Czwarty album grupy Airbag – wydany w 2016 roku krążek Disconnected
– był pierwszym w dorobku tego zespołu, którego nie kupiłem. Nie tylko po
premierze. Nie mam go do dziś. To nie tak, że na pewno nigdy go nie kupię, ale
jakoś nie czułem przez ten cały czas potrzeby, by mieć tę płytę w domu. To nie
był zły krążek, ale czułem, że zespół zaczyna zjadać własny ogon, nie proponuje
niczego nowego, nie ekscytuje mnie już tak, jak w Steal My Soul czy Homesick.
I w zasadzie opinii o tej płycie przez te cztery lata nie zmieniłem i – będę
szczery – od napisania tekstu o Disconnected pewnie nawet nie
przesłuchałem tego albumu w całości. Nic zatem dziwnego, że niespecjalnie
ekscytowałem się informacjami o kolejnym albumie, bo bałem się, że znowu będzie
tak samo bezpiecznie i po raz kolejny trochę się rozczaruję. Na szczęście moje
obawy się nie spełniły.
Na dobry początek spodobała mi się okładka ze zdjęciem
autorstwa Anne-Marie Forker. Jak często w przypadku tej formacji nieco w
klimatach Hipgnosis, bardzo wymowna, dająca – w zestawieniu z tytułem płyty –
do myślenia. Mnie natychmiast skojarzyła się z plażami południa Europy, na
które przybywają uchodźcy. Z tymi, na które morze czasem wyrzuca też jedynie
ciała tych, którzy chcieli się tu dostać. Może to tylko moja nadinterpretacja.
Ale spodobał mi się także pierwszy zaprezentowany utwór – a to jeszcze
ważniejsze. Niemal jedenastominutowa, najdłuższa na płycie i ją otwierająca
kompozycja Machines and Men rozpoczyna się miarowym, niemal złowrogim
pulsem klawiszowym, rozwija się najpierw w stronę delikatnej elektroniki, a
następnie wybucha rockowym ogniem. Właśnie czegoś takiego chciałem! Kompozycji,
która z jednej strony nie pozostawia wątpliwości, kto ją nagrał, ale z drugiej
strony jest w dorobku grupy czymś świeżym. Ten bardzo udany początek być może
ustawił mój odbiór na cały krążek, bo muszę przyznać, że bardzo dobrze słucha
mi się nowego dzieła Airbag.
Pierwsza, bardzo spokojna część tematu tytułowego trwa
niecałe cztery minuty i przy całej reszcie kompozycji, a zwłaszcza przy dwóch
ją otaczających, sprawia wrażenie miniaturki. Tymczasem Into the Unknown
– drugi z utworów, których czas trwania przekracza dziesięć minut – znowu
rozpoczyna się klawiszowym pulsem i dominacją tła klawiszowego, z miejsca
lokując utwór bliżej klimatycznej elektroniki i ambientu niż rocka. Dopiero w
drugiej części na pierwszy plan wysuwa się gitara Bjørna Riisa i jego piękne,
inspirowane Gilmourem zagrywki. Znakomicie i zaskakująco rozpoczyna się strona
B wydania winylowego, bo Sunsets – zwłaszcza na początku – mocno zahacza
o klimaty new wave, choć ostatecznie jednak kieruje się w stronę prog rocka
bardziej typowego dla dotychczasowej twórczości Airbag, choć trzeba zaznaczyć,
że gitara jest tu dużo agresywniejsza niż w większości kompozycji grupy, momentami
wręcz jazgotliwa. Znakomicie chodzi tu bas, co może być sprawą nieoczywistą, bo
przecież w grupie obecnie nie ma stałego basisty. Za partie tego instrumentu
odpowiada na płycie częściowo Riis, ale w kilku kompozycjach – w tym w Sunsets
– gra Kristian Hultgren z grupy Wobbler. Pięknie snuje się łącząca bardzo
sprawnie elementy elektroniki i typowe dla Riisa tematy gitarowe druga część
kompozycji tytułowej, zaś na koniec zespół serwuje kolejną z dłuższych
kompozycji – niemal dziesięciominutowy utwór Megalomaniac. Spokojny
początek i mogłoby się wydawać, że będziemy mieli nostalgiczną kołysankę, ale po
drodze zdarzają się pojedyncze wybuchy, a pod koniec zespół już solidnie dociąża,
serwując solidny muzyczny rollercoaster, ostatecznie zwieńczony ponad dwiema
minutami na ochłonięcie.
Uważaj, o co prosisz, bo możesz to dostać – pewnie znacie
to powiedzonko. No cóż – ja prosiłem o odważniejszy album Airbag, taki, przy
którym nie znałbym na pamięć wszystkich kompozycji, zanim ich wysłucham.
Chciałem, żeby zespół poszedł odważniej albo w elektronikę, albo w psychodelię.
Chciałem, żeby nie była to kolejna kopia Identity czy The Greatest
Show on Earth. Dokładnie to dostałem! I wiecie co? Nie żałuję ani trochę,
że tak właśnie jest, bo Norwegowie wypuścili naprawdę znakomity, różnorodny,
klimatyczny i intrygujący album. Określenie „powrót do formy” byłoby
niesprawiedliwe, bo przecież trudno zarzucić muzykom, że na poprzedniej płycie
byli nie w formie. Po prostu zagrali wtedy według mnie zbyt asekurancko. Na A
Day at the Beach pokazują, że wciąż się rozwijają.
1. Machines and Men (10:48)
2. A Day at the Beach (Part 1) (3:55)
3. Into the Unknown (10:28)
4. Sunsets (8:16)
5. A Day at the Beach (Part 2) (5:33)
6. Megalomaniac (9:50)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 oraz na set Zona Bizona w niedziele o 16.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
A to dobre! Mam tak samo z poprzednią i obecną płytą Airbag.
OdpowiedzUsuńA tu podrzucam:
https://mather.bandcamp.com/releases
Ostatnio recenzowane płyty to strzały w dziesiątkę a ja przy okazji pozwolę sobie polecić https://rufflefeather.bandcamp.com/.
OdpowiedzUsuńJestem na etapie, że Airbag rozpoznaje po klimacie, solówkach. Podejrzewam, że wielu słuchaczy tak ma. Fani pewnie się cieszą. Ja, tak średnio. Ale na singlowy kawałek głosuje na Czarcie bez oporu. 😉
OdpowiedzUsuń