Trzy lata temu zespół Arabs in Aspic był dla mnie swego
rodzaju ciekawostką. O, patrzcie, skoczkowie narciarscy założyli zespół i
wydają płyty. Ale jajca! No dobrze. Jeden wśród nich był znany, ale on z
zespołu już dawno odszedł, reszta to raczej zawodnicy bez wielkich
międzynarodowych sukcesów, choć dokopałem się do informacji, że kolejny był
jakiś czas rekordzistą kraju w długości lotu na skoczni mamuciej. Potem
zachodziły pewne przetasowania w składzie i w sumie to ja już nie wiem, ilu z
obecnych muzyków formacji to faktycznie byli skoczkowie, ale w Norwegii każdy
rodzi się z nartami na nogach i pewnie w ramach zaliczenia z wuefu i tak muszą
machnąć dwie stówki na mamucie z telemarkiem. Wydana w 2017 roku płyta Syndenes Magi naprawdę mi się spodobała. To taki klasyczny prog ze skandynawskim
klimatem. Po raz kolejny okazało się, że w Norwegii równie dobrze, co z nartami
i telemarkiem, radzą sobie z gitarami, perkusją czy organami. Po trzech latach
grupa wydaje kolejny krążek – zatytułowany Madness and Magic. Przyznam,
że dzięki uprzejmości wydawcy, mam te nagrania już od jakiegoś czasu, i miałem
okazję osłuchać się nie tylko z bardzo obiecującymi, opublikowanymi wcześniej utworami,
ale z całością. Od pierwszego odsłuchu pierwszego singla zanosiło się na naprawdę
bardzo dobry album i moje nadzieje absolutnie nie zostały zawiedzione.
Madness and Magic to szósty (lub siódmy – zależy, jak liczyć) album
formacji, która zaczynała od grania odrobinę cięższego, jednak z czasem nieco
złagodziła, ale przede wszystkim rozwinęła swoje brzmienie. Kolejnym etapem
tego rozwijania jest obecność na tym albumie drugiego perkusisty. Nie znaczy to
jednak wcale, że zespół idzie w kierunku obecnego wcielenia King Crimson, choć
nawiązania do dawnego oblicza tej formacji są jak najbardziej na miejscu, wszak
Arabs in Aspic trafią przede wszystkim do zwolenników hard/prog rocka przełomu
lat 60. i 70., którzy cenią piękne melodie, wspaniałe instrumentalne pasaże oraz
gęste brzmienie gitar i organów. Ale na nowej płycie jest też sporo przestrzeni
i brzmień akustycznych, dzięki czemu całość cechuje się sporą lekkością.
Tekstowo (tym razem wyłącznie po angielsku, w
przeciwieństwie do poprzedniej płyty, na której teksty były po norwesku) na
nowym albumie zespół porusza tematykę nowoczesnych technologii i to, w jaki
sposób – zarówno pozytywny jak i negatywny – wpływa ona na życie nas
wszystkich: dorosłych i dzieci. Muzyka jednak jest od nowoczesności daleka. To
klasyczne rockowe brzmienia, takie, jakich podobno dzisiaj się już nie nagrywa,
według pewnej grupy rockowych mentalnych wąsaczy. I Vow to Thee, My Screen
(zgrabna zabawa słowem), które jako pierwsze zapowiadało album, to świetny
początek płyty. Wokal zarówno barwą głosu jak i samym sposobem śpiewania może
trochę pod młodego Ozzy’ego (tylko takiego trochę lepiej kontrolującego głos),
ale już klimat kompozycji bardziej niż Black Sabbath przywodzi jednak na myśl
zespoły progrockowe czy nawet folk-rockowe. Nie mamy tu jednak muzycznej
ekwilibrystyki i trudnych do ogarnięcia, karkołomnych przejść i zmian tempa, a
naprawdę bardzo zgrabny, melodyjny, wpadający w ucho ponad ośmiominutowy numer z
kapitalnym klimatem i świetnym wykorzystaniem instrumentów perkusyjnych oraz
klawiszowych. Znakomicie brzmi od samego początku dwuczęściowe, nieco zwariowane,
trochę zappowskie Lullaby for Modern Kids. Krótkie jak na ten zespół i
album High Tech Parent ma znakomity luz i polot, a Madness and Magic
wbrew tytułowi raczej uspokaja i pozwala się wyciszyć. Album kończy
zdecydowanie najdłuższa kompozycja – niemal siedemnastominutowe Heaven in Your Eyes. I tu nie brak
lekkości i polotu, choć zespół zręcznie przeplata te nieco lżejsze fragmenty
gęstszymi, bardziej hardrockowymi motywami. Mnie jednak w tej kompozycji
najbardziej podoba się niemal końcowy fragment, bardzo hipnotyczny, może nawet
z lekkim bliskowschodnim posmakiem. To tu chyba zespół najbardziej na tej
płycie idzie w stronę folk-psychodelii i wychodzi to znakomicie. Kapitalne
zakończenie fantastycznego albumu, po którym natychmiast chce się odpalić płytę
od nowa.
Całkiem możliwe, że Madness and Magic to mój
ulubiony album Arabs in Aspic. Nie stwierdzam tego jeszcze ze stuprocentową
pewnością, bo nie znam dogłębnie wszystkich dokonań zespołu, ale nadrabiałem w
ostatnich tygodniach zaległości w tym zakresie i choć wszystkie płyty grupy są
ciekawe, ta jak na razie chyba u mnie wygrywa. Na pewno zespół nie obniżył
lotów po świetnym Syndenes Magi, a można uznać, że ten nowy krążek jest
chyba łatwiejszy w odbiorze, choćby przez to, że nie mamy tu – jak w przypadku
poprzedniego albumu – zaledwie trzech, za to bardzo długich kompozycji, a sześć
utworów. Na samą wartość muzyczną to oczywiście nie wpływa, ale na odbiór już
może. Znakomicie mi się słucha tej płyty i szczerze mówiąc, niemal już
zapomniałem, że początkowo traktowałem tę formację jako sportowo-muzyczną
ciekawostkę. Madness and Magic to udany lot na mamucie w Vikersund
zakończony efektownym telemarkiem. No dobrze, obiecuję, że przy okazji kolejnej
płyty nie wspomnę już słowem o skokach narciarskich, bo muzyka tego zespołu
jest po prostu zbyt dobra. Pewne miejsce w tegorocznej czołówce u mnie!
Płyty ukazuje się 12 czerwca. Od dnia premiery będzie jej można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.
1. I Vow to Thee, My Screen (8:22)
2. Lullaby for Modern Kids, Part 1 (8:19)
3. Lullaby for Modern Kids, Part 2 (2:06)
4. High-tech Parent (4:34)
5. Madness and Magic (6:47)
6. Heaven in Your Eye (16:45)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 oraz na set Zona Bizona w niedziele o 16.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
Od samego początku ich słucham i w niczym mi nie przeszkadzają w tym narty ;-)
OdpowiedzUsuńOd pierwszej płyty.
A paralele z długim lotem na mamucie są całkiem uzasadnione :-)
Chociaż jak stanąłem na szczycie wielkiej skoczni w Ga-Pa to tylko silne mięśnie pewnej części ciała uchroniły mnie przed katastrofą odzieżową...
Z ciekawością czekam na resztę na Spotify. Singelek rewelacyjny. Zrobił mi smaka. Doczytałem się, że na gitarze gra Tommy Ingebrigsten, którego pamiętam ze skoczni. 🙂
OdpowiedzUsuńjuż nie :) grał na pierwszych 3 płytach :)
Usuń