Z jakiegoś dziwnego powodu
wydanie płyty Tokyo Dome Live in Concert
przez dłuższy czas trzymano w tajemnicy. W zasadzie jakiekolwiek konkretniejsze
informacje z obozu zespołu i wydawcy pojawiły się dopiero, gdy wiadomość
wyciekła do prasy kanałami nieoficjalnymi zaledwie kilka tygodni temu. Po co te
tajemnice? Nie do końca wiem, choć być może jakiś związek z tym ma dość
zaskakujący fakt – jest to pierwsza koncertowa płyta Van Halen z Davidem Lee
Rothem. Może chciano z tego zrobić dodatkową atrakcję i szykowano jakieś huczne
ogłoszenie dobrej nowiny? Zespół pojawił się ostatnio kilka razy w
amerykańskiej telewizji, więc promocję nowego wydawnictwa potraktowano chyba
faktycznie dość poważnie (pomijając straszną okładkę, która w żaden sposób nie
zachęci chyba do kupna płyty). Nie wiem tylko, na ile to pomoże. Pod filmikami
ze wspomnianymi telewizyjnymi występami Van Halen z ostatniego okresu
zdecydowana większość komentarzy to rady dla panów Van Halenów, by ponownie wywalić Rotha z zespołu i po raz trzeci przyjąć Sammy’ego Hagara lub w najlepszym
razie pojechać w ostatnią trasą z oboma wokalistami i dać sobie spokój. O co
chodzi? Jakby to ująć – nieprzypadkowo dopiero w 2015 roku grupa po raz
pierwszy wydaje koncertowy album ze swoim oryginalnym wokalistą. Powiedzmy to
sobie szczerze – DLR to urodzony showman, ale w warunkach koncertowych
wokalista z niego żaden. Słychać to także na tym albumie.
DLR ma dość swobodne
podejście do linii melodycznej utworów. Mówiąc wprost – to, co grają jego
koledzy, niespecjalnie przeszkadza mu w śpiewaniu. Tu już nie chodzi nawet o
jakieś fałsze czy załamania głosu. On po prostu wydobywa z siebie dźwięk wtedy,
kiedy akurat zechce i wcale nie musi to być dokładnie ten moment, w którym
powinien to robić. No ale jak tu pilnować rytmu kompozycji, gdy trzeba
uśmiechać się na prawo i lewo, odstawiać tańce na scenie i ćwiczyć wykopy
(Dave, serio, te wykopy były fajne 30 lat temu, kiedy byłeś jeszcze w stanie je
robić…). Linie wokalne schodzą na dalszy plan, ale tak było zawsze i pewnie
dlatego w latach największej świetności grupy albumu koncertowego też nie było.
Taki już DLR jest i to już się nigdy nie zmieni. Na szczęście reszta zespołu
trzyma wszystko w ryzach nie tylko instrumentalnie, ale także w zakresie
chórków, które często pozwalają słuchaczom nie pogubić się w tym lekkim
chaosie. Trio Van Halenów jest niewątpliwie w formie, choć i im zdarza się
rozjechać względem siebie. Ale może to wszystko należy traktować jako pozytyw?
Przynajmniej mamy pewność, że nie majstrowano za dużo w studio przy tej płycie,
bo przecież gdyby to robiono, efekt musiałby być o wiele lepszy.
Zestaw utworów jest przewidywalny
jak odpadnięcie polskich piłkarzy na imprezie mistrzowskiej już po fazie
grupowej. Dostajemy dwie godziny materiału ze wszystkich siedmiu płyt
studyjnych Van Halen nagranych z Rothem. Znalazło się miejsce dla trzech
kompozycji z ostatniego krążka – A
Different Kind of Truth – ale wiadomo, że najważniejsze są tu hity z lat
70. i 80. Najliczniej reprezentowane są dwie najbardziej znane płyty VH, czyli
debiut i 1984. Zaskoczeń większych
nie ma, ale i prawie niczego nie brakuje, może poza Little Dreamer i Top Jimmy.
Są i mega klasyki pokroju Panama, Runnin’ with the Devil, Ain’t Talkin’ ‘bout Love czy Hot for Teacher, nie brak także znanych
coverów, które zespół nagrywał na początku kariery – (Oh) Pretty Woman i You
Really Got Me. Jest także ośmiominutowe solo gitarowe Eddiego zbudowane na motywie
z Eruption, no i obowiązkowo na sam
koniec Jump. W zasadzie niemal same
single, więc maniacy VH mogą czuć lekki niedosyt, ale chyba nie oczekiwali
niczego innego. Eddie wrócił do formy – wymiata aż miło, czasami swoim
zwyczajem trochę przesadza, ale przez większość czasu słucha się jego wyczynów
gitarowych z przyjemnością. Michaela Anthony’ego oczywiście trochę brakuje,
zwłaszcza w chórkach, ale Van Halen junior daje radę i razem z ojcem i wujkiem
łoją aż miło. Tylko ten wokal… Ale, jak mawiał… ktoś tam: „co zrobisz jak nic
nie zrobisz?”
Tym, którzy Van Halen znają tylko
z wykonań studyjnych, tę koncertówkę szczerze odradzam. Owszem, dostaniecie te
numery z większą dawką luzu, ale może to być dawka zabójcza. Dla wielu osób
wokalne olewactwo Davida Lee Rotha będzie nie do przełknięcia. Jednak jeśli
mieliście już kiedyś okazję zetknąć się z jego wyczynami koncertowymi i nie
przeszkadzały wam one za bardzo, uszy wam raczej nie odpadną po wysłuchaniu
tego podwójnego albumu. W końcu to parada hitów zespołu, który jak mało który
potrafił wysmażyć przebojowy rockowy numer, więc jeśli tylko jesteście w stanie
znieść dość swobodne podejście pana wokalisty do jego obowiązków, to pewnie nie
będziecie tym wydawnictwem zawiedzeni. Jeśli jednak zależy wam na dość wiernym
wykonaniu utworów, które uwielbiacie na płytach studyjnych tego zespołu, przy
tych płytach lepiej zostańcie.
---
Zapraszam na
współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz