Pierwsze dwa wypuszczone kawałki z nowej płyty (wspomnianych utworów z wcześniejszego singla na niej nie ma) zdecydowanie narobiły mi apetytu na całość, choć w zasadzie wcale nie musiały, bo to i tak była czołówka najbardziej wyczekiwanych przeze mnie tegorocznych płyt. Potwierdziły natomiast, że zespół jest wciąż w doskonałej formie i cały czas obraca się z grubsza w klimatach z fantastycznych dwóch pierwszych albumów. Pierwszy z tych singli – Shadow Crawler – otwiera płytę III. Mocny rytm trzymany przez sekcję, do tego piękne wypełnienia gitarowo-klawiszowe i ten mroczny, przejmujący głos Nicolaja Hoffmana Jula, który raz jest mrocznym poetą, a raz obłąkanym pieśniarzem. A pod koniec solidne przyspieszenie. Konstrukcja trochę jakby z Sabbathowego Heaven and Hell, choć klimat mamy tu nieco inny. Drugi z wymienionych singli dostępnych przed całą płytą to Le Voyage – bardzo stonowany, subtelny, tajemniczy kawałek w nieco sennej atmosferze. Płynie to absolutnie fantastycznie! Po tych dwóch utworach byłem już spokojny o całość – jeszcze zanim mogłem ją usłyszeć. Między dwoma wspomnianymi nagraniami mamy na płycie kawałek Hell Maker. Klasyczny Grusomowy numer z kapitalnym współbrzmieniem dwóch gitar i organów, tworzących coś na kształt mroczniejszej, nieco psychodelicznej wersji Wishbone Ash tyle że ze wspomnianymi organami oraz z wokalem raczej w klimatach Morrisona czy Cave’a. Genialnie brzmi najkrótszy w zestawie numer Euphoria i tu chyba mamy największy (a może jedyny?) minus tej płyty – czemu ten utwór nie jest dłuższy? Ja wiem, że czasami lepiej zostawić niedosyt, ale naprawdę bardzo bym chciał usłyszeć jeszcze jakieś rozwinięcie tego tematu, które sprawiłoby, że całość trwałaby z cztery czy pięć minut, a nie dwie i pół. Ale to, co dostaliśmy, jest świetne. Taki trochę psychodeliczno-ogniskowy klimat z prostym, mocnym, niemal szamańsko-plemiennym rytmem wciągającym od pierwszej do ostatniej sekundy. Tylko czemu tych sekund między pierwszą a ostatnią nie ma więcej?
Drugą stronę (album na razie ukazał się tylko na winylu – fajnie by było jednak za jakiś czas móc kupić także kompakt, skoro poprzednie dwie płyty mam na obu nośnikach) otwiera Night Hunters. I tu mamy małe zaskoczenie, bo klawisz rozpoczynający to nagranie to brzmienie jakby z lat 80., a przecież Grusom przyzwyczaili nas do nieco innych dźwięków, jeśli chodzi o instrumenty klawiszowe. Ale świetnie łączy się to z całym numerem i płynnie przechodzi w brzmienia bardziej typowe dla tej grupy – choć i tak jest to jeden z dynamiczniejszych i nawet wręcz trochę przebojowych numerów w ich dorobku. To chyba największe na III muzyczne nawiązanie do wspomnianego już pozaalbumowego singla, który ukazał się dwa lata temu. Fatal Romance to coś na kształt romantycznego tańca na granicy obłędu, a Memories to kolejna wycieczka w stronę nieco większej dynamiki i bardziej podkręconego tempa, na które zespół decyduje się tu chyba nieco częściej niż na wcześniejszych krążkach. Na ostatni utwór czekałem najbardziej, bo po poprzednich dwóch płytach wiem już, że zespół lubi na sam koniec zachować rzecz bardziej rozbudowaną, zrobioną z największym rozmachem – taką wisienkę na torcie. I tak też jest w tym przypadku. Mortal Desire trwa osiem minut bez kilku sekund i rozpoczyna się wręcz gotyckim motywem organowym rodem z opuszczonego zamczyska. Nicolaj brzmi tu niczym nie do końca trzeźwy i nie w pełny przytomny, nawiedzony bard-poeta snujący swoją mroczną opowieść na tle powolnego, cholernie mrocznego numeru. Brzmienia organowe przeplatają się tu z fortepianowymi, a cały utwór z minuty na minutę nabiera intensywności. No i jeszcze kapitalnie brzmiące solo gitarowe niemal na sam koniec. Wspaniałe zwieńczenie albumu.
Grusom to pewna firma. Trzecia płyta i po raz trzeci jestem zachwycony. Niby cały czas trzymają się zbliżonego klimatu grozy, tajemnicy i mroku (zarówno muzycznie, jak i tekstowo – w końcu mało kto potrafi tak pięknie opowiadać o uśmierceniu kogoś, że aż człowiek zaczyna zazdrościć ofierze), ale mam wrażenie, że na tym albumie więcej mamy dynamiki w niektórych kompozycjach (zwłaszcza na stronie B), że zespół czasami pozwala sobie na nieco więcej, jeśli chodzi o tempo, przestrzeń, rozmach. To jednak przede wszystkim po raz kolejny trzy kwadranse kapitalnie zagranych i świetnie brzmiących dźwięków. Zobaczenie ich na żywo wciąż pozostaje w czołówce moich koncertowych marzeń na kolejne lata. Mam nadzieję, że będzie ku temu okazja, bo na scenie, w jakimś niedużym, klimatycznym miejscu, te numery zabrzmią pewnie jeszcze lepiej. Na razie jednak cieszę się kolejną, trzecią znakomitą płytą Duńczyków, którzy już od dekady należą do absolutnego topu moich ulubionych współczesnych zespołów.
Poprzednie wpisy o zespole:
---
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz