wtorek, 2 września 2014

Blues Pills - Blues Pills [2014]


„Dzisiaj nikt już tak nie gra” – zdanie wypowiadane z żalem i pewną nostalgią przez entuzjastów starego dobrego hard rocka za każdym razem, gdy usłyszą jedną ze swoich ulubionych kapel z dawnych czasów, jest chyba jednym z najczęściej powtarzanych kłamstw we współczesnym świecie. Zarówno Stany jak i Skandynawia przeżywają prawdziwy wysyp młodych grup, które biją pokłony starym mistrzom, ale przy okazji próbują też znaleźć własną tożsamość w tym gatunku. Bądźmy szczerzy – nie wszystkim to się udaje. A i ci, którzy wyróżniają się w tym coraz liczniejszym gronie, najczęściej nie mają szans dotarcia do ogólnoświatowej publiczności ze względu na kiepską dystrybucję płyt wydawanych w małych wytwórniach. Ale zdarza się i tak, że nagle wszystko „zatrybi” – zbiera się świetny, utalentowany skład, tworzy znakomite kompozycje i jeszcze zostaje zauważony przez jedną z czołowych wytwórni zajmujących się muzyką rockową i metalową. Właśnie taki los jest udziałem zespołu Blues Pills, którego pierwsza płyta – zatytułowana po prostu Blues Pills – ukazała się kilka tygodni temu nakładem Nuclear Blast.

Blues Pills to wybuchowa międzynarodowa mieszanka. Obdarzona nietuzinkowym głosem i olbrzymimi pokładami wdzięku wokalistka Ellin Larsson pochodzi ze Szwecji. Gitarzystą formacji jest młody francuski muzyk Dorian Sorriaux, który zadziwia dojrzałością muzyczną i znakomitym „czuciem” instrumentu oraz ciepłym, „oldschoolowym” brzmieniem. Skład na debiutanckim albumie uzupełnia amerykańska sekcja rytmiczna – Zack Anderson i Cory Berry (ten drugi odszedł z grupy kilka tygodni temu i został tymczasowo (?) zastąpiony przez szwedzkiego bębniarza – André Kvarnströma). Muzycy jakiś czas temu postanowili na stałe rezydować w Szwecji, co w przypadku grupy hardrockowej może wyjść tylko na dobre, wszak nie od dziś wiadomo, że na północy Europy prawdopodobnie dodają do wody jakieś hardrockowe bakterie…

Czego możemy spodziewać się po debiutanckim krążku Blues Pills? Dla tych, którzy uwielbiają wszelkiego rodzaju porównania – świetnej, pełnej energii gitarowej muzyki spod znaku Led Zeppelin, Jefferson Airplane, Hendrixa czy wczesnego Fleetwood Mac. Ale to oczywiście uproszczenie. Blues Pills nie kopiują tych artystów. Oczywiście słychać pewne inspiracje, ale czy w ostatnich trzech dekadach powstał jakikolwiek hardrockowy zespół, którego członkowie nie przyznawaliby się do uwielbienia dla Zeppelinów czy gitarowego wirtuoza z Seattle? Co ważne – młodzi muzycy umiejętnie żonglują nastrojami. Potrafią zagrać z olbrzymią energią, która niemal rozsadza głośniki, jak w przypadku singlowego High Class Woman, Jupiter, Black Smoke czy Devil Man, ale równie zręcznie radzą sobie z wolniejszymi kompozycjami, bazującymi w większym stopniu na klimacie niż na poziomie decybeli, przyprawionymi niekiedy szczyptą psychodelii – River, No Hope Left for Me czy Little Sun. Dzięki temu grupa ani przez chwilę nie popada w monotonię, a słuchacze mogą wybrać sobie odpowiednie utwory stosownie do nastroju.

Część kawałków dostępnych na albumie była już doskonale znana tym, którzy śledzą poczynania Blues Pills od samych początków zespołu. Grupa zdążyła już wydać trzy EP-ki – dwie studyjne i jedną koncertową – i to właśnie w dużej mierze na materiale z tych małych płyt oparty jest debiut. I z jednej strony można trochę narzekać, że kolejna – trzecia już – wersja Devil Man została chyba niepotrzebnie drastycznie przebudowana, paru kompozycjom brakuje surowości wcześniejszych wersji, a w dodatku niektóre świetne numery z EP-ek zostały pominięte przy ustalaniu playlisty debiutu (gdzie jest Bliss?), ale z drugiej strony słychać też, że muzycy nabrali pewnej ogłady i materiał brzmi nieco dojrzalej, co przecież powinno być raczej zaletą. Coś za coś – na koncertach w dalszym ciągu powalają dziką energią i rockandrollowym luzem, więc chyba nie musimy martwić się o to, że przemysł muzyczny pozbawi ich spontaniczności i rockowego serca.

Blues Pills to 42 minuty fantastycznej rockandrollowej muzyki, nad którą unosi się duch Festiwalu Woodstock i przełomu lat 60. i 70. Pewnie znajdą się tacy, którzy spytają – „po co nagrywać takie krążki 45 lat później?” Po pierwsze – czemu nie? Po drugie – bo, z całym szacunkiem dla rockowej klasyki, ile razy w życiu można słuchać z takim samym podnieceniem In Rock czy Zeppelinowej „czwórki”? I wreszcie po trzecie – bo za dziesięć czy piętnaście lat, gdy muzyków tworzących obecnie lub niegdyś Deep Purple, Led Zeppelin, Cream czy Uriah Heep nie będzie już na scenie (wiem, że to podła perspektywa, ale niestety nastąpi to prędzej niż później), chciałbym wciąż móc wybrać się na występ świetnego hardrockowego zespołu, którego koncertowy set nie będzie opierał się na coverach pięćdziesięcioletnich rockowych evergreenów. Zespoły pokroju Blues Pills są gwarantem tego, że nie będę do końca życia skazany na kiszenie się jedynie w rockowej przeszłości.

10 komentarzy:

  1. Zgadzam się z recenzją, fantastyczna płyta, ale... "Bliss" jest przecież, tyle że w anglojęzycznej wersji ("Jupiter"). :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No jest, jest. Ale jednak dla mnie zmiana nie do konca potrzebna. Chociaz podejrzewam, ze podyktowana koniecznoscią zrobienia calej plyty po angielsku. Ale fakt, powinienem to podciagnac raczej pod 'nowe wersje' niz pod nieobecne utwory, bo muzyka ta sama i aranż niemal jednakowy.

      Usuń
  2. Bardzo fajna recenzja, płyta jest grana przeze mnie na okrągło i już czekam na kolejne wydawnictwo Bues Pills :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dzięki :) ja czekam przede wszystkim na koncert, tym razem dla odmiany w jakimś miejscu, które nie jest ciemną, beznadziejnie nagłośnioną i duszną piwnicą... :D

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wreszcie przesłuchałem, zarówno EP-ki, jak i debiutu. Ellin ma kawał głosu (nie wiem czy słusznie, ale jak jej słucham, to przychodzi mi na myśl J. Joplin), sam zespół również gra wybornie, jakby żywcem wyjęty z lat '60 :).

    PS: Większość utworów z EP-ek, które ostatecznie wylądowały na LP brzmi... gorzej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. w sensie, że na płycie gorzej? nom. jakoś tak mniej dziwko hmm

      Usuń
    2. dżizas, dziko, nie dziwko xD

      Usuń
  5. W sensie, że na płycie ;). EP-ki surowsze. Zwłaszcza pierwotna wersja Devil Man robi na mnie największe wrażenie (i w ogóle to chyba mój ulubiony utwór).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wlasciwie to są 2 pierwotne wersje devil man, ktore roznia sie szczegolami :D jedna ma dluzsze intro a capella, druga krotsze :D ta z krotszym jest chyba moją ulubioną w ogole. plytowa hmm plytowa dzialalaby dobrze jakby od devil mana z epki zaczynala sie plyta, a na plytowej wersji konczyla. to by fajna klamra byla. wlasnie na to wpadlem. zdolnym.

      Usuń