„Dzisiaj nikt już tak nie gra” –
zdanie wypowiadane z żalem i pewną nostalgią przez entuzjastów starego dobrego
hard rocka za każdym razem, gdy usłyszą jedną ze swoich ulubionych kapel z
dawnych czasów, jest chyba jednym z najczęściej powtarzanych kłamstw we
współczesnym świecie. Zarówno Stany jak i Skandynawia przeżywają prawdziwy
wysyp młodych grup, które biją pokłony starym mistrzom, ale przy okazji próbują
też znaleźć własną tożsamość w tym gatunku. Bądźmy szczerzy – nie wszystkim to
się udaje. A i ci, którzy wyróżniają się w tym coraz liczniejszym gronie,
najczęściej nie mają szans dotarcia do ogólnoświatowej publiczności ze względu
na kiepską dystrybucję płyt wydawanych w małych wytwórniach. Ale zdarza się i
tak, że nagle wszystko „zatrybi” – zbiera się świetny, utalentowany skład,
tworzy znakomite kompozycje i jeszcze zostaje zauważony przez jedną z czołowych
wytwórni zajmujących się muzyką rockową i metalową. Właśnie taki los jest
udziałem zespołu Blues Pills, którego pierwsza płyta – zatytułowana po prostu Blues Pills – ukazała się kilka tygodni
temu nakładem Nuclear Blast.
Blues Pills to wybuchowa
międzynarodowa mieszanka. Obdarzona nietuzinkowym głosem i olbrzymimi pokładami
wdzięku wokalistka Ellin Larsson pochodzi ze Szwecji. Gitarzystą formacji jest
młody francuski muzyk Dorian Sorriaux, który zadziwia dojrzałością muzyczną i
znakomitym „czuciem” instrumentu oraz ciepłym, „oldschoolowym” brzmieniem.
Skład na debiutanckim albumie uzupełnia amerykańska sekcja rytmiczna – Zack
Anderson i Cory Berry (ten drugi odszedł z grupy kilka tygodni temu i został
tymczasowo (?) zastąpiony przez szwedzkiego bębniarza – André Kvarnströma).
Muzycy jakiś czas temu postanowili na stałe rezydować w Szwecji, co w przypadku
grupy hardrockowej może wyjść tylko na dobre, wszak nie od dziś wiadomo, że
na północy Europy prawdopodobnie dodają do wody jakieś hardrockowe bakterie…
Czego możemy spodziewać się po
debiutanckim krążku Blues Pills? Dla tych, którzy uwielbiają wszelkiego rodzaju
porównania – świetnej, pełnej energii gitarowej muzyki spod znaku Led Zeppelin,
Jefferson Airplane, Hendrixa czy wczesnego Fleetwood Mac. Ale to oczywiście uproszczenie.
Blues Pills nie kopiują tych artystów. Oczywiście słychać pewne inspiracje, ale
czy w ostatnich trzech dekadach powstał jakikolwiek hardrockowy zespół, którego
członkowie nie przyznawaliby się do uwielbienia dla Zeppelinów czy gitarowego wirtuoza z Seattle? Co
ważne – młodzi muzycy umiejętnie żonglują nastrojami. Potrafią zagrać z
olbrzymią energią, która niemal rozsadza głośniki, jak w przypadku singlowego High Class Woman, Jupiter, Black Smoke czy Devil Man, ale równie zręcznie radzą
sobie z wolniejszymi kompozycjami, bazującymi w większym stopniu na klimacie
niż na poziomie decybeli, przyprawionymi niekiedy szczyptą psychodelii – River, No Hope Left for Me czy Little
Sun. Dzięki temu grupa ani przez chwilę nie popada w monotonię, a słuchacze
mogą wybrać sobie odpowiednie utwory stosownie do nastroju.
Część kawałków dostępnych na albumie była już
doskonale znana tym, którzy śledzą poczynania Blues Pills od samych początków
zespołu. Grupa zdążyła już wydać trzy EP-ki – dwie studyjne i jedną koncertową
– i to właśnie w dużej mierze na materiale z tych małych płyt oparty jest debiut. I z jednej
strony można trochę narzekać, że kolejna – trzecia już – wersja Devil Man została chyba niepotrzebnie
drastycznie przebudowana, paru kompozycjom brakuje surowości wcześniejszych
wersji, a w dodatku niektóre świetne numery z EP-ek zostały pominięte przy
ustalaniu playlisty debiutu (gdzie jest Bliss?),
ale z drugiej strony słychać też, że muzycy nabrali pewnej ogłady i materiał
brzmi nieco dojrzalej, co przecież powinno być raczej zaletą. Coś za coś – na
koncertach w dalszym ciągu powalają dziką energią i rockandrollowym luzem, więc
chyba nie musimy martwić się o to, że przemysł muzyczny pozbawi ich
spontaniczności i rockowego serca.
Blues Pills to 42 minuty fantastycznej rockandrollowej muzyki, nad
którą unosi się duch Festiwalu Woodstock i przełomu lat 60. i 70. Pewnie znajdą się
tacy, którzy spytają – „po co nagrywać takie krążki 45 lat później?” Po
pierwsze – czemu nie? Po drugie – bo, z całym szacunkiem dla rockowej klasyki,
ile razy w życiu można słuchać z takim samym podnieceniem In Rock czy Zeppelinowej „czwórki”? I wreszcie po trzecie – bo za
dziesięć czy piętnaście lat, gdy muzyków tworzących obecnie lub niegdyś Deep
Purple, Led Zeppelin, Cream czy Uriah Heep nie będzie już na scenie (wiem, że
to podła perspektywa, ale niestety nastąpi to prędzej niż później), chciałbym
wciąż móc wybrać się na występ świetnego hardrockowego zespołu, którego koncertowy set nie
będzie opierał się na coverach pięćdziesięcioletnich rockowych evergreenów.
Zespoły pokroju Blues Pills są gwarantem tego, że nie będę do końca życia
skazany na kiszenie się jedynie w rockowej przeszłości.
Zgadzam się z recenzją, fantastyczna płyta, ale... "Bliss" jest przecież, tyle że w anglojęzycznej wersji ("Jupiter"). :)
OdpowiedzUsuńNo jest, jest. Ale jednak dla mnie zmiana nie do konca potrzebna. Chociaz podejrzewam, ze podyktowana koniecznoscią zrobienia calej plyty po angielsku. Ale fakt, powinienem to podciagnac raczej pod 'nowe wersje' niz pod nieobecne utwory, bo muzyka ta sama i aranż niemal jednakowy.
UsuńBardzo fajna recenzja, płyta jest grana przeze mnie na okrągło i już czekam na kolejne wydawnictwo Bues Pills :)
OdpowiedzUsuńdzięki :) ja czekam przede wszystkim na koncert, tym razem dla odmiany w jakimś miejscu, które nie jest ciemną, beznadziejnie nagłośnioną i duszną piwnicą... :D
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńWreszcie przesłuchałem, zarówno EP-ki, jak i debiutu. Ellin ma kawał głosu (nie wiem czy słusznie, ale jak jej słucham, to przychodzi mi na myśl J. Joplin), sam zespół również gra wybornie, jakby żywcem wyjęty z lat '60 :).
OdpowiedzUsuńPS: Większość utworów z EP-ek, które ostatecznie wylądowały na LP brzmi... gorzej.
w sensie, że na płycie gorzej? nom. jakoś tak mniej dziwko hmm
Usuńdżizas, dziko, nie dziwko xD
UsuńW sensie, że na płycie ;). EP-ki surowsze. Zwłaszcza pierwotna wersja Devil Man robi na mnie największe wrażenie (i w ogóle to chyba mój ulubiony utwór).
OdpowiedzUsuńwlasciwie to są 2 pierwotne wersje devil man, ktore roznia sie szczegolami :D jedna ma dluzsze intro a capella, druga krotsze :D ta z krotszym jest chyba moją ulubioną w ogole. plytowa hmm plytowa dzialalaby dobrze jakby od devil mana z epki zaczynala sie plyta, a na plytowej wersji konczyla. to by fajna klamra byla. wlasnie na to wpadlem. zdolnym.
Usuń