Sytuacja, w której muzyk jedzie w trasę, żeby pograć kawałki wielkiego zespołu, w którym występował przez jakiś czas milion lat temu, jest stara jak... hmm, no po prostu stara. Znamy to doskonale i doskonale też wiemy, że częściej jest to wirus nostalgiozy niż treściwy koncert na sensownym poziomie. Tak mogłoby być także w tym przypadku, gdyby nie to, że za utwory Deep Purple na obecnej trasie wziął się członek Rock and Roll Hall of Fame, jeden z najwybitniejszych wokalistów w historii rocka, tytan pracy i Głos Rocka - Glenn Hughes.
Glenn sam przyznaje się do tego, że dawno nie powinien żyć. Od połowy lat 70., czyli okresu, w którym grał w Deep Purple, do końca kolejnej dekady prowadził mocno rockandrollowy tryb życia, który dla tak wielu skończył się tragicznie, że wspomnimy choćby jego kolegę (czy, jak woli Glenn, brata) z Purpli, Tommy'ego Bolina. A potem w końcu stwierdził, że skoro los daje mu kolejne szanse, to wypadałoby zacząć je wykorzystywać. Wziął się w garść, zaczął znowu nagrywać kapitalną muzykę, a teraz postanowił pojechać w trasę, podczas której wykonuje wyłącznie utwory Deep Purple. Co więcej, wymyślił sobie koncert, w trakcie którego przenosi nas bardzo skutecznie do czasu, gdy był basistą i wokalistą tej grupy - z dużą dbałością o szczegóły.