środa, 8 kwietnia 2015

Joe Bonamassa - Muddy Wolf at Red Rocks [2015]


Joe Bonamassa to pracoholik. Ma to swoje dobre i złe konsekwencje – wydaje mnóstwo płyt studyjnych i koncertowych, więc jego fani mają w czym wybierać, ale jednocześnie jeśli ktoś czuje potrzebę posiadania wszystkiego, co nagrywa ulubiony wykonawca, to przy takim Bonamassie można zbankrutować szybciej niż kolejne pizzerie otwierane w Radomsku. No i niestety cierpi też na tym jakość wydawnictw, bo czasem można odnieść wrażenie, że Bonamassa gra cały czas to samo. Płyty studyjnej Joe w tym roku jeszcze nie wydał (a minęły już przecież ponad trzy miesiące), rekordu zeszłorocznego w kategorii koncertówek też chyba bić nie zamierza (pięć albumów koncertowych w roku 2014), ale mamy w końcu pierwsze tegoroczne wydawnictwo gitarzysty, wszak rok bez płyty Bonamassy to rok stracony. Tym razem jednak nie zamierzam narzekać na powielanie schematów i podrzucanie fanom kolejnego produktu wątpliwej świeżości. Podwójny album Muddy Wolf at Red Rocks to bowiem bardzo interesująca pozycja oparta na znakomitym pomyśle. O tym, że Bonamassa jest zakochany w klasycznych bluesmanach sprzed kilkudziesięciu lat, nikogo przekonywać nie trzeba. Nie raz nagrywał ich utwory na swoich płytach studyjnych, a koncerty gitarzysty bez kilku starych bluesowych numerów po prostu nie mogą się obyć. Ale tym razem dostajemy coś na kształt małego leksykonu amerykańskiego bluesa: koncert składający się z kompozycji z repertuaru dwóch gigantów tego gatunku – Muddy’ego Watersa i Howlin’ Wolfa – w przepięknej scenerii Red Rocks Amphitheater w górach stanu Kolorado.

Najważniejsza rzecz, jaką należy sobie uświadomić, włączając ten koncert, jest następująca – to są numery, które w zdecydowanej większości powstawały w latach 40., 50. i 60., a często wzorowane były na starych bluesidłach z początku XX wieku. A to oznacza, że przez większość tego dwugodzinnego koncertu będziemy się obracali w bardzo tradycyjnym klimacie amerykańskiej muzyki, gdzie – owszem – jest miejsce na sporo improwizacji, ale raczej w ramach z góry ustalonego bluesowego szkieletu. A stary blues sprzed ery rocka potrafi być piękny i powalający, ale w dużej dawce także nieco monotonny. Tu jednak z pomocą przychodzi nam kunszt Bonamassy. Nie oszukujmy się – Muddy Waters i Howlin’ Wolf to absolutne legendy i być może bez nich ktoś taki jak Joe w ogóle nie sięgnąłby po gitarę elektryczną, ale jeśli brać pod uwagę umiejętności czysto techniczne w posługiwaniu się instrumentem, to Bonamassa zdecydowanie przerasta starych mistrzów. To zupełnie inne muzyczne epoki. Tamci pisali numery, które stały się klasykami, ale niektóre rzeczy wyczyniane przez Bonamassę w latach, gdy te numery powstawały, były absolutnie nie do pomyślenia. I nie chodzi tu o żadne porównywanie ich pod kątem tego, który jest „lepszy”, bo technika to oczywiście nie wszystko, ale zarówno umiejętności Bonamassy, jak i obecne możliwości w zakresie produkcji nagrań sprawiają, że w te kompozycje tchnięto nowe życie i podwójnego albumu Muddy Wolf at Red Rocks słucha się po prostu z zapartym tchem. Nie ma sensu opisywać poszczególnych utworów z obu zasadniczych części koncertu. Zarówno pierwsza część – „Muddy Waters Set” – jak i druga – „Howlin’ Wolf Set” – to porywające wykonania i to nie tylko dzięki gitarze Bonamassy, ale także za sprawą świetnych muzyków, do których Joe ma niewątpliwie szczęście. Na pierwszy plan wysuwa się tu najczęściej pianista Reese Wynans, znany choćby z grup Double Trouble i Captain Beyond, dzięki któremu klimat starych nagrań jest tu przez cały czas obecny, mimo bardziej dynamicznych aranżacji. Jeśli miałbym wyróżnić jedną kompozycję, to byłoby to zamykające „wilczy” set All Night Boogie (All Night Long), w którym Bonamassa i towarzyszący mu muzycy pokazują, co można zrobić z dwuminutowym prostym bluesowym kawałkiem z początku lat 50. Na bis mamy trochę tradycyjnego Bonamassy, czyli numery z jego standardowego repertuaru. Zaczynają od trzech pierwszych kompozycji z Different Shades of Blue, a na sam koniec chyba dwa najbardziej rozpoznawalne numery wykonywane przez Bonamassę – cover Sloe Gin Tima Curry’ego, który już stał się małym blues-rockowym klasykiem za sprawą „Józka”, oraz – jak twierdzi sam Joe – jedyny numer w jego karierze, który prawie był hitem, czyli The Ballad of John Henry. Ale to tak naprawdę tylko dodatki, w końcu te numery znajdziemy na niemal każdej koncertówce tego gitarzysty. Najważniejsze działo się wcześniej.



Cieszy mnie, że Joe jednak próbuje zaskakiwać. Nie zachwycałem się jego ostatnią solową płytą i miałem mu za złe, że gra bezpiecznie, ale muszę przyznać, że w temacie płyt koncertowych w ostatnich latach naprawdę się stara. Najpierw piękny album akustyczny z Wiednia, potem cztery koncertówki z Londynu z serii Tour de Force, ale każda z nich zupełnie inna od pozostałych, a teraz ten wielki ukłon w stronę historii czarnej muzyki. Muddy Wolf at Red Rocks to wydawnictwo, które ma walor nie tylko czysto muzyczny, ale także edukacyjny. Można nie kupować każdej ze „zwyczajnych” płyt koncertowych Bonamassy, ale ten album wart mieć, bo tu najlepiej widać muzyka, który ma pasję. Myślę, że Muddy Waters i Howlin’ Wolf byliby dumni, gdyby wiedzieli, że w XXI wieku jakiś łebek, który w chwili śmierci pierwszego z nich miał ledwie kilka lat, a w czasie, gdy z tym światem żegnał się drugi, był pewnie dopiero we wstępnych planach, będzie grał ich kompozycje w tak porywający sposób i da im nie drugie czy trzecie, ale już chyba piąte czy szóste życie. Different Shades of Blue raczej nie pokocham, ale za Muddy Wolf at Red Rocks masz pan, panie Bonamassa, olbrzymi plus.



---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

3 komentarze:

  1. Dobrze widzieć, że nie tylko mnie nuży ilość wydawnictw Bonamassy. A w zeszłym roku był też drugi z Beth Hart i koncertówka ;) Jednakże z miłą chęcią posłucham przekrojowego z mistrzami bluesa, nawet za cenę jeszcze większego znienawidzenia śiwetnego gitarzysty jakim bez wątpienia jest Joe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no tę koncertówke z czystym sumieniem polecam, chocby ze wzgledu na walor poznawczy ;)

      Usuń
  2. Ja cokolwiek włożę do odtwarzacza od Bonamassy, to mnie nie nuży. Może się powtarza, może za często wydaje płyty, ale gdy wezmę jakąkolwiek jego płytę, nawet "Different..."- nie przerywam słuchania. A co do oceny tej 2-płytowej edycji - absolutnie się zgadzam. To chyba najlepsza jego koncertowa płyta.

    OdpowiedzUsuń