Płyta kanadyjskiego tria La
Chinga tak naprawdę ukazała się w 2013 roku. Dlaczego więc piszę o niej właśnie
teraz, skoro postanowiłem zajmować się tylko nowymi wydawnictwami? Po pierwsze
dlatego, że początkowo była wydana głównie cyfrowo, a w tym roku muzyka ta jest
ponownie dostępna, tym razem na nośniku takim, co to go można wziąć do łapy,
obrócić, nacieszyć oko, a jak się nie spodoba, to przez okno wywalić – w
dodatku z trzema dodatkowymi kompozycjami. A po drugie dlatego, że to po prostu
cholernie dobra płyta jest i każdy powód jest dobry, żeby o niej wspomnieć.
Dlatego łączę przeszłość (choć nie tak odległą) z teraźniejszością i zaprawdę
powiadam wam – jeszcze o nich usłyszycie! Najczęściej prawdopodobnie ode mnie,
bo zamierzam wciskać tę muzykę ludziom tak długo, aż w końcu całe rzesze
znajomych (i nieznajomych) pójdą moim śladem i zachwycą się tym krążkiem. Z
Rival Sons i Blues Pills się udało…
Panowie określają się na własnym
profilu facebookowym jako „hard rock power trio” i w zasadzie to trafne określenie,
choć zostawiające spore pole do muzycznych domysłów. To może tak – jest głośno,
ostro i dynamicznie, ale także melodyjnie, a czasami psychodelicznie. No
dobrze, chcę to mieć za sobą: Early Grave
zdradza spore wpływy dynamicznego rocka spod znaku The Who, Snake Eyes to klimaty Led Zeppelin i Rival
Sons, a The Wheel to hołd dla
Hendrixa. Country Mile zalatuje na
kilometr Skynyrdami, numer tytułowy to kop w mordę w stylu Highway Star, zaś w kilku fragmentach To Let Silver ponownie słychać, że panowie znają dyskografię Led
Zeppelin na pamięć. Do tego wszystko polane wywarem z roślin z okolic Seattle.
Skoro mam już za sobą obowiązkowe porównania do innych artystów, które w
skrócie przedstawiają wam, czego należy się spodziewać, mogę skupić się na La
Chinga, nie na oczywistych inspiracjach trójki muzyków. Od samego początku
słychać, że żywiołowy, pełen ognia rock wychodzi panom popisowo. Early Grave to świetne, szybkie
rozpoczęcie – takiego spodziewam się po 45-minutowej płycie hardrockowej. Nie
wymagam muzycznego odpowiednika fizyki kwantowej. Równie dobrze można mnie
powalić dobrym, niezbyt skomplikowanym numerem, który sprawi, że dupa sama
odlepia się od fotela i podrywa resztę ciała. Szybko też słychać, że wokalista
i basista Carl Spackler ma rasowy, wysoki hardrockowy głos w starym stylu.
Świetna barwa i odpowiednia moc – z jednej strony nie dominuje nad
instrumentami, z drugiej nie daje im się przytłoczyć. A przyznać trzeba, że
bywa głośno, ciężko i intensywnie, jak w Catty,
w którym mamy niemal stonerowy wykop. A chwilę potem jedyny dłuższy numer na
płycie, To Let Silver – odjazd w
zupełnie inne klimaty. Sześć minut dużo wolniejszego grania z wkręcającym
motywem gitarowym, czyli jest czas na porządne rozwinięcie części
instrumentalnej, trochę luźniejszą strukturę i nieco kosmosu gitarowego
autorstwa Bena Yardleya. Miła i potrzebna odmiana po czterech trzyminutówkach i
przed kolejnymi, bo właśnie takie dynamiczne, zwarte kompozycje dominują na La Chinga.
Interesująco jest w coverze ZZ Top Precious & Grace. Niby dość prosty
numer, ale przez użycie różnych efektów dźwiękowych całość ma lekko chaotyczny,
ale i klaustrofobiczny charakter. Dla odmiany w Country Mile mamy luzacki klimat amerykańskiego południa, zaplątała
się nawet harmonijka ustna, a całość jest tak bardzo chwytliwa, że trudno
usiedzieć podczas pisania tych słów. Numer tytułowy to potężne, rozpędzone,
hardrockowe zwierze. Cztery minuty machania łbem do pędzącej sekcji rytmicznej
Spackler/Solyom, do tego oszczędne, niemal punkrockowe łojenie na gitarze i
wywrzeszczany tytuł kompozycji (i jednocześnie nazwa zespołu) w refrenie.
Momentami mam w tym numerze wrażenie jakbym słuchał młodych Maidenów, jeszcze z
czasów pierwszych płyt z Paulem Di’Anno na wokalu. To ten rodzaj estetyki –
niby chwytliwy, gęsty hard rock, ale okraszony szorstkimi wokalami i jakąś taką
bezczelnością. Oczami wyobraźni widzę, co mogłoby się dziać pod sceną w
polskich klubach, gdyby panowie przyjechali do nas i zagrali ten kawałek.
Reakcji z występów w Ameryce Północnej sprawdzać w Internecie nie będę, bo
przecież możliwości ruchowe są znacznie ograniczone, kiedy trzyma się piwo w
ręce pod sceną… Świetnie sprawdza mocny rytm w połączeniu z jazgotliwymi
gitarami w The Reaper. Mam wrażenie,
że tu już więcej ze sceny Seattle przełomu lat 80. i 90. niż z lat rozkwitu
hard rocka. Zakończenie powala – When I
Get Free przechodzi płynnie w The
Universe Is Mine, a te osiem minut – bo tyle trwają w sumie oba numery – to
kolejna dawka olbrzymiej rockowej przyjemności. Są i chwytliwe refreny, jest
nawet lekko funkowy motyw, nie zabrakło także cowbella (choć tego – jak wiadomo
– zawsze mało), a na koniec znowu mocny, dynamiczny atak, jakby muzycy La
Chinga chcieli wycisnąć ze swoich słuchaczy resztki sił.
Uwielbiam takie przypadkowe
odkrycia, choć z drugiej strony wpadam przez nie w doła jak jakaś
przewrażliwiona gimnazjalistka, gdy pomyślę sobie, ile jeszcze jest na świecie
tak znakomitych zespołów, o których nigdy w życiu nie usłyszę. Ciągle na takie
trafiam – kiedyś równie przypadkowo trafiłem na zupełnie nieznane Rival Sons i
Blues Pills, odkrywałem z pewnym opóźnieniem znany już w pewnych kręgach w
Polsce zespół Airbag, w ostatnich miesiącach trafiłem choćby na grupę Agusa czy
Messenger i Mondo Drag. A ile kapel, które zachwyciłyby mnie w równym stopniu,
przegapiłem? Do ilu z nich dotrę z opóźnieniem, a z iloma nigdy nie będę miał
okazji się zetknąć? Ile znakomitej muzyki stracę przez to, że w mediach wciąż
na siłę wciska nam się to samo gówno i wmawia nam się, że najbardziej lubimy te
piosenki, które znamy, a od pierwszej połowy lat 90. nie powstało nic
godnego uwagi? Mówicie, że dzisiaj nie gra się dobrego rocka? A PIEPRZNIJCIE WY SIĘ W ŁEB.
---
Zapraszam na
współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz