Pisałem niedawno, że zespołowi
Thunder kiepsko idzie odchodzenie na muzyczną emeryturę. To co powiedzieć o
grupie Scorpions? Ci to zmieniają zdanie jak panna z gimnazjum. A to już będą
kończyć, bo już zmęczeni życiem w trasie, a to kończą, ale tylko z nagrywaniem,
bo koncerty fajne, a to jeszcze jakaś składanka, koncertówka może, z orkiestrą,
a może akustycznie, płyta ze starymi numerami nagranymi na nowo, o, jakieś
piosenki się nam przypadkowo napisały tak same z siebie, to je wydamy, bo co
mają być takie jakieś niewydane… Po kilku latach wreszcie przestali ściemniać i
przyznali, że nigdzie się nie wybierają. Problem w tym, że wspomniana grupa
Thunder, która kilka razy już kończyła działalność, by niedługo później wracać,
była w stanie nagrać ostatnio jedną z najlepszych płyt w swojej karierze.
Natomiast po wysłuchaniu najnowszego płodu grupy Scorpions – Return to Forever – zaczynam żałować, że
niemieckiej grupie z tej emerytury nic nie wyszło. Tekst pewnego znanego
polskiego zespołu o schodzeniu ze sceny jest niemiłosiernie oklepany i suchy
jak żarty w Familiadzie, ale co
zrobić, skoro do Scorpions pasuje idealnie?
Dwanaście utworów, 47 minut, więc
niby nie za dużo, strawnie, a ja wciąż zastanawiam się – po co? Przecież ta
płyta kompletnie nic nie wnosi nie tylko do muzyki rockowej, ale nawet do
historii tej jednak zasłużonej grupy. Ja już nawet nie wspominam o porównaniach
do płyt z lat 70., do czasów Michaela Schenkera czy Uliego Rotha. Ale ten
krążek nawet w zestawieniu z albumami z lat 80. brzmi chwilami jak kiepski
pastisz grupy rockowej. A zaczyna się w zasadzie całkiem nieźle, bo Going out with a Bang to niezły,
dynamiczny kawałek, przewidywalny jak rozwolnienie po mieszance kiszonych i
mleka, ale mimo wszystko całkiem sympatyczny. Można nawet pomyśleć, że jeśli
trochę się jeszcze rozkręcą w kolejnych kompozycjach, to może być całkiem
nieźle. Niestety to jeden z nielicznych sensownych numerów na płycie. Singiel We Built This House to kawałek robiony
typowo pod stacje radiowe i to słychać w każdej sekundzie. Potężne bębny,
chwytliwy motyw gitarowy podwędzony zresztą z pewnego znanego przeboju
Scorpionsów, do tego melodyjny refren, przy którym pewnie całkiem nieźle musi
się jeździć samochodem (być może sprawdzę, jak już będzie mnie stać na
samochód). Treści w tym żadnej, emocji zero, ale jest dosyć miło dla uszu,
nawet jeśli banalnie jak w tureckiej telenoweli o sułtanach. I tak w zasadzie
jest niemal cały czas. Kolejne utwory lecą i zazwyczaj nawet nie przeszkadzają
w codziennych czynnościach, ale rzadko przykuwają uwagę. A jak już przykuwają
to raczej w mało pozytywny sposób. W Rock
My Car panowie chcieli chyba udowodnić, że potrafią solidnie przyłożyć, ale
wyszło mocno karykaturalnie, tym bardziej, że już na starcie wszystko szlag
trafia przez żenujące wokalne intro i jakieś dziwne studyjne kombinacje z
dźwiękiem, które miały chyba sprawić, że całość będzie miała posmak
nowoczesności. Ale dobrze, pomijając te wstawki i tekstowy banał (panowie w
wieku emerytalnym śpiewają o tym, że lubią szybko jeździć samochodem, no jakie
to oryginalne), to nawet idzie potupać trochę nogą. Jedną, na dwie trochę za
mało. Eye of the Storm to kolejny
numer, który powstał już z milion razy. Nie pomaga też pewnie to, że Klaus
Meine w każdym utworze śpiewa dokładnie tak samo, co tylko potęguje wrażenie
„gdzieśtojużsłyszalizmu”. Ogniskowy „bujas” jadący po wszystkich najbardziej
oklepanych balladowych patentach muzyki rockowej. Nic tylko wyciągnąć
zapalniczkę. Ale już absolutnie nic nie ratuje Rollin’ Home. Perkusja niby w stylu We Will Rock You, ale wszystko polane absolutnie niestrawnym
pop-rockowym sosem. Ten numer to pierwszy bardzo mocny kandydat do nagrody
imienia Chada Kroegera dla najbardziej żenującego utworu nagranego przez grupę
rockową w 2015 roku. Jestem przekonany, że prędzej czy później ten koszmarek
wyjdzie na singlu.
Na szczęście na tak haniebny
poziom muzycy wchodzą tylko raz. Zazwyczaj jest po prostu poprawnie i dość
nudno, jak w House of Cards, które
nawet miło sobie płynie, a wstawki gitary są bardzo przyjemne, ale oni
nagrywali już tę kompozycję tyle razy pod różnymi tytułami, że naprawdę nie
czuję specjalnej potrzeby słuchania kolejnego takiego samego smęta, choćby nie
wiem jaki był ładny. I jeszcze te sztuczne wstawki perkusji… Wstęp do All for One brzmi całkiem dobrze,
szkoda, że dokładnie taki sam jest w In
the Clear Foo Fighters, wydanym w zeszłym roku. Ale przynajmniej gitary
chodzą przyjemnie. W Rock ‘n’ Roll Band
Scorpionsi dość nieźle podrabiają Def Leppard z czasów Pyromanii czy Hysterii,
tylko nie jestem przekonany, czy jest to szczyt ambicji zespołu z takim
dorobkiem. Ale żeby nie było, że tylko narzekam – Hard Rockin’ the Place i The
Scratch brzmią naprawdę smacznie. To dynamiczne, soczyste, a przy tym
chwytliwe numery. Zwłaszcza ten drugi robi świetne wrażenie, bazując na
prostych rockandrollowych patentach, ale dodając do tego znakomite partie gitar
i nieco wodewilowej estetyki w melodiach. To zdecydowanie najlepszy numer na
krążku i pewnie gdyby jeszcze chociaż ze 3-4 inne kompozycje stały na tym poziomie,
dałoby radę jakoś tę płytę wybronić. Regularne wydanie krążka wieńczy Gypsy Life i znowu to samo – brzmi
ładnie, można się pobujać, klimat jest całkiem miły, ale po drodze przychodzi
mi na myśl z 5 różnych utworów Scorpions, z których pochodzą kolejne fragmenty
tej kompozycji. Na limitowanej edycji płyty dostajemy jeszcze cztery dodatkowe numery,
ale męczenie się przez kilkanaście kolejnych minut nie ma w tym przypadku
większego uzasadnienia, tym bardziej, że wśród dodatkowych utworów nic
szczególnie nie przykuwa uwagi, choć takie Dancing
with the Moonlight – choć bardzo nieskomplikowane muzycznie, za to
przeprodukowane do bólu – na pewno bardziej zasługiwało na załapanie się do
podstawowej dwunastki niż kilka z wymienionych wcześniej piosenek.
Wspominałem już wcześniej o Def
Leppard. Właśnie mnie olśniło (to mi się zdarza) – Return to Forever kojarzy mi się z największymi pomyłkami w
historii angielskiego zespołu (który, notabene, bardzo lubię, ale umówmy się –
kilka razy przeholowali z polerowaniem kompozycji na błysk i popowymi
smaczkami). To nie tak, że tej płyty nie da się słuchać (choć w przypadku Rollin’ Home się nie da). Po prostu nie
widzę żadnego powodu, żeby do niej wracać. Dwa czy trzy dobre kawałki i kilka
przyzwoitych, ale przewidywalnych numerów to za mało, żebym czuł potrzebę
włączania tej płyty. Jestem niemal pewny, że wraz z ostatnim odsłuchem w
trakcie pisania tego tekstu, zakończyłem moją dość krótką znajomość z Return to Forever i z większością
kompozycji na niej. Nie będę tęsknił. Nie wyślę nawet pocztówki z wakacji.
---
Zapraszam na
współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
To już jest koniec chyba ;)
OdpowiedzUsuńoby, bo boję się, że mogą upaść jeszcze niżej
Usuń