sobota, 28 marca 2015

The Brew [support: Ordalia] - Warszawa [Progresja], 27 III 2015 [galeria zdjęć]

Zespół The Brew ma w Polsce coraz większe grono fanów, nic więc dziwnego, że wraca do nas często. Właściwie należałoby napisać, że wracają dwaj panowie Smithowie - Kurtis (perkusista) i jego ojciec Tim (basista), bo wokalista tria - Jason Barwick - od jakiegoś czasu jest szczęśliwym mieszkańcem naszego kraju, więc on tu właściwie jak na swoim. W koncertowej setliście dominowały utwory z bardzo dobrej zeszłorocznej płyty Control, o której pisałem kilka miesięcy temu. Ale nie zabrakło starszych numerów oraz coverów - te wypełniły przede wszystkim ostatnią część koncertu. Jeśli komuś było mało zabawy przy kompozycjach The Brew, mógł się wyszaleć przy numerach Hendrixa, Led Zeppelin czy The Doors. Atmosfera była gorąca (także dzięki temperaturze na sali), mała sala w Progresji zdecydowanie w szwach nie pękała, ale około setka osób, które postanowiły przejść się na występ Anglików, zgotowała grupie niezwykle gorące przyjęcie, za które muzycy odwdzięczyli się bardzo żywiołowym, dwugodzinnym występem oraz - tradycyjnie - wspólnymi fotografiami, podpisami i rozmową po koncercie. The Brew mieli tego dnia silną konkurencję w stolicy w postaci koncertu Archive, ale bez względu na poziom tego drugiego wydarzenia, wszyscy nieobecni mogą oficjalnie żałować, że zabrakło ich tego dnia w Progresji.

Jako support wystąpiła warszawska grupa Ordalia, która zaprezentowała solidne melodyjne granie, łączące rockową energię z momentami popową chwytliwością. Mocny wokal i dynamiczne gitary sprawiły, że grupa świetnie wywiązała się z zadania rozgrzania gromadzącej się powoli publiczności.


Podziękowania dla klubu Progresja za zaproszenie oraz możliwość fotografowania podczas koncertu. Więcej zdjęć / More photos:
https://www.flickr.com/photos/jakubbizonmichalski/sets/72157649280132874/   The Brew
https://www.flickr.com/photos/jakubbizonmichalski/sets/72157651602050712/ Ordalia

























Ordalia

Ordalia

Ordalia

Ordalia

Ordalia

Ordalia

Ordalia

Ordalia

Ordalia

Ordalia


Wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa. Nie bądź bucem, nie kradnij cudzej własności. Chcesz się nimi podzielić - podlinkuj ten wpis lub spytaj o zgodę.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

czwartek, 26 marca 2015

Blues Pills - Blues Pills Live [2015]



Wiele już było w XXI wieku zespołów, które miały być nową nadzieją rocka. Niektóre z nich faktycznie spełniły pokładane w nich nadzieje, inne zniknęły tak szybko, jak zaistniały. Jeszcze kolejne istnieją i co jakiś czas wydają nowe płyty, tylko już nadziei większych nikt w nich nie pokłada. Nie ukrywam, że jedną z moich największych nadziei na przyszłość jest szwedzko-francusko-amerykański kwartet Blues Pills, o którego debiutanckim krążku pisałem niemal na samym początku istnienia tego miejsca. Poznałem ich dzięki EP-kom dostępnym w streamingu i zanim ukazała się ich pierwsza płyta, byłem już absolutnie oczarowany tą grupą. Krążek nie zawiódł oczekiwań i załapał się na podium mojego prywatnego rankingu najlepszych płyt 2014 roku. Na płytę numer dwa przyjdzie nam jeszcze chyba chwilę poczekać, bo zespół jest na razie zajęty graniem kolejnych tras koncertowych w Europie. Po udanych wyprawach z Rival Sons (w charakterze supportu) i The Vintage Caravan (jako gwiazda), grupa znowu rusza w drogę, ale zanim dotrze do Polski, możemy raczyć się koncertówką Blues Pills Live zarejestrowaną na zeszłorocznym Freak Valley Festival, które jest miejscem szczególnie przyjaznym Elin i jej muzycznym towarzyszom.

11 kompozycji (mimo że na okładce wydania kompaktowego mamy tylko 10 numerów w spisie), niespełna godzina grania i świetny klimat od początku do końca. Oto koncertowe „pigułki” w pigułce. Zespół nie ma jeszcze zbyt bogatej dyskografii, więc nic dziwnego, że na albumie koncertowym słyszymy głównie numery z debiutanckiej płyty studyjnej. I zaczyna się dokładnie tak jak na płycie od połączonych ze sobą dynamicznych numerów High Class Woman i Ain’t No Change. Ten drugi trwa tu ponad 8 minut? Biorę w ciemno! Świetne długie przejście instrumentalne między kawałkami, łączące elementy obu numerów. O to właśnie chodzi w rockandrollowych płytach koncertowych – żeby było inaczej i z większym rozmachem niż na płytach studyjnych. Jest znakomity rockowy klimat i naturalne brzmienie. Elin na pewno nie należy do niestety sporej grupy wokalistek, które w studio czynią cuda, a na koncercie nie potrafią oddać nawet cząstki tej magii. Śpiewa znakomicie, a przy tym słychać, że ma niesamowity luz na scenie. To nie jest typ wokalistki o potężnym głosie, który jest w stanie rozbijać naczynia i wstrząsać wszystkimi organami wewnętrznymi człowieka, ale bardzo dobrze wykorzystuje to, co ma, czyli rasową rockową barwę. Świetnie brzmi nie tylko w szybszych, mocniejszych numerach, jak High Class Woman czy Bliss, ale także w spokojniejszych kawałkach jak No Hope Left for Me, Dig In (no tu spokojny jest początek, bo jak już się rozpędzają, to wióry lecą) czy Little Sun. Ten ostatni numer – zamykający wydawnictwo podobnie jak w przypadku płyty studyjnej – to także popis instrumentalistów. W wersji koncertowej kawałek nabiera nowego życia. Wersje studyjne niektórych numerów zostały nieco „okiełznane”, co nie wszystkim się spodobało. Tu słyszymy tę oryginalną dzikość, której niektórym brakowało na studyjnym debiucie, a jednym z numerów, które najbardziej na tym zyskały, jest właśnie Little Sun z bardziej rozbudowaną częścią instrumentalną. Warto wspomnieć także o chyba najbardziej popularnym numerze grupy – Devil Man. Znamy już trzy wersje studyjne tej kompozycji, teraz dostajemy także wersję koncertową, która bazuje na oryginalnych nagraniach z dwóch studyjnych EP-ek, nie zaś na mocno przebudowanej wersji z dużej płyty, co zresztą niewątpliwie wychodzi temu numerowi na dobre. Nie bez powodu wokalne intro, którego w wersji z debiutu nie ma, ostrzega informuje mnie o nadejściu SMS-ów. Wspominałem, że na tym wydawnictwie usłyszymy głównie utwory z debiutu, ale są trzy wyjątki, a właściwie dwa i pół. Jednym z nich jest kompozycja The Time Is Now, która pierwotnie znalazła się na EP-ce Devil Man. Drugim jest krótki, dynamiczny instrumentalny numer In the Beginning, który wcześniej pojawił się na EP-ce Live at Rockaplast a tu stanowi intro do Black Smoke, zaś trzecim utwór Bliss, który, owszem, na płycie się znalazł, ale w wersji anglojęzycznej, zatytułowanej Jupiter. Tu słyszymy oryginalną szwedzką wersje, znaną z EP-ki Bliss.

Być może wydawanie koncertówki po zaledwie jednej płycie studyjnej to lekka przesada (tym bardziej, że do debiutu studyjnego dołączono przecież DVD z zapisem innego festiwalowego występu kapeli), ale z drugiej strony słychać, że jest to wydawnictwo, które ma podtrzymać zainteresowanie zespołem w trakcie, gdy Blues Pills są w trasie i nie mają jeszcze czasu nagrać drugiego albumu. To nie jest „wypasiona” koncertówka z obszerną wkładką, bonusami, gadżetami czy wersją DVD. To bardzo skromne wydawnictwo, choć atrakcyjne wizualnie. Ale atrakcyjne jest przede wszystkim dźwiękowo i to pomimo pewnej surowości brzmienia. Tak naprawdę można powiedzieć, że to taki oficjalny bootleg, który ma pokazać Blues Pills tu i teraz, u progu wielkiej kariery, która niewątpliwie będzie ich udziałem (jeśli nie, to znaczy, że dla muzyki rockowej nie ma już ratunku). Nie ma tu fajerwerków – jest po prostu świetny niemal godzinny zestaw znakomitych numerów zagranych porywająco i z wyczuciem. Na koncertówkę z prawdziwego zdarzenia pewnie przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać, ale może to i dobrze. Niech nagrają chociaż z trzy płyty, to i set będzie dłuższy, i wybór kompozycji większy. A na razie mamy płytę Blues Pills Live, która jest świetnym przedsmakiem tego, co dostaniemy za czas jakiś. Dostaniemy, jestem o tym przekonany.


16 i 17 czerwca grupa wystąpi w Polsce, odpowiednio w Krakowie (Fabryka) i w Warszawie (Hydrozagadka). Koncerty organizuje firma Knock Out Productions.
---

Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


środa, 25 marca 2015

Black Star Riders - The Killer Instinct [2015]



Pierwsza płyta Black Star Riders powstawała początkowo jako pierwszy album Thin Lizzy nagrywany bez kultowego lidera grupy, Phila Lynotta. W porę podjęto jednak chyba słuszną decyzję, że o ile odgrywanie na żywo klasyków grupy pod szyldem Thin Lizzy jest dopuszczalne, o tyle album „chudej Elki” bez legendarnego basisty i wokalisty z Dublina byłby krokiem za daleko. Panowie lekko odświeżyli skład i przyjęli nową nazwę, choć płyta dość mocno nawiązywała do klasycznego brzmienie Lizzy. Po dwóch latach ukazuje się drugi krążek formacji, nagrany w nieco zmienionym stanie osobowym. Basistę Marca Mendozę zastąpił Robbie Crane, zaś obowiązki produkcyjne od Kevina Shirleya przejął równie znany w branży Nick Raskulinecz, choć przez jakiś czas mówiło się o tym, że za brzmienie będzie odpowiadać wokalista Def Leppard, Joe Elliott – bliski przyjaciel śpiewającego w BSR Ricky’ego Warwicka. Nadmiar obowiązków sprawił, że Elliott musiał wycofać się z projektu, ale na pewno nie wyszło to albumowi na złe, bo Raskulinecz wie, jak sprawić, by rockowy album brzmiał świeżo. Nie brzmienie jest problemem płyty The Killer Instinct.

Rozpoczyna się całkiem nieźle. Utwór tytułowy, który otwiera płytę, to typowy żywiołowy kawałek w stylu Thin Lizzy. Te odniesienia muszą się pojawiać, bo nie ma co się oszukiwać – to przecież niemal ten sam skład, który od ładnych kilku lat koncertował właśnie pod sławną nazwą. Choć z „prawdziwego” Thin Lizzy na The Killer Instinct został tylko gitarzysta Scott Gorham, to duch Lizzy unosi się nad tym albumem. Nie zawsze słychać te nawiązania tak wyraźnie. Na pewno znajdziemy je też w Soldierstown, które obok firmowego patentu Lizzy – bliźniaczych partii gitar – nawiązuje także do irlandzkiej muzyki folkowej. Charlie I Gotta Go jest dużo spokojniejsze i oszczędniejsze aranżacyjnie, ale to też znajomy klimat. Nie tylko dzięki gitarze Gorhama, ale także dlatego, że Warwick od lat dość zręcznie podrabia manierę wokalną Lynotta. Nie wiem, czy robi to celowo, czy po prostu przez te kilka lat śpiewania w Thin Lizzy tak bardzo przestawił się na taki sposób artykulacji, ale oczywistych inspiracji nie da się w tym przypadku ukryć. Jedni powiedzą, że to naturalny wybór, biorąc pod uwagę genezę grupy Black Star Riders, inni uznają, że to jednak przesada. Pewnie, jak to bywa w takich przypadkach, jedni i drudzy będą mieli trochę racji. W połowie płyty panowie po raz pierwszy uderzają w balladową nutę. Blindsided nie wnosi do historii rocka nic nowego, ale to przyjemny w brzmieniu numer, trochę w stylu Mama Said Metalliki (nie Metallici, Metallicy, ani tym bardziej Metallica’i…), choć bez ciągot w kierunku country, za to z mocniejszym przyłożeniem w połowie. Świetnie buja, choć wszystko tu jest przewidywalne jak kac po zmieszaniu wódki z winem.

To jest w ogóle największy problem, jaki mam z tą płytą. Na The Killer Instinct nic nie zaskakuje. Jest na pewno grupa słuchaczy, którym w żaden sposób nie będzie to przeszkadzało, wszak podobno najbardziej lubimy te piosenki, które już znamy. I mnie w pewnych okolicznościach też nie przeszkadza to aż tak bardzo. To płyta, która całkiem nieźle nadaje się jako tło do codziennych czynności, pewnie także do samochodu (choć skąd mam to niby wiedzieć? Piszę ciągle o muzyce i wydaję fortunę na płyty, więc mnie nie stać na samochód), ale jak się tak porządnie zastanowić nad tym, co tu słyszymy, to niestety wychodzi na to, że The Killer Instinct to niestety trochę rockowa sztampa. Przyjemna – nie przeczę – ale jednak mało odkrywcza. Co z tego, że takie Sex, Guns & Gasoline to całkiem niezły łomot z dynamiczną perkusją i chwytliwym refrenem, skoro wszystko to było już grane tysiące razy. Black Star Riders po prostu nie zaskakują – już nawet nie w skali muzyki rockowej, ale nawet w kontekście własnej twórczości. Ta płyta jest po prostu dokładnie taka, jakiej wszyscy się spodziewali i wcale nie jest to pozytyw. Niemal wszystkie numery są zbudowane według tego samego schematu i nie robią wrażenia, nawet jeśli od czasu do czasu trafi się jakiś ciekawy smaczek, taki jak gitarowy motyw w Turn in Your Arms, muszący kojarzyć się z zagrywkami gitarowymi znanymi z płyt tych, no… a tak, Thin Lizzy. Miło jest też pod koniec siedmiominutowego You Little Liar, które zamyka płytę. Muzycy pozwolili tu sobie na trochę więcej instrumentalnego szaleństwa, nie trzymają się ściśle ram narzuconych sobie w poprzednich numerach, nie próbują na siłę nagrać kolejnego singla i efekt jest od razu przyjemniejszy, choć nie da się ukryć, że w połowie albumu ta kompozycja nie brzmiałaby pewnie tak dobrze.

Obawiam się, że młodzi fani klasycznego rocka nie znajdą na The Killer Instinct zbyt wiele brzmień, które by ich zachwyciły. To płyta dla hardrockowych weteranów, którzy pamiętają dawne czasy i lubią sobie posłuchać od czasu do czasu czegoś nowego, ale jakby znajomego. Zbierałem się kilka tygodni do napisania tego tekstu i dalej nie do końca wiem, co myśleć o tej płycie. Z jednej strony na pewno nie ma takiej żenady, jaką w kilku utworach odstawili w tym roku panowie z zespołu Scorpions. Numery są przyzwoite, krążka słucha się całkiem nieźle i jestem pewny, że na koncertach te kompozycje będą brzmieć dobrze między kawałkami z debiutu i klasykami Thin Lizzy. To materiał stworzony przez znakomitych muzyków, którzy nie odwalili fuszerki. Ale z drugiej strony nie potrafię znaleźć powodu, żeby wracać do tej płyty wobec tak wielu znakomitych nowych albumów na rynku. To solidny krążek wypełniony solidnymi numerami. Ale solidność to chyba jednak trochę za mało, choć doceniam to, że panom chce się ciągle wydawać nowe płyty, bo przecież mogliby iść na łatwiznę i grać tylko największe przeboje Thin Lizzy, w dodatku pod starą nazwą. Doceniam, ale w zachwycie się nie rozpłynę. Nie tym razem.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji