wtorek, 30 maja 2017

Galbraith Group - Time [2017]



Galbraith Group to rodzinny interes z siedzibą na Florydzie. Sekcja rytmiczna składająca się z dwóch sióstr oraz ich brat na gitarze. W takim składzie rodzinka nagrała płytę Time – jedno z dwóch wydawnictw, które ma się ukazać tej wiosny. Na swoim profilu facebookowym zespół pisze, że inspirują się zarówno rock n’ rollem, jak i funkiem, muzyką progresywną, a nawet jazzem. I to w zasadzie słychać w utworach zawartych na Time, aczkolwiek tego rock n’ rolla jest tu według mnie zdecydowanie najmniej, chyba ze szkodą dla materiału. O tym jednak później.

poniedziałek, 29 maja 2017

Siena Root - A Dream of Lasting Peace [2017]



Bez najmniejszych wątpliwości A Dream of Lasting Peace to jeden z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie albumów zapowiedzianych na ten rok. Śledzę poczynania Siena Root od dobrych siedmiu lat i to jest jeden z tych zespołów, które nigdy nie zawodzą, a jednocześnie nigdy też do końca nie wiadomo, czego spodziewać się po nowym wydawnictwie (oprócz – rzecz jasna – tego, że będzie bardzo dobre). Grali już mocno psychodelicznie, grali w stylu długich hardrockowych improwizacji, grali też z mocnym posmakiem muzyki azjatyckiej. Ich poprzedni album, Pioneers, był głębokim ukłonem w kierunku klasyków hard rocka, takich jak Deep Purple. Biorąc pod uwagę pewną stabilizację składu grupy (w porównaniu do poprzedniego krążka zaszła zmiana jedynie na stanowisku wokalisty, choć obaj panowie śpiewający w ostatnich latach w zespole dysponują dość zbliżoną barwą głosu), można było spodziewać się kontynuacji tego kierunku. Tak po części jest, ale A Dream of Lasting Peace, szósty studyjny krążek grupy, z pewnością nie jest kopią Pioneers.

piątek, 26 maja 2017

PH - Eternal Hayden [2017]



PH to formacja z Finlandii, która do tej pory funkcjonowała i wydawała płyty (trzy) pod szyldem Mr. Peter Hayden. Płyty niełatwe w odbiorze, skierowane raczej do dość wąskiej grupy słuchaczy lubiących gęste, przytłaczające post-metalowe brzmienia z dużą dozą cholernie ciężkiej psychodelii. Być może panowie poczuli z czasem, że formuła już się wyczerpuje, bo po coraz dłuższych i mniej przystępnych płytach postanowili nie tylko wydać album dużo skromniejszy objętościowo, ale także oznaczony szyldem PH, który do tej pory pojawiał się jako logo grupy podczas koncertów. A zatem nowy początek. No, tak prawie, bo zarówno tytułem płyty, jak i pierwszym na niej numerem Finowie jednak wracają do swojej niezbyt odległej przeszłości.

czwartek, 25 maja 2017

Humulus - Reverently Heading into Nowhere [2017]



Humulus to trio z Brescii, które istnieje już od ośmiu lat, choć jego dorobek jak do tej pory zamykał się w jednej dużej i jednej małej płycie. Revenrently Heading into Nowhere to zatem drugie pełnowymiarowe wydawnictwo Włochów. Panowie reklamują swoją muzykę hasłem: tłuste riffy, mocny fuzz i mnóstwo piwa. Ja dodałbym do tego jeszcze całkiem mocne skłonności do psychodelicznych odlotów oraz sporą umiejętność tworzenia dobrych melodii.

Z okładki płyty nadciąga w naszym kierunku groźny nosorożec (dla zdolnych językowo zabawa w skojarzenia okładkowo-tytułowe) i trzeba przyznać, że muzyka Humulus jest momentami równie ciężka jak on. Faktycznie riffy dostajemy mocno sabbathowe, gitara i bas przyjemnie buczą w dołach, a perkusja nadaje całości dodatkowej mocy. Ale jeśli spodziewaliście się mocnego, jednostajnego łojenia przez cały album, to muszę was rozczarować/uspokoić. Już pierwszy z sześciu zawartych na tym krążku numerów – Distant Deeps or Skies – pokazuje, że formacji nieobce jest też spokojniejsze, bardziej klimatyczne granie. Owszem, początek i koniec to mocne przyłożenie, ale część środkowa stanowi bardzo przyjemną odmianę. Szybko też zwraca na siebie uwagę wokalista (i gitarzysta) grupy, Andrea Van Cleef. W Catskull demonstruje z jednej strony bardzo przyjemną barwę w spokojnych „dołach”, jak i solidne, mocniejsze ryknięcie, które jednak absolutnie nie kaleczy uszu. To miła odmiana, bo często zespoły grające w takim stylu świetnie radzą sobie w sferze instrumentalnej, ale im mniej wokalu, tym lepiej dla wszystkich słuchających. Tu jest zupełnie inaczej. Wokal absolutnie nie psuje ogólnego wrażenia ani nie niknie przykryty ścianą dźwięku.

środa, 24 maja 2017

Snakecharmer - Second Skin [2017]



Kilka lat temu paru weteranów sceny hardrockowej postanowiło pograć razem w starym stylu i założyło formację o tragicznej nazwie Monsters of British Rock. Na szczęście szybko ją porzucono, a zespół przechrzczono na Snakecharmer – słowo natychmiast kojarzące się odpowiednio w środowisku rockowym i kierujące oczekiwania słuchacza na właściwe tory. W składzie znaleźli się zawodnicy, których faktycznie wstyd nie znać – basista Neil Murray (oryginalny skład Whitesnake, Black Sabbath, wieloletni współpracownik Gary’ego Moore’a i Briana Maya), gitarzyści Mickey Moody (oryginalny skład Whitesnake) i Laurie Wisefield (drugi klasyczny skład Wishbone Ash), perkusista Harry James (Thunder), a także klawiszowiec Adam Wakeman (z tych Wakemanów). Za mikrofonem stanął mniej znany od swoich kolegów, ale także doświadczony na rockowych scenach Chris Ousey. Po jakimś czasie miejsce Moody’ego zajął Simon McBride, gitarzysta może mniej znany, ale na pewno wiedzący co robić, kiedy bierze gitarę do ręki. I taki skład prezentuje nam się na drugim krążku formacji Snakecharmer, zatytułowanym Second Skin. A co od panów dostajemy? W zasadzie dokładnie to, czego należało się spodziewać, co ma oczywiście swoje dobre i złe strony.

wtorek, 23 maja 2017

Tune - Łódź [ŁDK], 21 V 2017 [galeria zdjęć]

Łódzka formacja Tune to bezsprzecznie jedno z najciekawszych zjawisk ostatnich lat na polskiej scenie rockowej. Grają nietuzinkowo, znakomicie łączą tajemniczo-psychodeliczne klimaty ze świetnymi, wpadającymi w ucho melodiami, a często wręcz z przebojowością. W trzymaniu wysokiego poziomu niewątpliwie pomaga to, że w grupie jest sceniczne zwierzę w postaci wokalisty Jakuba Krupskiego, który nie dość, że jest urodzonym showmanem, to jeszcze śpiewa po angielsku, a nie po angielskiemu. Kapitalna barwa głosu też nie przeszkadza. Fantastyczne kompozycje wypadają świetnie także na żywo, o czym można się było przekonać w sali Łódzkiego Domu Kultury przy okazji finału IV edycji Rockowania. Tune zaprezentowali set złożony z nieco ponad połowy debiutu - płyty Lucid Moments - oraz niemal całej (z wyjątkiem jednej kompozycji) płyty Identity, która moim jak zawsze niezwykle nieskromnym zdaniem jest jednym z najlepszych polskich krążków XXI wieku. Być może czasem brakowało mi w aranżacjach koncertowych klawiszy (te pojawiały się, ale często ustępowały miejsca akordeonowi, co nie dziwiło przy utworach z pierwszej płyty, ale już w przypadku kompozycji z Identity nie zawsze się według mnie sprawdzało), ale jak zawsze grupy słuchało się z wielką przyjemnością. Szybko się rozkręcili, szybko też rozruszali żywiołową, choć niestety stanowczo zbyt małą publiczność. Nigdy nie zrozumiem jakim cudem w tak dużym mieście na koncert świetnego zespołu, za który trzeba zapłacić zaledwie 15 złotych, przychodzi tak naprawdę garstka ludzi, bo na sali było może z 60 osób. A tak z innej beczki - panowie, czas już chyba na tę trzecią płytę!

poniedziałek, 22 maja 2017

Airbag - Warszawa [Progresja], 20 V 2017 [galeria zdjęć]

Polska to szczególne miejsce dla norweskiej formacji Airbag. To tu jeszcze w początkach swojej działalności zupełnie nieznani wtedy muzycy spotkali się z niesamowicie ciepłym przyjęciem na jednej z pierwszych edycji Ino-Rock Festival. Nic dziwnego, że grupa wraca do nas przy każdej nadarzającej się okazji, a tych - trzeba przyznać - nie ma zbyt wielu, bo muzycy Airbag są aktywni zawodowo i koncertują niezwykle sporadycznie. Tym razem wizyta w naszym kraju (przełożona o kilka miesięcy ze względu na nagłe problemy zdrowotne jednego z muzyków w dniu, gdy formacja wybierała się początkowo do Polski) zbiegła się w czasie z premierą drugiej solowej płyty głównego kompozytora i gitarzysty Airbag, Bjørna Riisa. Miałem cichą nadzieję, że może skoro w nagrywaniu jego solowych płyt i tak biorą udział pozostali dwaj stali członkowie grupy, to do koncertowej setlisty zespół przemyci coś także z tego krążka, panowie pozostali jednak przy materiale sygnowanym nazwą zespołu. Wspomniałem o trzech członkach. Od ostatniej wizyty skład grupy uległ zmianie. Kilka miesięcy temu odszedł basista, a jakiś czas wcześniej z zespołem pożegnał się także klawiszowiec. Obaj zostali zastąpieni przez muzyków koncertowych, towarzyszących stałemu triu, przy czym zamiast klawiszy, mamy teraz w zespole trzy gitary. I tu nie jestem do końca pewny czy takie rozwiązanie mi odpowiada, bo choć nowy gitarzysta formacji starał się momentami bardzo mocno wydobywać ze swojego instrumentu dźwięki nawiązujące do klawiszowego tła niektórych kompozycji zespołu, to jednak brak partii klawiszowych i tak zdecydowane przechylenie balansu brzmienia na stronę gitar nie do końca mi odpowiada.

niedziela, 21 maja 2017

Soup - Remedies [2017]



Przyznam, że zespół Soup był mi kompletnie nieznany do niedawna. Pierwszy raz obili mi się o oczy, kiedy okazało się, że okładka ich nowej płyty dość mocno przypomina zdjęcia z niedawnej sesji Stevena Wilsona. No cóż, nie jest to przypadek, bo zdjęcia robił ten sam człowiek, czyli Lasse Hoile, w dodatku w podobnym czasie. Gdy czytałem o tej grupie, przemknęła mi także informacja, że przy wcześniejszym materiale jako producent z zespołem pracował gitarzysta bardzo lubianej przeze mnie grupy Motorpsycho. To wystarczyło, żeby wzbudzić pewne zainteresowanie, choć skłamałbym, gdybym powiedział, że czekałem na najnowszą płytę Soup zatytułowaną Remedies. Odsłuchałem ją też w zasadzie nieco przypadkowo, bo akurat link do odsłuchu trafił się, gdy zastanawiałem się, co właśnie włączyć. Spróbuję – czemu nie? Do płyty Remedies podszedłem bez żadnych oczekiwań, ale i bez uprzedzeń – kartka najbielsza z możliwych, bo było to moje pierwsze zetknięcie z ich twórczością. Jak ja lubię takie przypadki! Trafianie na takie albumy to najlepsze, co może spotkać człowieka poszukującego nieustannie ciekawych płyt. To nagroda za to, że nie bierze się tylko tego, co proponuje mainstream, ale grzebie się głębiej.

czwartek, 18 maja 2017

Yolk - Solar [2017]



We Francji istnieje sobie zespół o nazwie Yolk. Nie znacie? Ja też do niedawna nie znałem. Nie wiem o nich prawie nic, ale chętnie się dowiem, bo to zespół nietuzinkowy. Trudno nawet ustalić, ile tak naprawdę mają na koncie wydawnictw, bo tutaj różne serwisy podają różne wersje „prawdy”. Z tego, co udało mi się ustalić, na płycie pierwszej, wydanej kilkanaście lat temu (nawet tu padają różne daty) dominowały formy dość krótkie. Po dłuższej przerwie powrócili zeszłoroczną EP-ką (choć jak na EP-kę bardzo długą), a w kwietniu ukazał się drugi album formacji, zatytułowany Solar. Tym razem jednak muzycy z Dunkierki postawili na rozbudowane kompozycje, czego efektem jest wydawnictwo składające się z trzech utworów trwających w sumie niecałe 39 minut. A czego muzycznie możemy się tu spodziewać? Awangardowych wariactw, psychodelicznych odpływów, jazzowych naleciałości i rockowej dynamiki.

środa, 17 maja 2017

Zapowiedzi płytowe - część 2

Artyści, zarówno ci bardziej znani, jak i ci w dużej mierze wciąż anonimowi, zdecydowanie nie zwalniają, atakując nas zewsząd swoimi nowymi wydawnictwami. No dobrze, większość z nich wcale nie atakuje, to my ich odnajdujemy. Ale łatwo się pogubić. Dlatego po raz drugi prezentuję małą zapowiedź tego, co czeka nas w temacie nowości płytowych w nadchodzących tygodniach. O większości z tych płyt przeczytacie oczywiście na blogu.

wtorek, 16 maja 2017

The Ivory Elephant - Number 1 Pop Hit [2017]



Stężenie australijskiego rocka na tym blogu w ostatnich tygodniach osiąga stan alarmowy, ale jak tu narzekać, skoro Antypody ciągle zaskakują kapitalnymi formacjami, które „czują bluesa”, a do tego potrafią soczyście przyłoić tak, że kurz na australijskim Outbacku opada pewnie długimi tygodniami. Trio The Ivory Elephant (kapitalna nazwa!) istnieje już od kilku lat, ma na koncie dwie EP-ki wydane w latach 2013 i 2015, ale właśnie ukazała się ich pierwsza duża płyta zatytułowana zapewne mocno autoironicznie Number 1 Pop Hit. Choć z tą autoironią to powinienem chyba uważać, bo w zasadzie sporej części materiału zawartego na debiucie nie można odmówić chwytliwości i walorów radiowych, w dobrym tego słowa znaczeniu. Da się przyjemnie łoić na rockowo i jednocześnie grać radiowo? A da się. Da się też na tej samej płycie dla odmiany pojechać w klimaty rocka psychodelicznego. Wszystko się da, jeśli ma się dobry pomysł i umiejętności. Panowie z The Ivory Elephant sprawiają wrażenie takich, co mają jedno i drugie.

niedziela, 14 maja 2017

Geezer - Psychoriffadelia [2017]



Nie, Geezer to nie zespół basisty Black Sabbath, choć i on wydawał albumy pod tym szyldem. Geezer to amerykańskie trio, które już od paru lat przygniata fanów narkotycznego łojenia ciężkimi riffami, bulgoczącym basem i teksturą utworów gęstą jak smoła. Psychoriffadelia to trzeci album tej formacji, choć na jej koncie jest też EP-ka oraz wydany w 2015 roku split z Borracho – grupą, której muzyka także była opisywana na tym blogu. Nie mamy więc do czynienia z muzykami początkującymi i to oczywiście na tym albumie doskonale słychać. Kapitalna okładka „w klimacie” mówi sporo o muzycznych odcieniach, które znajdziemy na tym krążku. Będzie ciężko, będzie gitarowo, będzie brudno, nisko i z morzem przesteru. I, co jeszcze ważniejsze, będzie bardzo solidnie!

piątek, 12 maja 2017

Steve Hackett - The Night Siren [2017]



Steve Hackett to legenda muzyki rockowej. Kto nie zna, w ogóle nie powinien się wypowiadać na temat muzyki gitarowej. Genesis nie zmieniło się z tuzów prog rocka w pop-rockowy zespół masowo produkujący przeboje radiowe wraz z odejściem Petera Gabriela, a wtedy, kiedy ze składu zniknął właśnie Hackett. Próżno szukać w progresywnym światku gitarzysty, który nie inspirowałby się tym, co 40-45 lat temu wyczyniał ten facet. A jednak, choć płyty wczesnego Genesis w większości uwielbiam, do solowej twórczości Steve’a od lat podchodzę jak pies do jeża. Może to kwestia tego, że do nadrobienia jest po prostu zbyt wiele (to tak, jakby teraz nagle ktoś postanowił obejrzeć wszystkie odcinki… no może nie Mody na sukces, ale przynajmniej Prawa i porządku – łącznie ze wszystkimi spin-offami), a może po prostu z tych – przyznam nielicznych – solowych tworów Hacketta nic (może poza In Memoriam) nie zachwyciło mnie na tyle, żebym koniecznie musiał po inne rzeczy sięgnąć. W każdym razie Hackett na pewno nie próżnuje, bo nowe albumy ukazują się dość regularnie. Po przyjemnym (choć, znowu, niezbyt mnie wciągającym, za to „ozdobionym” koszmarną okładką) Wolflight, które ujrzało światło dzienne w 2015 roku, mamy już płytę kolejną – The Night Siren, ponownie skomponowaną w większości przez trio Steve Hackett, Jo Hackett (szacowna małżonka) i Roger King.

środa, 10 maja 2017

The Black Angels - Death Song [2017]



Death Song to piąty album w dorobku teksańskiej formacji The Black Angels, choć doświadczenie wydawnicze tej grupy jest znacznie większe, gdyż jeszcze więcej niż płyt zespół ten wydał EP-ek, pojawiał się poza tym na tribute albumach i ścieżkach dźwiękowych kilku filmów i seriali. To już w sumie kilkanaście wydawnictw w ciągu 13 lat istnienia – nie w kij dmuchał. Potrafią świetnie wczuć się w klimat bagnistego, ponurego grania południa Stanów, kapitalnie idzie im podrabianie garażowej psychodelii końca lat 60., tym razem jednak muzycy wrócili w pewnym sensie do swoich początków i nagrali album, który jest ciężki, intensywny, ale przy tym cholernie melodyjny.

wtorek, 9 maja 2017

Mt. Mountain - Dust [2017]



I znowu trafiam zupełnie przez przypadek na zespół, który zdobywa moje serce i wszystkie inne ważniejsze organy przy pierwszym odsłuchu. Mt. Mountain (co za nazwa!) to Australijczycy… znowu. Australia Szwecją… Australii? Może to być. Dust to teoretycznie dopiero drugi długograj tej formacji, ale mają też na koncie dwie EP-ki, a biorąc pod uwagę, że w ich przypadku rzeczone EP-ki są zaledwie o kilka minut krótsze od albumów, możemy spokojnie przyjąć, że Dust to oficjalnie czwarty pełnoprawny efekt prac Mt. Mountain. Po poznaniu nowego wydawnictwa dokonałem szybkiego przeglądu tych wcześniejszych, żeby móc się jakoś odnieść do tego, co usłyszałem, i z radością odkryłem, że Mt. Mountain na każdej z tych płyt stara się prezentować nieco inną twarz. Bywało już dość stonerowo i ciężko, z nastawieniem na odrobinę bardziej zwarte formy, tym razem jednak rządzi przede wszystkim klimat, improwizacja i kwaśna psychodelia.

sobota, 6 maja 2017

Strange Clouds - Calm Before the Storm [2017]



Strange Clouds to formacja z Poznania, która na razie nie może pochwalić się bogatym dorobkiem płytowym, ale przecież wszyscy wielcy też kiedyś musieli zaczynać i powoli przebijać się do świadomości słuchaczy. Na razie Strange Clouds wydali kilka numerów singlowych, ale w marcu udało im się wypuścić pierwszą płytę… albo EP-kę. Trudno powiedzieć, zwłaszcza że czas trwania wydawnictwa nieznacznie przekracza pół godziny, więc jest w zasadzie na granicy dużej i małej płyty. To jednak mało znaczące szczegóły. Najważniejsza jest zawartość muzyczna nowej propozycji Strange Clouds, a ta pozwala pokładać w tej formacji dość spore nadzieje.