyciągnąć pewne wnioski i sporo się nauczyć w temacie tworzenia niezwykle długich numerów, które nie męczą i nie wpadają w banał.

Dave nie odchodzi do końca od swojej przeszłości w Sound of Contact. Niezwykle chwytliwa kompozycja The Lie brzmi, jakby była zaginionym numerem z sesji do płyty Dimensionaut i wyraźnie pokazuje, jak ważnym ogniwem w SoC by Kerzner. Z kolei Nothing to dynamiczna, gęsta aranżacyjnie kompozycja w stylu E.L.O. W takich nieco żywszych klimatach Kerzner także czuje się znakomicie. To zresztą nie jedyny moment, kiedy do głowy przychodzi mi porównanie do grupy Jeffa Lynne’a, bo i utwór tytułowy jest utrzymany do pewnego stopnia w klimacie jego sławnej kapeli. Ukłony w stronę rodziny genesisowej słychać w takich numerach jak The Secret czy Crossing of Fates (te klawisze!). I trzeba powiedzieć, że to raczej nawiązania do Genesis z lat 70., w dodatku bardzo udane, mimo że nie gra w nich mistrz Hackett. Under Control to też jakby podobne rejony, choć tu bardziej doszukiwałbym się ukłonu w stronę solowej twórczości Petera Gabriela. Jednak według mnie znakomita robota na tym albumie jest także udziałem numerów, które z pozoru zupełnie nie pasują do reszty. Często są to jakieś krótkie przerywniki, łączniki pomiędzy dłuższymi formami, prezentujące zupełnie inne rejony muzyczne. Tak jest choćby w instrumentalnej kompozycji Theta, zaskakującej orientalnym klimatem tworzonym w dużej mierze dzięki wykorzystaniu tabli – hinduskiego instrumentu perkusyjnego. Takim odejściem od klimatu dominującego na płycie jest też wspomniane Under Control, które porzuca dźwiękowe pejzaże i pięknie snujące się melodie na rzecz dynamiki i nieco mechanicznego klimatu. Niewątpliwie zaletą tego krążka jest także to, że mimo przenikania się niektórych utworów i ciągłości pewnego muzycznego klimatu, utwory różnią się dynamiką i intensywnością brzmienia. Into the Sun, w którym Kerzner i Findlay dzielą się obowiązkami wokalnymi, niesamowicie buja, ale też pozwala odpłynąć przy odsłuchu, dzięki fantastycznej lekkości brzmienia. Jeszcze spokojniej, niezwykle oszczędnie i niemal piosenkowo jest w kompozycji The Secret. Piękne wstawki gitary Fernanda Perdomo (tak, jego też trzeba docenić, choć oczywiście siłą rzeczy musi być nieco w cieniu gościnnego udziału Hacketta na tym albumie) znakomicie uzupełniają klawisze Kerznera. Dynamiczniej jest z kolei choćby w porywającym dziewięciominutowym Premonition Suite, które absolutnie powala fantastyczną partią gitary i kosmiczną solówką klawiszową, a także we wspomnianym już Nothing, którego nie powstydziłby się Jeff Lynne.



New World to niewątpliwie olbrzymie wyzwanie dla słuchacza. To płyta z potężną dawką dobrych melodii, dzięki czemu nawet długich kompozycji słucha się z wielką przyjemnością. Ale nie da się ukryć, że 142 minuty to dawka, która może być dla wielu osób nie do strawienia. Ja sam, tak jak wspominałem, nie zawsze czuję się na siłach, żeby słuchać całości przy jednym podejściu. Ale odrzucenie tego albumu tylko ze względu na długość byłoby fatalną pomyłką. Te utwory po prostu zasługują na to, by usłyszała je jak największa rzesza słuchaczy. Nawet jeśli nie wszystkie naraz. Wybierzcie sobie swój własny tryb przesłuchiwania New World, dopasujcie go do swoich zdolności koncentracji, w ostateczności po prostu wyselekcjonujcie sobie z tego ogromu materiału to, co odpowiada wam najbardziej. Wszystko jedno jak postanowicie to zrobić – ale dajcie się oczarować muzyce zawartej na New World. Można powiedzieć, że większość z tego już gdzieś słyszeliśmy, porównań do Pink Floyd, Genesis, E.L.O. czy nawet momentami do twórczości Stevena Wilsona nie da się raczej uniknąć, ale zamiast analizować, w jakim stopniu ten krążek był inspirowany dokonaniami konkretnych artystów, lepiej po prostu posłuchać i cieszyć się tymi cudownymi dźwiękami. Tym bardziej, że – skoro już jesteśmy przy nazwie Pink Floyd – Dave Kerzner, podobnie jak Bjørn Riis, nagrał w zeszłym roku płytę dużo ciekawszą niż wspomniana legenda. To jeden z najlepszych zeszłorocznych albumów i – choć już został zauważony przez wiele portali zajmujących się muzyką progresywną – mam wrażenie, że z czasem będzie tę płytę odkrywało, dostrzegało i doceniało coraz więcej osób.


---

Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


sobota, 21 lutego 2015

Beyond the Event Horizon - Event Horizon [2014]


Norwegia kojarzona jest w świecie muzyki z black metalem i rockiem progresywnym, Szwecja to zagłębie stoner i hard rocka, w Finlandii czy Holandii prawie każdy rodzi się muzykiem zespołu grającego symfoniczny metal, Australijczycy we krwi mają prostego, pełnego energii hard rocka, zaś Islandczycy lubują się w muzycznym klimacie równie chłodnym, co ten, który panuje na ich wyspie. Polacy to oczywiście przede wszystkim metal ekstremalny oraz rock progresywny, ale w ostatnim czasie zaczynamy specjalizować się także w dość trudnej w odbiorze, mało przystępnej i dość złożonej muzyce, którą najczęściej określa się mianem post-rocka bądź post-metalu (choć dalej nie mam pojęcia, co oznaczają nazwy tych gatunków), czasami z bardziej lub mniej wyraźnymi elementami progresji. To oczywiście spore uogólnienie, ale dzięki temu napisałem już kilka zdań tego tekstu, zupełnie nie odnosząc się do sedna sprawy, więc idzie mi nie najgorzej. W ten post-rock/metalowy schemat wpisuje się także poznańska grupa Beyond the Event Horizon, która w 2014 roku wydała swój debiutancki krążek – Event Horizon. Ze względu na wspomnianą ignorancję w temacie gatunków z przedrostkiem „post”, na własny użytek w przypadku tej grupy wolę określenie rock instrumentalny, chociaż pewnie nie zdradza ono wiele… oczywiście poza tym, że na płycie nie usłyszymy wokali. Brak tego elementu zazwyczaj oznacza, że nie ma co liczyć na „piosenkową” strukturę utworów i jakąkolwiek przebojowość materiału. Dokładnie tak jest też w przypadku tego albumu. Włączając Event Horizon musimy przygotować się na to, że przez kolejne 55 minut łatwo i przyjemnie na pewno nie będzie. Co nie znaczy, że nie będzie ciekawie.

Interesująco jest już na samym początku Utwór 4ce to w zasadzie długie intro do płyty, wiedzione stałym motywem, który wraca z coraz większą intensywnością i z każdą minutą coraz bardziej wciąga. To zresztą cecha wspólna większości kompozycji na albumie – oparcie utworu na powracającym motywie i tworzenie w ten sposób nieco hipnotycznego klimatu. Główna różnica między poszczególnymi utworami polega na natężeniu dźwięku. Movement Cycle prowadzi ciężki walcowaty riff, mocny przester i brudne brzmienie, ale numer ten znakomicie uzupełnia tło nawiązujące klimatem do muzyki elektronicznej. Ciężko jest też w Psycho Whisper, w którym dominują mocne bębny i przesterowana gitara. Sharper to intensywny początek, gęste brzmienie, dynamika i brud, aż do krótkiej chwili uspokojenia. Ale już w Unknown Void klimat jest dużo spokojniejszy i sporo tam przestrzeni, w czym duża zasługa nieco „kosmicznego” tła. Te spokojniejsze momenty stanowią bardzo potrzebną przeciwwagę dla mocniejszego łojenia. Dają chwile oddechu, sprawiają, że płyta staje się nieco bardziej przystępna. Tak jest choćby w Post Waltz, które przez większość czasu czaruje nieco tajemniczym klimatem i spokojnym brzmieniem stopniowo wciąga słuchacza.

Czasami brakuje mi większego urozmaicenia natężenia dźwięku i ciężkości. Utwory są zazwyczaj zbudowane na mocnym motywie, który jest powtarzany przez dobre kilka minut i wkręca słuchacza tą powtarzalnością, ale miejscami czuję, że niektóre z tych kompozycji mogłyby się skończyć wcześniej, albo pójść w zupełnie innym kierunku. Brakuje mi częstszych zwolnień, postawienia w większym stopniu na przestrzeń i odważniejszego podpierania się klawiszowym „kosmosem” lub klimatami ambientowymi. Muzyka instrumentalna nie jest łatwa w odbiorze, nie jest też łatwa w tworzeniu. W tym gatunku można postawić na mozolne wwiercanie się w głowę słuchacza powtarzalnymi motywami albo na zaskakujące zmiany klimatu i eksperymenty brzmieniowe oraz psychodeliczne odjazdy. Mam wrażenie, że muzycy Beyond the Event Horizon częściej idą pierwszą drogą, a ja chyba wolałbym, żeby odważniej zapuszczali się w tę drugą. Co nie znaczy, że Event Horizon nie jest dobrą płytą. Wręcz przeciwnie – to krążek, na którym osoby szukające czegoś mniej oczywistego, niełatwego w odbiorze, ale jednocześnie poukładanego i logicznego, znajdą z pewnością wiele dla siebie. Ja – mimo pewnych nie do końca odpowiadających mi rozwiązań – też znalazłem i mam przeczucie, że ta grupa jeszcze mnie zaskoczy swoim rozwojem i namiesza solidnie na polskiej scenie rockowej, przy czym mowa oczywiście o scenie pozamainstreamowej, bo muzycy Beyond the Event Horizon muszą sobie zdawać sprawę, że nie mają najmniejszych szans, by przedostać się ze swoją twórczością do największych mediów. Ale chyba nie jest to ich ambicją, bo przecież nie braliby się za tworzenie tak trudnej muzyki. Event Horizon to obiecujący debiut. Sprawnie wyprodukowany i dobrze brzmiący, może o kwadrans za długi i chwilami zbyt mocno zamknięty w jednym klimacie, ale dający solidne podstawy do wiary w ten zespół.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji