poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Van Halen - Tokyo Dome Live in Concert [2015]


Z jakiegoś dziwnego powodu wydanie płyty Tokyo Dome Live in Concert przez dłuższy czas trzymano w tajemnicy. W zasadzie jakiekolwiek konkretniejsze informacje z obozu zespołu i wydawcy pojawiły się dopiero, gdy wiadomość wyciekła do prasy kanałami nieoficjalnymi zaledwie kilka tygodni temu. Po co te tajemnice? Nie do końca wiem, choć być może jakiś związek z tym ma dość zaskakujący fakt – jest to pierwsza koncertowa płyta Van Halen z Davidem Lee Rothem. Może chciano z tego zrobić dodatkową atrakcję i szykowano jakieś huczne ogłoszenie dobrej nowiny? Zespół pojawił się ostatnio kilka razy w amerykańskiej telewizji, więc promocję nowego wydawnictwa potraktowano chyba faktycznie dość poważnie (pomijając straszną okładkę, która w żaden sposób nie zachęci chyba do kupna płyty). Nie wiem tylko, na ile to pomoże. Pod filmikami ze wspomnianymi telewizyjnymi występami Van Halen z ostatniego okresu zdecydowana większość komentarzy to rady dla panów Van Halenów, by ponownie wywalić Rotha z zespołu i po raz trzeci przyjąć Sammy’ego Hagara lub w najlepszym razie pojechać w ostatnią trasą z oboma wokalistami i dać sobie spokój. O co chodzi? Jakby to ująć – nieprzypadkowo dopiero w 2015 roku grupa po raz pierwszy wydaje koncertowy album ze swoim oryginalnym wokalistą. Powiedzmy to sobie szczerze – DLR to urodzony showman, ale w warunkach koncertowych wokalista z niego żaden. Słychać to także na tym albumie.

DLR ma dość swobodne podejście do linii melodycznej utworów. Mówiąc wprost – to, co grają jego koledzy, niespecjalnie przeszkadza mu w śpiewaniu. Tu już nie chodzi nawet o jakieś fałsze czy załamania głosu. On po prostu wydobywa z siebie dźwięk wtedy, kiedy akurat zechce i wcale nie musi to być dokładnie ten moment, w którym powinien to robić. No ale jak tu pilnować rytmu kompozycji, gdy trzeba uśmiechać się na prawo i lewo, odstawiać tańce na scenie i ćwiczyć wykopy (Dave, serio, te wykopy były fajne 30 lat temu, kiedy byłeś jeszcze w stanie je robić…). Linie wokalne schodzą na dalszy plan, ale tak było zawsze i pewnie dlatego w latach największej świetności grupy albumu koncertowego też nie było. Taki już DLR jest i to już się nigdy nie zmieni. Na szczęście reszta zespołu trzyma wszystko w ryzach nie tylko instrumentalnie, ale także w zakresie chórków, które często pozwalają słuchaczom nie pogubić się w tym lekkim chaosie. Trio Van Halenów jest niewątpliwie w formie, choć i im zdarza się rozjechać względem siebie. Ale może to wszystko należy traktować jako pozytyw? Przynajmniej mamy pewność, że nie majstrowano za dużo w studio przy tej płycie, bo przecież gdyby to robiono, efekt musiałby być o wiele lepszy.

Zestaw utworów jest przewidywalny jak odpadnięcie polskich piłkarzy na imprezie mistrzowskiej już po fazie grupowej. Dostajemy dwie godziny materiału ze wszystkich siedmiu płyt studyjnych Van Halen nagranych z Rothem. Znalazło się miejsce dla trzech kompozycji z ostatniego krążka – A Different Kind of Truth – ale wiadomo, że najważniejsze są tu hity z lat 70. i 80. Najliczniej reprezentowane są dwie najbardziej znane płyty VH, czyli debiut i 1984. Zaskoczeń większych nie ma, ale i prawie niczego nie brakuje, może poza Little Dreamer i Top Jimmy. Są i mega klasyki pokroju Panama, Runnin’ with the Devil, Ain’t Talkin’ ‘bout Love czy Hot for Teacher, nie brak także znanych coverów, które zespół nagrywał na początku kariery – (Oh) Pretty Woman i You Really Got Me. Jest także ośmiominutowe solo gitarowe Eddiego zbudowane na motywie z Eruption, no i obowiązkowo na sam koniec Jump. W zasadzie niemal same single, więc maniacy VH mogą czuć lekki niedosyt, ale chyba nie oczekiwali niczego innego. Eddie wrócił do formy – wymiata aż miło, czasami swoim zwyczajem trochę przesadza, ale przez większość czasu słucha się jego wyczynów gitarowych z przyjemnością. Michaela Anthony’ego oczywiście trochę brakuje, zwłaszcza w chórkach, ale Van Halen junior daje radę i razem z ojcem i wujkiem łoją aż miło. Tylko ten wokal… Ale, jak mawiał… ktoś tam: „co zrobisz jak nic nie zrobisz?”

Tym, którzy Van Halen znają tylko z wykonań studyjnych, tę koncertówkę szczerze odradzam. Owszem, dostaniecie te numery z większą dawką luzu, ale może to być dawka zabójcza. Dla wielu osób wokalne olewactwo Davida Lee Rotha będzie nie do przełknięcia. Jednak jeśli mieliście już kiedyś okazję zetknąć się z jego wyczynami koncertowymi i nie przeszkadzały wam one za bardzo, uszy wam raczej nie odpadną po wysłuchaniu tego podwójnego albumu. W końcu to parada hitów zespołu, który jak mało który potrafił wysmażyć przebojowy rockowy numer, więc jeśli tylko jesteście w stanie znieść dość swobodne podejście pana wokalisty do jego obowiązków, to pewnie nie będziecie tym wydawnictwem zawiedzeni. Jeśli jednak zależy wam na dość wiernym wykonaniu utworów, które uwielbiacie na płytach studyjnych tego zespołu, przy tych płytach lepiej zostańcie.



---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz