Okładka niby zwykła, przedstawiająca zespół na pozowanym zdjęciu, ale cały jej projekt, wraz z tonacją barw, wskazuje mocno na klimaty vintage rocka i nawiązania do lat największej popularności tego typu dźwięków. To zdecydowanie dobry prognostyk. Na potwierdzenie tych optymistycznych przewidywań nie trzeba długo czekać, bo już pierwszy z dziewięciu numerów zawartych na Rumble&Roar szybko lokuje nas w odpowiednim muzycznym rejonie. Co ciekawe, zespół na start wcale nie serwuje nam chwytliwego numeru z szybkim przejściem do konkretów. Mamy za to coś w rodzaju krótkiego instrumentalnego intra, które po niespełna dwóch minutach przechodzi dopiero we właściwy utwór. I tu na start mamy sporo przesteru oraz efektów na wokalu, więc niby dostajemy dość prosty, stoner-bluesowy numer, ale z od razu z pewnym elementem psychodelii. No i jeszcze ten jeden z najbardziej charakterystycznych elementów brzmienia grupy, czyli wokal Michaela Bindera, osadzony gdzieś między Glennem Danzigiem a Jimem Morrisonem z czasów L.A. Woman.
Railroad dodaje nam dynamiki riffem z podręcznika Keitha Richardsa, choć później numer jednak idzie w cięższe rejony, a tło fajnie wypełniają organy. I to jest ta lekka zmiana, o której wspomniałem wcześniej. Organy obsługiwane przed gitarzystkę rytmiczną zespołu, Caterinę Böhner, były już obecne na poprzedniej płycie, ale raczej jako sporadyczny dodatek. Tu, mam wrażenie, jest ich nieco więcej. Może jeszcze w Railroad stanowią tylko dalszy plan, ale są utwory, w których słychać je znacznie lepiej. Inspiracje w przypadku grup grających w klimatach vintage to rzecz oczywista i od nich nie da się uciec. I tak jak w Railroad słyszałem riff ze Stonesów, tak Rosies Town, mój ulubiony utwór w zestawie, to kawałek w klimacie Backdoor Man czy Five to One Doorsów. Te doorsowe skojarzenia oczywiście i tak mamy na całej płycie ze względu na wokal, ale w tym utworze są one szczególnie wyraźnie zarysowane. I tu już organy wraz z gitarą tworzą fajne, gęste brzmienie.
Dobrze rozkręca się Heavy Blues – od powolnego, ciężkiego numeru do dynamicznego, gęstego, szalonego rock n’ rolla. Potem natomiast mamy niespodziankę – krótką, ale myślę, że potrzebną na tej płycie. To The Myth of Love, numer niespełna trzyminutowy, bardzo subtelny, spokojny, oparty w zasadzie na dwóch gitarach akustycznych i klimatycznym wokalu. Takie trochę ognisko nad ranem, gdy już wszyscy fałszujący wspólnie największe ogniskowe przeboje poszli spać i zostają jedyne dwie osoby, które potrafią zagrać i zaśpiewać coś klimatycznego, pasującego do dogasającego ognia i zbliżającego się przedświtu. Wspaniałe wyciszenie po tych czterech intensywnych przeważnie numerach i przed czterema kolejnymi.
White Paper to intensywny, mocny numer, którego nie powstydziliby się panowie z Graveyard czy Grusom, ale też zawierający bardzo przyjemne zwolnienie w połowie. Nie po raz pierwszy Paralyzed pokazują, że dobrze wyczuwają, kiedy należy odrobinę zdjąć nogę z gazu (albo z fuzzu) i dać słuchaczowi odetchnąć, żeby to wszystko nie brzmiało zbyt jednostajnie. To zresztą potwierdza się w luzackim blues-rockowym Leave You, rozkręcającym się z kolei mocno w drugiej części. The Witch to kolejny z moich ulubionych kawałków w zestawie. Zaczynamy w zasadzie tym samym motywem, który wiódł całe The Myth of Love, tyle że tu grany jest na gitarze elektrycznej, a w tle szybko dołączają organy i cała reszta instrumentarium. Tworzy nam to razem mroczny, tajemniczy i mimo niezbyt szybkiego tempa ciężki klimat. No w końcu czego innego spodziewać się po kompozycji o takim tytule? Radosnych, skocznych piosenek o wiedźmach zbyt wielu nie znam. Jako że w zasadzie całość oparta jest właśnie na tym początkowym motywie, tyle że z czasem staje się cięższa, można powiedzieć, że to taki mocniejszy i mroczniejszy dalszy ciąg wspomnianego najkrótszego utworu na płycie. Świetnie kończy ten album najdłuższy na nim numer, Truth and Lie. Solidne, gęste bujando przez pierwsze minuty, a potem ostatni raz zespół przyciska mocniej pedał gazu i porywająco prowadzi nas do końca Rumble&Roar. To były niezwykle przyjemne 42 minuty.
Nie mam jednego rodzaju brzmienia czy muzycznego klimatu, który lubię najbardziej. Mógłbym wskazać ich pewnie kilka. Poruszanie się w nich na wysokim poziomie w zasadzie gwarantuje przykucie mojej uwagi. Tak jest właśnie w przypadku Paralyzed. Grają znakomitą mieszankę brudnego, mrocznego bluesa, melodyjnego stonera i odrobiny psychodelii, ale raczej takiej w stylu Doorsów niż grup prezentujących kosmiczne odloty. I to wszystko się tu sprawdza. Instrumentalnie są naprawdę świetni i faktycznie vintage w najlepszym tego słowa znaczeniu, przy tym brzmienie jest ciepłe i w pełni profesjonalne, a nie garażowo-piwniczne, jak to często bywa w przypadku grup zakochanych w muzyce sprzed 55 lat. No i jeszcze do kompletu mamy zdecydowanie zapadający w pamięć, mocny, niski, chropowaty wokal. To wszystko tworzy całość, która sprawia, że mam nadzieję na jeszcze dużo znakomitej muzyki od tego zespołu. Oby udało im się wybić poza niemieckie kluby na nieco szersze muzyczne wody, bo dobrze by było, gdyby znalazło się dla nich miejsce nawet gdzieś na małej scenie większych rockowych festiwali w Europie. Myślę, że w takich okolicznościach mieliby sporą szansę przekonać do siebie szersze grono słuchaczy, bo muzycznie niczego im nie brakuje, by weszli choćby na poziom wspomnianego już Graveyard.
Premiera: 9 maja 2025 r.
Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.
Poprzedni wpis o wykonawcy:
---
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz