czwartek, 30 kwietnia 2015

Weedpecker - II [2015]


I jak tu nie kochać muzyki? Człowiek przegląda sobie spis wykonawców na różnych letnich festiwalach i przypadkowo trafia na nagranie zespołu, którego nazwa nic mu nie mówi. Odpala utwór, potem drugi i trzeci – okazuje się, że kapela gra naprawdę świetną muzykę, a do tego jeszcze jest z Polski. A można by pomyśleć po ogłoszeniu zwycięzców różnych nagród muzycznych za rok miniony, że w tym kraju muzyka rockowa nie istnieje poza mainstreamem, który zresztą zazwyczaj w rockowej szufladce umieszcza wykonawców grających nieco dynamiczniejszy i wykonywany na „żywych” instrumentach pop. Ale to tylko taka mała dygresja, która ma zapełnić miejsce z braku lepszego pomysłu na wstęp. Warszawska kapela gra już od kilku lat, dwa lata temu wydała swoją pierwszą płytę zatytułowaną po prostu Weedpecker, a z końcem kwietnia raczy nas drugim wydawnictwem, niespodziewanie zatytułowanym II. Spokojnie – panowie są dużo bardziej kreatywni, niż można by sądzić po tytułach ich albumów. Uwagę zwraca już bardzo klimatyczna „ptasia” okładka, która dość mocno sugeruje, że na płycie będziemy mieli do czynienia z muzyką mroczną, niepokojącą i być może niełatwą w odbiorze. W dużej mierze wrażenia te okazują się trafne po odsłuchu albumu.

To, co najbardziej podoba mi się na II, to fantastyczne żonglowanie klimatem i ciężarem kompozycji. Początek jest ciężki – niby pierwsza kompozycja rozwija się dość niepozornie, ale z czasem przybiera na mocy. Pierwsze utwory wgniatają w fotel, suną niczym walec i atakują mocnym, obficie przesterowanym brzmieniem, choć doprawionym fantastycznymi melodiami i porywającymi motywami gitarowymi. Reality Fades to świetne, niemal ośmiominutowe wprowadzenie w klimat płyty z absolutnie fantastycznymi zagrywkami solowymi gitary przeplatającymi się z piekielnie ciężkim riffem, ale prawdziwą miazgę robi trzeci numer – Fat Karma. Powalające połączenie hipnotycznego motywu gitarowego i fantastycznej melodyki tych gitar. Z jednej strony przytłaczający ciężar doprawiony powolnym, ociężałym tempem kompozycji, z drugiej – melodia, świetne współbrzmienie gitar i kapitalny „kosmiczny” odjazd pod koniec. Mistrzostwo! Całość tych kompozycji znakomicie dopełniają nieco klaustrofobiczne wokale atakujące gdzieś z oddali. Ale kiedy już wydaje się, że będzie tak smoliście i przytłaczająco przez cały czas, panowie wyskakują w kolejnych numerach z innymi klimatami. Nothingness zaskakuje swego rodzaju lekkością, zaś ośmiominutowe In the Woods rozwija się niezwykle interesująco, przybiera na intensywności i fantastycznie nawiązuje do sceny rocka psychodelicznego. Tu i tam pojawiają się też echa muzyki z Seattle sprzed ćwierćwiecza. Na moje ucho panowie chyba lubią sobie posłuchać starego dobrego Alice in Chains – nie chodzi o żadne kalki czy zbyt bezpośrednie inspiracje, raczej o to połączenie melodii ze sporym ciężarem i potężnymi, ale wycofanymi tu w miksie wysokimi wokalami. Słychać to zwłaszcza w The Vibe, które jest zbudowane wokół powtarzającego się walcowatego motywu, przyozdobionego jednak w ciekawy sposób intrygującym tłem. Zamykający album utwór Already Gone brzmi niemal jak odrodzenie po muzycznej apokalipsie i twórczym jazgocie poprzedniej kompozycji. Unosi się subtelnie i zachwyca delikatnym tłem gitarowym oraz wokalami, które świetnie uzupełniają całość, ale nie narzucają się i nie wychodzą ani na chwilę na pierwszy plan. I znowu nie mogę nie wspomnieć o Alice in Chains, bo tu też jakby klimat z niektórych ich spokojniejszych kompozycji, choć więcej u „Zielciołów” (cudowna nazwa) muzycznej psychodelii niż u „Alicji”. Być może w środku płyty ta kompozycja straciłaby nieco ze swojej magii, ale po tych niemal 40 minutach przeważnie dość ciężkiego, ponurego łojenia, te pięć minut swobodnego unoszenia się w leniwym tempie i bez mocnych, przesterowanych riffów to cudowne uczucie.



II to bardzo ciekawa mieszanka stoner rocka, muzyki psychodelicznej i klimatów sceny Seattle. Utwory są misternie budowane, często opierają się przez dłuższy czas na danym motywie, wokół którego zespół tworzy całą otoczkę, rozwijając stopniowo aranżacje. Ciężkość i mocne przestery na szczęście idą w parze z melodiami i psychodelicznymi odjazdami, które sprawiają, że brzmienie płyty jest dobrze zbalansowane. Wokale pojawiają się dość sporadycznie i choć świetnie pasują do tej muzyki, dobrze, że członkowie grupy nie zdecydowali się na ich częstsze wykorzystanie. Wstawki wokalne ciekawie uzupełniają klimat kompozycji, ale są na tyle krótkie, że nie odciągają uwagi od bardzo udanych motywów instrumentalnych. Co prawda brzmienie partii wokalnych i nasycenie ich efektami sprawia, że w zasadzie mało rozumiem (pięć lat na filologii angielskiej o kant dupy…), ale zupełnie mi to nie przeszkadza. Teoretycznie cały album jest utrzymany w dość ponurym, ciężkim klimacie, jednak muzycy oferują nam dość spory rozstrzał stylistyczny, co także sprawia, że płyty słucha się przyjemnie i bez znudzenia. Po mocnym przyłożeniu i gęstych, smolistych aranżach, przychodzą momenty oddechu i większej przestrzeni – mądry zabieg. II to ponad 42 minuty znakomitej rockowej roboty, to płyta wypełniona fantastycznym klimatem i ciężka jak jasna cholera, a jednocześnie przestrzenna, gdy trzeba dać organizmowi chwilę odpocząć. To nie jest łatwa muzyka. Nie znajdziemy tu efektownych zagrywek, wpadających w ucho refrenów i hardrockowej dynamiki. Jest za to mnóstwo klimatu. Jak widać u nas też da się nagrać świetną płytą w tych klimatach, która nie tylko jest dobrze skomponowana, ale także naprawdę profesjonalnie wyprodukowana i po prostu świetnie brzmi. Ja już tych gości z oczu nie stracę i myślę, że za czas jakiś to będzie licząca się siła na europejskiej scenie około-stonerowej. Ci goście właśnie pokazali, że z całą pewnością zasługują na to, żeby usłyszało o nich znacznie więcej osób. Zamierzam się do tego przyczynić.



---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


sobota, 25 kwietnia 2015

Vintage - Częstochowa [Teatr from Poland], 24 IV 2015 [galeria zdjęć]

Częstochowa - spore miasto, około 230 tysięcy mieszkańców. Vintage - rozpoznawalna marka na polskiej scenie hardrockowej, zespół dowodzony przez Krzysztofa Wałeckiego, byłego wokalistę Oddziału Zamkniętego. Czy ktoś może mi jakoś sensownie wytłumaczyć, czemu w tak dużym mieście na koncert dobrej rockowej kapeli, która liczy sobie całe 15 złotych za bilet ma dwugodzinny występ, nie ma choćby kilkudziesięciu chętnych osób? Czy w Częstochowie w piątkowe wieczory dzieje się tak wiele i wybór imprez dla fanów muzyki rockowej jest tak ogromny, że takie koncerty nie wzbudzają zainteresowania? Czy może ludzie żyją w przeświadczeniu, że jeśli nie trzeba zapłacić dwóch stówek za bilet, to znaczy, że nie warto się z domu ruszać? Czemu w tym kraju zespół ze sporym stażem, grający naprawdę bardzo przyjemną, dynamiczną muzykę rockową, nie zwabia w sporym mieście choćby pół setki osób na niemal darmowy koncert? W dupach się poprzewracało!

Ale wracając do samego występu. 2 godziny łojenia, kilka bisów, numery Vintage stare i nowe (z niewydanej jeszcze trzeciej płyty grupy), kilka coverów Oddziału Zamkniętego (m.in. Ten Wasz Świat, Obudź się), parę klasyków rocka, które znajdą się też zapewne na zapowiadanej płycie coverowej (Heartbreaker zespołu Grand Funk Railroad czy The Boys Are Back in Town Thin Lizzy) i przede wszystkim świetna zabawa zespołu i garstki ludzi, którzy postanowili ruszyć dupy sprzed telewizorów i zapłacić tę fortunę za wstęp na koncert w bardzo klimatycznym miejscu o nazwie Teatr from Poland. Częstochowianie - macie u siebie w mieście przy głównej ulicy w samym centrum naprawdę świetny lokal, który idealnie nadaje się na wieczorne piwko czy koncerty dla przynajmniej kilkudziesięciu osób. Czemu takie miejsce w piątkowy wieczór świeci pustkami? W dziwnym kraju żyjemy...

Podziękowania dla zespołu Vintage za świetną zabawę i zaproszenie. Więcej zdjęć tutaj: https://www.flickr.com/photos/jakubbizonmichalski/sets/72157652149297472/

































Wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa. Nie bądź bucem, nie kradnij cudzej własności. Chcesz się nimi podzielić - podlinkuj ten wpis lub spytaj o zgodę.
---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

piątek, 24 kwietnia 2015

Uli Jon Roth - Scorpions Revisited [2015]


Czy nagrywanie przez byłych muzyków znanych grup płyt, na których prezentują nowe wersje starych kompozycji tych zespołów, to jakaś nowa moda? Ciekawe czy Steve Hackett i jego albumy z serii Genesis Revisited były inspiracją dla Uliego Jona Rotha – pewnie tak, bo nawet tytuł najnowszego krążka niemieckiego gitarzysty, Scorpions Revisited, brzmi przecież jakby znajomo. Pewnie mógłbym się teraz zacząć wyzłośliwiać, że muzyczny weteran przeszłości się chwyta, ale w sumie ta płyta może zdziałać więcej dobrego, niż może się wydawać na pierwszy rzut ucha. Wobec absolutnej żenady, którą serwują na tegorocznym albumie panowie z obecnego wcielenia niemieckiej legendy rocka, krążek przypominający, że ten zespół kilkadziesiąt lat temu grał naprawdę dobrą muzykę, nie jest chyba takim złym pomysłem. Zwłaszcza, jeśli w odświeżonej formie utwory te podaje człowiek, który był przecież za nie współodpowiedzialny i w dużej mierze tworzył brzmienie zespołu w połowie lat 70. Roth do współpracy zaprosił mało znanych głównie niemieckich muzyków oraz angielskiego wokalistę Nathana Jamesa z grupy Inglorious (też raczej anonimowej dla przeciętnego słuchacza muzyki rockowej). Efektem jest 19 kompozycji Scorpionsów zarejestrowanych od nowa, tworzących razem podwójny, ponadstuminutowy album.

Oczywiście najbardziej naturalnym problemem, z którym musiał zmierzyć się gitarzysta, był dylemat – czy pozostać wiernym oryginałom, czy trochę przy nich pomieszać. Przesadne ingerowanie w strukturę utworów pewnie nie zostałoby przyjęte przychylnie przez fanów Scorpions, ale z drugiej strony – jaki jest sens w nagrywaniu tych kompozycji po raz kolejny nuta w nutę tak samo? Na szczęście – jak to często bywa w przypadku takich albumów – Roth postanowił znaleźć złoty środek. Baza jest taka sama, ale tu i ówdzie pojawiają się różne smaczki i ozdobniki, których w oryginałach nie uświadczymy, jak choćby bardzo przyjemny wstęp do In Trance – chyba mojej ulubionej kompozycji w dorobku niemieckiej grupy. Przy okazji trochę za dużo w tym numerze niepotrzebnego efekciarstwa gitarowego, ale jestem to w stanie wybaczyć – w końcu to solowa płyta gitarzysty, więc można się było spodziewać, że gitarowych ozdobników może tu być więcej niż w wersjach oryginalnych. Przy tego typu albumach naturalnie oprócz samego wykonania, duże znaczenie ma jakość oryginalnych kompozycji, nic więc dziwnego, że do numerów, których słucha się tu najprzyjemniej, należą największe dzieła wczesnego okresu działalności Scorpionsów – otwierające album The Sails of Charon, hendrixowski Yellow Raven (znakomity klimat, ale też mistrzowskie wokale, jakże różne od pierwowzoru) czy wieńczący płytę jedenastominutowy kolos – Fly to the Rainbow. Absolutnie genialny kawałek z czasów, gdy Scorpionsi byli wymieniani jako przedstawiciele niemieckiego krautrocka – muzyki opartej na długich improwizacjach instrumentalnych z naleciałościami sceny psychodelicznej. Ten numer naprawdę stworzył ten sam zespół, który jest odpowiedzialny za Moment of Glory, You and I czy koszmarek z najnowszej płyty, Rollin’ Home?

Jedną z największych zalet tej płyty jest to, że taki gość jak ja – osoba lubiąca numery starych Scorpionsów, ale nie będąca fanem grupy i nie zbierająca wszystkich jej płyt – może przypomnieć sobie o dawno zapomnianych skarbach z dyskografii tego zespołu lub nawet poznać kompozycje, które wcześniej jakoś umknęły uwadze. Takie Crying Days to fantastyczny numer z kontrowersyjnej płyty Virgin Killer (no dobrze, kontrowersyjna – i to jak cholera – była przede wszystkim jej okładka), ale jakoś nigdy nie zwrócił mojej uwagi… aż do teraz. Roth tnie tu aż miło. W niektórych kompozycjach Scorpionsi już wtedy wpadali w patos i to słychać także w tych nowych wykonaniach, ale Crying Days to po prostu czysty, prawdziwy hard rock z wyśmienitymi gitarami. Powala też dynamiczne Polar Nights z tej samej płyty. Świetnie brzmią tu nie tylko gęste, wwiercające się w głowę gitary, ale także wokale. Do tej samej kategorii ponownych odkryć mógłbym zaliczyć numer Sun in My Hand, w oryginale śpiewany przez Rotha na płycie In Trance. Zupełnie zapomniałem o istnieniu takiego utworu, a przecież ta partia nałożonych na siebie ścieżek gitary absolutnie powala. Z kolei Dark Lady – kolejny mało znany numer, w którym w oryginale także śpiewał Roth – na płycie In Trance trwał zaledwie trzy i pół minuty. Tu po dodaniu obszernej partii instrumentalnej rozrasta się do ponad ośmiu minut gitarowego szaleństwa.

Czy wydanie tej płyty to próba łatwego przypomnienia o sobie fanom rocka? Pewnie w jakimś stopniu tak. W końcu ile osób sięgnęłoby po zwykłą, kolejną płytę solową Rotha? Ja pewnie nie, bo i nigdy nie czułem potrzeby poznawania poprzednich. A jednak album Scorpions Revisited przyciągnął moją uwagę. Wybaczam Uliemu to małe pójście na łatwiznę, bo dzięki niemu być może więcej osób, które Scorpionsów kojarzą tylko z ckliwych balladek, przypomni sobie, że ta kapela kiedyś naprawdę solidnie łoiła i zanim zmieniła się w bandę nudziarzy, potrafiła tworzyć porywające, nieoczywiste kompozycje wypełnione gitarowym atakiem. Być może nie wszystkie numery, które Uli przypomniał na Scorpions Revisited to najwyższa rockowa liga – w końcu nawet na tych pierwszych płytach zespołu trafiały się rzeczy zwyczajnie przeciętne – ale jeśli ten album przekona choćby mały procent fanów rocka, że warto sięgnąć po stare nagrania grupy z Hanoweru, to chyba było warto tę płytę nagrywać i wydawać.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

niedziela, 19 kwietnia 2015

Goblin - Four of a Kind [2015]



Przyznam szczerze, że nie śledziłem z wielkim przejęciem historii włoskiej grupy Goblin. Uwielbiam płytę Roller oraz ścieżkę dźwiękową do filmu Suspiria, ale mowa tu o płytach z drugiej połowy lat 70. Jakoś nigdy nie miałem w sobie na tyle dużo zawziętości, żeby odsłuchiwać późniejsze nagrania zespołu, zwłaszcza że skład Goblina był dość płynny, a to zazwyczaj nie pomaga w podtrzymaniu mojego zainteresowania zespołem. Informacja o tym, że w 2015 roku Goblin wyda nowy krążek pewnie też nie wzbudziłaby we mnie jakiejś wielkiej ekscytacji, gdyby nie to, że coś podkusiło mnie i sprawdziłem, jak wygląda obecny skład grupy odpowiedzialny za krążek Four of a Kind. I tu niespodzianka – za najnowsze dzieło zespołu odpowiada czterech z pięciu członków klasycznego składu, który nagrywał dwa wspomniane przeze mnie wcześniej klasyki europejskiej muzyki progresywnej. To już wystarczający powód, by zainteresować się najnowszym dziełem Włochów. Jest też drugi powód, choć ten będzie oczywisty tylko dla osób, które już na Four of a Kind w ten czy inny sposób trafiły – to po prostu bardzo dobry album!

Four of a Kind to 43 minuty fantastycznej muzycznej przyjemności – od początku do końca. Ta płyta z jednej strony ma niesamowitą lekkość, z drugiej zaś oferuje cudowny klimat – czasami nieco kosmiczny, innym razem mocno tajemniczy. Jak to u Goblina. Tu nie ma piosenkowych konstrukcji, ba – nie ma nawet wokali. A jednocześnie całość brzmi niezwykle przystępnie, na swój sposób nawet przebojowo, choć oczywiście należy wziąć poprawkę na gatunek. Już otwierający album, najdłuższy na płycie numer – Uneven Times – to najklasyczniejszy klawiszowy prog rock, choć obok dominujących tu instrumentów klawiszowych bardzo przyjemnie brzmi też saksofon Antonia Marangola – człowieka, którego współpraca z zespołem Goblin sięga jeszcze końca lat 70. W In the Name of Goblin po raz pierwszy pojawiają się znane dobrze fanom grupy klimaty lekko horrorowe. Więcej tu cięższego tła gitarowego Massima Morante, ale główną robotę znowu odwala Maurizio Guarini ze swoim zestawem klawiszowym. Dzięki wykorzystaniu buzuki – instrumentu strunowego popularnego w Azji środkowej i w rejonie basenu Morza Śródziemnego – w Mouse Roll mamy początkowo pewien folkowy posmak, choć po jakimś czasie dominację przejmuje tradycyjne rockowe instrumentarium. W Bon Ton wreszcie na pierwszy plan wychodzi gitara elektryczna, która w pierwszych utworach pełniła raczej rolę tła dla klawiszowych szaleństw. Wspaniale brzmi Love & Hate, w którym współpraca klawiszy i gitary jest chyba najbardziej „demokratyczna”. Tu mamy Goblina w pigułce. Są i fragmenty spokojniejsze, bazujące na klimacie i delikatnym klawiszowym tle, jak i motywy dynamiczniejsze, w których organy Hammonda świetnie uzupełniają się z mocnymi riffami gitary elektrycznej, przywodzącymi chwilami na myśl klimaty dawnych płyt King Crimson. Ten demokratyczny gitarowo-klawiszowy balans obowiązuje także w kolejnym kawałku – zamykającym płytę 008. Dobry, nieco „yesowy” motyw przewodni podbijany basem, spokojne tempo i dość gęste wstawki klawiszowe prowadzą tę udaną płytę do końca.

Four of a Kind może być jedną z najprzyjemniejszych tegorocznych niespodzianek. Pewnie nie jest to album, który wniósłby do dyskografii grupy Goblin coś drastycznie nowego i przełomowego, za to słuchanie tych 43 minut muzyki to od początku do końca niesamowita przyjemność. Lekkość muzyki w połączeniu z niesamowitym klimatem od zawsze były charakterystyczną cechą twórczości tego zespołu i na nowym krążku słychać to doskonale. Kto wie, może kolejne pokolenie fanów tego typu muzyki odkryje ich dzięki tej płycie i o Włochach znowu przypomni sobie cały progresywny świat. Byłoby miło, bo Goblin to nieco zakurzona i zapomniana legenda tego typu grania. Niewielu potrafiło tak zręcznie łączyć progresywne wygibasy rytmiczne z niesamowitym, tajemniczym, wywołującym ciarki na całym ciele klimatem. Jeśli lubicie brzmienie płyt Roller i Suspiria, to Four of a Kind powinno was zainteresować. A jeśli jakimś cudem w życiu nie słyszeliście o Goblinie, nowa płyta jest całkiem niezłą okazją do rozpoczęcia nadrabiania zaległości.


---

Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


środa, 15 kwietnia 2015

Kamchatka - Long Road Made of Gold [2015]


Trzeba przyznać, że szwedzkie trio Kamchatka narzuciło sobie ostatnimi czasy całkiem niezłe tempo pracy. Ledwie kilka miesięcy temu nadrabiałem zaległości, recenzując ich płytę The Search Goes On wydaną w lutym 2014 roku, a już w moje ręce wpadła mocno przedpremierowo najnowsza propozycja Szwedów – płyta Long Road Made of Gold, która oficjalnie zostanie wydana 22 maja. Szósty krążek w podstawowej wersji ma trwać niecałe trzy kwadranse, więc jeśli chodzi o długość jest bardzo klasycznie. Niespodzianką może być zaangażowanie do prac nad brzmieniem płyty brytyjskiego producenta Russa Russella, który znany jest ze współpracy głównie z zespołami nurtu ekstremalnego metalu, jak Napalm Death czy Dimmu Borgir. Bez obaw – Kamchatka nie zaczęła nagle grać mocnego metalu. To wciąż muzyka rockowa, chyba nawet o nieco lżejszym zabarwieniu niż w przypadku poprzednich płyt.

Teoretycznie nagranie dwóch albumów w tak krótkim odstępie czasu grozi pewnym zlaniem się pomysłów, ale już na samym początku Szwedzi udowadniają, że wciąż dysponują świeżym podejściem do swojej twórczości i nie zamierzają nagrywać kopii swoich wcześniejszych wydawnictw. Utwór Take Me Back Home rozpoczyna partia banjo, które zresztą pojawia się też w dalszej fazie kompozycji, a całość odjeżdża chwilami nawet w nieco progresywne klimaty, choć bez instrumentalnej przesady. Pierwszy singiel z płyty – Get Your Game On – to trzy i pół minuty cholernie chwytliwego grania, które natychmiast podrywa na równe nogi mocno zaznaczonym rytmem i lekkością brzmienia. To w zasadzie niemal taneczny numer, choć utrzymany w rockowej stylistyce. Pierwszą wyraźną różnicą, jaką da się odczuć w porównaniu z poprzednim krążkiem, jest właśnie pewna lekkość brzmienia. Styl Kamchatki składa się z elementów hard rocka, blues rocka i stonera. Tego ostatniego na ostatnim albumie było jakby nieco więcej, choć nie brakowało przy tym dobrych melodii. Odnoszę wrażenie, że na Long Road Made of Gold jest tego stonera dużo mniej, więcej za to brzmień kojarzących się z południem Stanów. Może to dlatego tym razem na okładce mamy muzyków grupy przemierzających na koniach tereny górskie kojarzące się dość mocno właśnie z kontynentem amerykańskim? Płyta sprawia wrażenie lżejszej, bardziej melodyjnej, nastawionej na motywy, które łatwo zostają w głowie. Jednym z niewielu przykładów mocniejszego łomotu jest Human Dynamo, choć i tu jest mniej surowo niż bywało jeszcze choćby na Thank You for Your Time z poprzedniej płyty. Panowie zapuszczają się także odważniej w rejony spokojniejsze. Rain to niesamowicie klimatyczny kawałek, na pewno zbudowany na bluesowych podwalinach, ale wychodzący daleko poza schemat prostego bluesowego kawałka.

W muzyce Kamchatki podoba mi się między innymi to, że grupa nie musi zalewać słuchaczy kaskadą riffów, by przyciągnąć uwagę. Jest ich trzech, słychać, że nagrywają na żywo z ewentualnymi dogrywkami, ale ponieważ muszą potem wykonywać te numery w tym samym składzie na żywo, nie kombinują z nasycaniem swoich utworów dodatkowymi partiami instrumentów. Gitara pełni tu oczywiście ważną funkcję, ale często gra bardzo oszczędnie, jedynie wzmacniając mocne bicie sekcji rytmicznej, jak w Mirror, gdzie oszczędna gra w zwrotkach świetnie sprawdza się w zestawieniu odrobiną szaleństwa w instrumentalnych przerywnikach. Klimat południa powraca w numerze Long Road. Tu muzycznych szaleństw nie ma – jest oszczędnie, klimatycznie i „kowbojsko”. Długie płaszcze, kapelusze, rewolwer ukryty za pasem, pocałunek rudej panny niezbyt ciężkich obyczajów z pobliskiego saloonu i łyk flaszka whisky na pożegnanie przed wyruszeniem w dalszą drogę. To You to chyba jedyny kawałek, w którym aranżacja jest nieco bardziej nasycona licznymi gitarowymi partiami, tak jakby po dziewięciu dość oszczędnych i zwartych aranżacyjnie kompozycjach zespół chciał nam pokazać, że tak całkiem nie zapomina, jak robi się nieco większy hałas. Przez chwilę poczułem się, jakbym słuchał jakiegoś przebojowego singla Foo Fighters i wcale nie zamierzam twierdzić, że te chwilowe skojarzenia mi przeszkadzają.



Zespół Kamchatka odkryłem dość niedawno, bo zaledwie kilkanaście miesięcy temu, i cieszę się, że muzycy tej grupy są w stanie zaskakiwać mnie swoją nową muzyką. To nie jest takie oczywiste. Czasami odkrywamy jakiś nowy dla nas zespół z kilkoma płytami w dorobku, chłoniemy wszystko, co jest dostępne na rynku, a gdy wychodzi nowa płyta – pierwsza za naszej „kadencji” jako fana – przychodzi lekki niedosyt, bo w zasadzie nie ma tam nic nowego, czego nie byłoby na krążkach poprzednich. W przypadku Kamchatki ciągle czuję, że muzycy próbują do każdego albumu podejść nieco inaczej, zaprezentować się z nieco innej strony. Owszem, w ramach pewnego gatunku i jakiejś ogólnej, niezmiennej stylistyki, ale jednak z różnie rozłożonym balansem elementów, które stanowią składniki stylu grupy. Na The Search Goes On było bardziej dynamicznie, na Long Road Made of Gold dominują łagodniejsze klimaty i wpadające w ucho melodie, ale to wciąż charakterystyczne brzmienie szwedzkiego tria, choć chyba z nieco głębszym ukłonem w stronę amerykańskiego rocka. Płyta trafi do sklepów w drugiej połowie maja i jeśli tylko będzie ją można dostać na terenie naszego kraju, powinna być obowiązkowym punktem na liście zakupów każdego fana dobrego rockowego grania.



---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

niedziela, 12 kwietnia 2015

Steven Wilson - Łódź [Wytwórnia], 8 IV 2015 [galeria zdjęć]

Zazwyczaj, gdy wybieramy się na koncert uznanego artysty, liczymy przede wszystkim na jakość muzyczną i pełne zaangażowanie muzyków stojących na scenie (część publiczności liczy też na to, że artysta powie coś po polsku, najlepiej, żeby to było jakieś przekleństwo, ale powiedzmy, że ta grupa osób stanowi wśród publiczności mniejszość). W przypadku wykonawców takich jak Steven Wilson wrażenia koncertowe wykraczają jednak daleko poza czysto słuchowe doznania. Koncert Wilsona to przedstawienie audiowizualne, zupełnie jak w przypadku występów Pink Floyd, tyle że tu zamiast slajdów olejnych i dziwnych wzorów tworzonych przez światła mamy filmy ilustrujące poszczególne kompozycje (czyli w zasadzie... też jak u Floydów, tylko tych nieco późniejszych). Trzeba przyznać, że ma ten Steven rozmach, może nawet aż za duży, bo po dwóch godzinach dzielenia uwagi między to, co na scenie i to, co z tyłu sceny, czułem się nieco zmęczony. Ale może to tylko ja. Rozmach ma Wilson także w doborze współpracowników, choć to akurat wiadomo nie od dziś. W zasadzie każdy z muzyków z obecnego koncertowego składu grupy Wilsona to postać nietuzinkowa, z bogatym dorobkiem często wykraczającym poza szeroko pojętą muzykę rockową (tak, basista Nick Beggs naprawdę jest członkiem Kajagoogoo).

Nie padam na kolana przed najnowszym studyjnym albumem Stevena, więc i koncertowa setlista nie do końca trafiła w mój gust (usłyszeliśmy niemal całą płytę), ale trzeba zrozumieć artystę, który promuje najnowsze wydawnictwo, zwłaszcza że ma ono niezwykle liczne grono zwolenników. Mnie najprzyjemniej było zdecydowanie przy bisach, gdy muzycy wykonali najpierw kompozycję The Watchmaker (za zasłoną), a na koniec The Raven That Refused to Sing (już bez wiszącej szmaty) - obie oczywiście z poprzedniego krążka Wilsona, zatytułowanego tak samo jak ostatnia z wymienionych kompozycji i będącego moim ulubionym albumem w solowym dorobku "bosonogiego Stefana". Na dobór utworów mógłbym więc kręcić nieco nosem, ale stronie czysto wykonawczej nie mam absolutnie nic do zarzucenia. Słuchanie tego koncertu było czystą przyjemnością, także dzięki akustyce łódzkiej sali, choć jednocześnie trzeba podkreślić, że osoby podziwiające występ na parterze miały znacznie lepsze wrażenia w tej kwestii niż siedzący na wyższym z balkonów.

Podziękowania dla Rock Serwisu za zaproszenie oraz możliwość fotografowania podczas koncertu. Więcej zdjęć / More photos: https://www.flickr.com/photos/jakubbizonmichalski/sets/72157649595153793/

setlista:

(intro video)
First Regret
3 Years Older
Hand Cannot Erase
Perfect Life
Routine
Index
Home Invasion
Regret #9
Lazarus (Porcupine Tree)
Harmony Korine
Ancestral
Happy Returns
Ascendant Here On...

bis:
Temporal (Bass Communion) 
 (Watchmaker Intro Video)
The Watchmaker
Sleep Together (Porcupine Tree)
The Raven That Refused to Sing





























Wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa. Nie bądź bucem, nie kradnij cudzej własności. Chcesz się nimi podzielić - podlinkuj ten wpis lub spytaj o zgodę.
---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji