środa, 11 marca 2015

Scorpions - Return to Forever [2015]


Pisałem niedawno, że zespołowi Thunder kiepsko idzie odchodzenie na muzyczną emeryturę. To co powiedzieć o grupie Scorpions? Ci to zmieniają zdanie jak panna z gimnazjum. A to już będą kończyć, bo już zmęczeni życiem w trasie, a to kończą, ale tylko z nagrywaniem, bo koncerty fajne, a to jeszcze jakaś składanka, koncertówka może, z orkiestrą, a może akustycznie, płyta ze starymi numerami nagranymi na nowo, o, jakieś piosenki się nam przypadkowo napisały tak same z siebie, to je wydamy, bo co mają być takie jakieś niewydane… Po kilku latach wreszcie przestali ściemniać i przyznali, że nigdzie się nie wybierają. Problem w tym, że wspomniana grupa Thunder, która kilka razy już kończyła działalność, by niedługo później wracać, była w stanie nagrać ostatnio jedną z najlepszych płyt w swojej karierze. Natomiast po wysłuchaniu najnowszego płodu grupy Scorpions – Return to Forever – zaczynam żałować, że niemieckiej grupie z tej emerytury nic nie wyszło. Tekst pewnego znanego polskiego zespołu o schodzeniu ze sceny jest niemiłosiernie oklepany i suchy jak żarty w Familiadzie, ale co zrobić, skoro do Scorpions pasuje idealnie?

Dwanaście utworów, 47 minut, więc niby nie za dużo, strawnie, a ja wciąż zastanawiam się – po co? Przecież ta płyta kompletnie nic nie wnosi nie tylko do muzyki rockowej, ale nawet do historii tej jednak zasłużonej grupy. Ja już nawet nie wspominam o porównaniach do płyt z lat 70., do czasów Michaela Schenkera czy Uliego Rotha. Ale ten krążek nawet w zestawieniu z albumami z lat 80. brzmi chwilami jak kiepski pastisz grupy rockowej. A zaczyna się w zasadzie całkiem nieźle, bo Going out with a Bang to niezły, dynamiczny kawałek, przewidywalny jak rozwolnienie po mieszance kiszonych i mleka, ale mimo wszystko całkiem sympatyczny. Można nawet pomyśleć, że jeśli trochę się jeszcze rozkręcą w kolejnych kompozycjach, to może być całkiem nieźle. Niestety to jeden z nielicznych sensownych numerów na płycie. Singiel We Built This House to kawałek robiony typowo pod stacje radiowe i to słychać w każdej sekundzie. Potężne bębny, chwytliwy motyw gitarowy podwędzony zresztą z pewnego znanego przeboju Scorpionsów, do tego melodyjny refren, przy którym pewnie całkiem nieźle musi się jeździć samochodem (być może sprawdzę, jak już będzie mnie stać na samochód). Treści w tym żadnej, emocji zero, ale jest dosyć miło dla uszu, nawet jeśli banalnie jak w tureckiej telenoweli o sułtanach. I tak w zasadzie jest niemal cały czas. Kolejne utwory lecą i zazwyczaj nawet nie przeszkadzają w codziennych czynnościach, ale rzadko przykuwają uwagę. A jak już przykuwają to raczej w mało pozytywny sposób. W Rock My Car panowie chcieli chyba udowodnić, że potrafią solidnie przyłożyć, ale wyszło mocno karykaturalnie, tym bardziej, że już na starcie wszystko szlag trafia przez żenujące wokalne intro i jakieś dziwne studyjne kombinacje z dźwiękiem, które miały chyba sprawić, że całość będzie miała posmak nowoczesności. Ale dobrze, pomijając te wstawki i tekstowy banał (panowie w wieku emerytalnym śpiewają o tym, że lubią szybko jeździć samochodem, no jakie to oryginalne), to nawet idzie potupać trochę nogą. Jedną, na dwie trochę za mało. Eye of the Storm to kolejny numer, który powstał już z milion razy. Nie pomaga też pewnie to, że Klaus Meine w każdym utworze śpiewa dokładnie tak samo, co tylko potęguje wrażenie „gdzieśtojużsłyszalizmu”. Ogniskowy „bujas” jadący po wszystkich najbardziej oklepanych balladowych patentach muzyki rockowej. Nic tylko wyciągnąć zapalniczkę. Ale już absolutnie nic nie ratuje Rollin’ Home. Perkusja niby w stylu We Will Rock You, ale wszystko polane absolutnie niestrawnym pop-rockowym sosem. Ten numer to pierwszy bardzo mocny kandydat do nagrody imienia Chada Kroegera dla najbardziej żenującego utworu nagranego przez grupę rockową w 2015 roku. Jestem przekonany, że prędzej czy później ten koszmarek wyjdzie na singlu.

Na szczęście na tak haniebny poziom muzycy wchodzą tylko raz. Zazwyczaj jest po prostu poprawnie i dość nudno, jak w House of Cards, które nawet miło sobie płynie, a wstawki gitary są bardzo przyjemne, ale oni nagrywali już tę kompozycję tyle razy pod różnymi tytułami, że naprawdę nie czuję specjalnej potrzeby słuchania kolejnego takiego samego smęta, choćby nie wiem jaki był ładny. I jeszcze te sztuczne wstawki perkusji… Wstęp do All for One brzmi całkiem dobrze, szkoda, że dokładnie taki sam jest w In the Clear Foo Fighters, wydanym w zeszłym roku. Ale przynajmniej gitary chodzą przyjemnie. W Rock ‘n’ Roll Band Scorpionsi dość nieźle podrabiają Def Leppard z czasów Pyromanii czy Hysterii, tylko nie jestem przekonany, czy jest to szczyt ambicji zespołu z takim dorobkiem. Ale żeby nie było, że tylko narzekam – Hard Rockin’ the Place i The Scratch brzmią naprawdę smacznie. To dynamiczne, soczyste, a przy tym chwytliwe numery. Zwłaszcza ten drugi robi świetne wrażenie, bazując na prostych rockandrollowych patentach, ale dodając do tego znakomite partie gitar i nieco wodewilowej estetyki w melodiach. To zdecydowanie najlepszy numer na krążku i pewnie gdyby jeszcze chociaż ze 3-4 inne kompozycje stały na tym poziomie, dałoby radę jakoś tę płytę wybronić. Regularne wydanie krążka wieńczy Gypsy Life i znowu to samo – brzmi ładnie, można się pobujać, klimat jest całkiem miły, ale po drodze przychodzi mi na myśl z 5 różnych utworów Scorpions, z których pochodzą kolejne fragmenty tej kompozycji. Na limitowanej edycji płyty dostajemy jeszcze cztery dodatkowe numery, ale męczenie się przez kilkanaście kolejnych minut nie ma w tym przypadku większego uzasadnienia, tym bardziej, że wśród dodatkowych utworów nic szczególnie nie przykuwa uwagi, choć takie Dancing with the Moonlight – choć bardzo nieskomplikowane muzycznie, za to przeprodukowane do bólu – na pewno bardziej zasługiwało na załapanie się do podstawowej dwunastki niż kilka z wymienionych wcześniej piosenek.

Wspominałem już wcześniej o Def Leppard. Właśnie mnie olśniło (to mi się zdarza) – Return to Forever kojarzy mi się z największymi pomyłkami w historii angielskiego zespołu (który, notabene, bardzo lubię, ale umówmy się – kilka razy przeholowali z polerowaniem kompozycji na błysk i popowymi smaczkami). To nie tak, że tej płyty nie da się słuchać (choć w przypadku Rollin’ Home się nie da). Po prostu nie widzę żadnego powodu, żeby do niej wracać. Dwa czy trzy dobre kawałki i kilka przyzwoitych, ale przewidywalnych numerów to za mało, żebym czuł potrzebę włączania tej płyty. Jestem niemal pewny, że wraz z ostatnim odsłuchem w trakcie pisania tego tekstu, zakończyłem moją dość krótką znajomość z Return to Forever i z większością kompozycji na niej. Nie będę tęsknił. Nie wyślę nawet pocztówki z wakacji.



---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

2 komentarze: