piątek, 12 października 2018

La Chinga - Beyond the Sky [2018]


Ekipa z Vancouver zainteresowała mnie swoją muzyką w 2015 roku, gdy ukazało się wznowienie ich wydanego oryginalnie dwa lata wcześniej debiutu. Spodobał mi się ich żywiołowy, nieco bezczelny hard rock, łączący naturalne granie lat 70. z zadziornością lat 90. I tu wiele się nie zmienia na kolejnych albumach. Beyond the Sky to trzecie wydawnictwo kanadyjskiej grupy – trzecie utrzymane w podobnych klimatach i trzecie naprawdę bardzo przyjemne. Jaskrawe, psychodeliczne kolory na okładkach (z nimi to jest nawet trochę tak, że wystarczy spojrzeć na okładkę i już wie się, jak będzie brzmiała płyta), ostre, rasowe rockowe riffy, świetna dynamika kompozycji i bardzo dobry, wysoki, zadziorny, mocny wokal – to wspólne cechy wszystkich trzech płyt. Najnowsze dzieło grupy La Chinga wyróżnia za to, według mnie, najbardziej dopracowana produkcja, dzięki czemu pewną surowość przekuto w moc, nie rezygnując jednocześnie z dynamiki i pewnej dzikości.

Przy poprzednich płytach – zwłaszcza albumie debiutanckim – można było wymieniać całą masę dość oczywistych nawiązań do twórczości „znanych i lubianych”, przy czym nie był to casus Grety Van Fleet – panowie trzymali się jednak na bezpieczną odległość od cienkiej linii… no, wiecie której. Tym razem trio mniej zapuszcza się w klimaty psychodeliczne, które na poprzednich płytach nieco częściej się pojawiały (co nie znaczy, że nie zapuszcza się wcale), więcej natomiast bazuje na klasycznym rockowym łojeniu – z mocą i melodią. Owszem, wciąż usłyszymy, że chłopaki chyba lubią sobie zapuścić Zeppelinów, wciąż też nie da się ukryć, że pewnie katowali rodzinę i sąsiadów niejednym albumem ze sceny bliskiego przecież Seattle czy ze słonecznej Kalifornii, a do tego potrafią jedno pole muzyczne z drugim sprawnie połączyć, ale to znowu jest w ich wykonaniu jednak mieszanka świeża, bez kopiowania na siłę konkretnych utworów. Mamy tu też wspomniany już wokal z rasową, wysoką rockową barwą, przywołującą na myśl efektownych krzykaczy przełomu lat 80. i 90., takich jak Sebastian Bach, Whit Crane czy Andy Wood. Do tego w zespole śpiewa w zasadzie cała trójka, co często owocuje przyjemnymi wielogłosami – raczej nie z gatunku tych idealnie wypolerowanych na glanc, ale mimo wszystko brzmiących razem bardzo przyjemnie i naturalnie.

Płytę wypełnia 11 kompozycji trwających trzy kwadranse, czyli mniej więcej tyle, ile poprzednie albumy zespołu, co wydaje się idealną porcją dla tej grupy. Bo to wszystko są płyty z gatunku tych, które włącza się, chłonie na raz, świetnie się przy tym bawiąc, i nie ma się ani niedosytu, ani przesytu. I nawet jeśli nie czuje się natychmiast potrzeby, by włączyć taki album od nowa, to ta potrzeba przyjdzie. Za dzień, dwa, dziesięć… Bo słuchanie Beyond the Sky to dobra zabawa, podobnie jak było nią zapewne jego nagrywanie. Panowie nie silą się na wyszukane filozoficzne przemyślenia w swojej twórczości – ich płyty to jedna wielka rockowa impreza i jeśli party rock miałby zostać oficjalnie przynajmniej podgatunkiem muzycznym, to La Chinga będzie wręcz klasycznym przykładem takich właśnie klimatów. Większość numerów to rzeczy dynamiczne, z nośnymi refrenami, ostrymi riffami i kapitalnymi solówkami – jak fantastycznie rozpędzające się Nothin' That I Can’t Do, niesamowicie chwytliwe Wings of Fire, wchodzące momentami w lekką psychodelię Mama Boogie, mocno wczesnodefleppardowe H.O.W. czy w końcu zamykające album, pędzące bez wytchnienia Warlords (ktoś pamięta grupę Montrose?). Tego typu żywe numery dominują, podobnie jak dominowały na dwóch wcześniejszych płytach, choć mam wrażenie, że tu brzmią nieco przyjemniej dla ucha. Ale dla odmiany mamy też spokojniejsze klimaty w luzackim Death Rider, a i w paru innych numerach zespół na moment zwalnia. Obecność takich fragmentów niewątpliwie dobrze wpływa na odbiór całości.

Z grupą La Chinga jest trochę jak z The Vintage Caravan – są dość daleko od rockowego mainstreamu, ale zdołali już sobie w ostatnich latach zaskarbić sympatię sporej grupy fanów, a ich kolejne albumy zawsze trzymają dobry poziom, nawet jeśli nie przynoszą żadnego przełomu w muzyce rockowej. To może i dobrze znane już granie, ale zrobione na wysokim poziomie i po prostu brzmiące bardzo przyjemnie. I podobnie jak w przypadku The Vintage Caravan – choć chciałbym czasem trochę odważniejszych muzycznych poszukiwań od kanadyjskiej grupy (o czym zresztą pisałem już przy okazji poprzedniej płyty), to tak długo, jak będą wydawać płyty na tym poziomie, ja będę je kupował i z czystym sumieniem polecał wszystkim fanom dobrego, wpadającego w ucho rockowego grania.

1. Nothin' That I Can't Do (2:54)
2. Wings of Fire (4:03)
3. Mama Boogie (5:35)
4. Black River (4:23)
5. Beyond the Sky (3:29)
6. Keep on Rollin' (5:02)
7. Killer Wizard (4:14)
8. Death Rider (3:11)
9. Feel It in My Bones (4:32)
10. H.O.W. (3:44)
11. Warlords (3:48)



--
Zapraszam na prowadzone przeze mnie audycje Lepszy Punkt Słyszenia oraz Purple FM w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 i sobotę o 19
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz