Trzy perkusje trochę popsuły mi
odbiór Epitaph, jeśli mam być
szczery. Rama rytmiczna trochę zbyt mocna i przez to gdzieś uleciała część
kapitalnego klimatu tego utworu. Nastawiłem się na olbrzymie emocje, a po wszystkim czułem się jednak... może nie zawiedziony, ale na pewno nie byłem też wniebowzięty po wysłuchaniu tej wersji. Czemu piszę o tym na samym początku tego
tekstu, sprawiając, że zastanawiacie się, czy nie zgubiłem gdzieś pierwszego
akapitu? Bo to jedyna rzecz, do której mogę się przyczepić przy okazji
ostatniego z czterech polskich koncertów King Crimson. Tym razem bez zdjęć, bo tych zespół sobie nie życzył. O koncertach, na których nie fotografuję, zazwyczaj tu nie przeczytacie, ale takie wydarzenie zasługuje jednak na choćby krótką relację mimo braku galerii.
Kosmici – to słowo cały czas
miałem w głowie, obserwując występ tej jednej z najbardziej legendarnych
formacji w historii muzyki rockowej. Siedmioosobowy skład z trzema perkusistami
to prawdziwy muzyczny potwór. To, co ci ludzie wyczyniają na scenie, przechodzi
momentami ludzkie pojęcie. A właśnie – scena. Cała produkcja była niezwykle
oszczędna. Światła przez cały wieczór niemal się nie zmieniały, scenografii w
zasadzie brak, zaś ruch sceniczny ubranych nienagannie muzyków ograniczał się
do wymiany instrumentów. Nic nie odciąga uwagi od samej muzyki – także ekrany
telefonów i aparatów, bo zgodnie z życzeniem papy Frippa podczas koncertu
obowiązywał kategoryczny zakaz fotografowania czymkolwiek. I bardzo dobrze!
A muzyka? Pierwszy set ogólnie
nieco bardziej awangardowy, cięższy, trudniejszy w odbiorze, choć i w nim znalazło się
miejsce dla numerów nieco bardziej przystępnych jak na ten zespół, czyli na
przykład wspomnianego Epitaph. Do
momentów, które spodobały mi się najbardziej w tej części, należały na pewno potężne
Level Five i kończące tę część genialnie porąbane Larks’ Tongues in Aspic, Part Two (to zresztą numery w bardzo
zbliżonym klimacie). Set drugi, który rozpoczął się po dwudziestominutowej
przerwie, był dziełem skończonym. Więcej w nim było numerów należących do
najbardziej uwielbianych przez fanów grupy, choć pierwszy wielki zachwyt to nieoczekiwanie chyba Meltdown – nowy utwór, którego nie
miałem wcześniej okazji słyszeć, bo jeszcze nie sięgnąłem po najnowsze wydawnictwo koncertowe, na którym ta kompozycja się znalazła. Starless
po prostu musiało powalić, tym bardziej, że świetnie wokalnie wypadł Jakko
Jakszyk. Utwór ten niedawno wygrał w głosowaniu słuchaczy rockserwis.fm na najlepszą kompozycję King Crimson i na sali zdecydowanie widać i słychać było, że jest to numer szczególnie kochany przez fanów formacji. „Heroes” Davida Bowiego,
zagrane na bis, było zaskoczeniem, bo na żadnym z trzech poprzednich polskich
koncertów tego utworu grupa nie grała (warto pamiętać, że gitarę w wersji
oryginalnej obsługiwał Robert Fripp). Prawdziwą bombą muzyczną było jednak
wydłużone wykonanie 21st
Century Schizoid Man, które zakończyło koncert. Nie wierzę, że na sali była
choć jedna osoba, która po tym numerze czuła się zawiedziona. Mimo
fantastycznych momentów w trakcie całego występu i mimo kapitalnych płyt
nagrywanych przez cały okres istnienia King Crimson, debiut tej formacji ma
jednak niesamowitą moc i wrocławski koncert doskonale to pokazał. Awangarda
awangardą, popisy popisami – „Schizofrenik”
to utwór absolutnie genialny i wypadł tak znakomicie, że po nim – choćby nie
wiem co się działo – po prostu nie można już było nic zagrać. Podobno Kurt
Cobain był namawiany podczas rejestracji MTV Unplugged, by wrócił jeszcze na
scenę na bisy po wykonaniu Where Did You
Sleep Last Night, ale powiedział, że nie byłby w stanie przebić tego, co
zaprezentował w trakcie tej ostatniej kompozycji setu. W przypadku
wrocławskiego koncertu i 21st
Century Schizoid Man było podobnie. Tu oczywiście nie było najmniejszej szansy na powrót muzyków na scenę, ale choćby nawet uparli się i coś jeszcze nieplanowanego zagrali, to nic już nie byłoby w stanie przebić 21CSM.
Oczywiście cały koncert był
wielkim popisem fantastycznej muzycznej intuicji i technicznych umiejętności,
ale przyznaję, że z tą Crimsonową awangardą to różnie u mnie bywa – nie
wszystko mnie „bierze”. W wielu przypadkach bardziej doceniam to, co robili,
niż naprawdę uwielbiam. Chwilami panowie lekko mnie gubili i nie do końca potrafiłem wczuć się w ten zwariowany, awangardowy klimat kilku kawałków. Ale były w trakcie tego koncertu momenty absolutnie
piękne, a ostatnie cztery numery – Sailor’s
Tale, Starless, „Heroes” i 21st Century Schizoid Man – sprawiły, że był to z
pewnością jeden z tych koncertów, których nie będzie się w stanie zapomnieć.
Czasami człowiek wychodzi z występu i wie, że był świadkiem czegoś tak
niezwykłego, że zarówno na gorąco tuż po koncercie, jak i już jakiś czas
później na spokojnie, trudno to pojąć. To był jeden z takich przypadków.
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w soboty o 13)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Byłem , byłem i potwierdzam koncert z innej galaktyki. To nie mogli grać ludzie. Easy Money, Starless i 21 CSM to najlepsze fragmenty na koncercie. A trzy perkusje z przodu potwierdzają tezę wykrzyczana przez Gabriela na czwartej plycie ,, rhythm is in my soul,,
OdpowiedzUsuńByłem widziałem koncert w Zabrzu. Troche mnie zdziwiła publika bo R Fripp mógłby być moim... dziadkiem. Niestety w Polsce młodych ludzi nie bierze progres rock i szacunek dla oldschoolu. Liczy się tylko disco polo pop shit itp. Genialne 3 zestawy perkusji i In the court of the crimson King. I bardzo mało grany na żywo Fracture. Super klasyka ambitnej muzyki. Tak dalej Panowie bo możecie wyjaśnić kilka kwestii pokoleniu tandety.
OdpowiedzUsuń