środa, 10 września 2014

Agusa - Högtid [2014]


Człowiek to jednak dziwna istota. Niby po pewnym okresie penetrowania szwedzkiego rynku muzycznego nic już nie powinno mnie dziwić. Świetnych rockowych grup w Skandynawii przybywa z każdym miesiącem, a końca tego niesamowitego szwedzkiego rockowego potopu nie widać. A jednak gdy po raz pierwszy usłyszałem muzykę grupy Agusa, znowu zostałem zadziwiony tym, jak cudownie można oddać klimat starych dobrych czasów rocka progresywnego bez jednoczesnego kopiowania starych mistrzów i ograniczania się do muzycznego hołdu.

5 utworów – 44 minuty. Już to sugeruje, że mamy do czynienia z panami, którzy nie boją się skomplikowanych form muzycznych, wielowątkowych kompozycji i powolnego, stopniowego budowania klimatu. Zwolenników streszczania się w singlowym formacie trzech minut i dwudziestu sekund przepędzam jak najdalej, bo poza zamykającym płytę utworem Kärlek från Agusa (trzy minuty i pięć sekund „na liczniku”), wszystkie utwory trwają od ośmiu do czternastu minut. Może to stanowić pewne wyzwanie dla słuchacza nienawykłego do takiej formy prezentowania muzyki, ale fanom progresywnych klimatów żadna długość utworu nie jest straszna. A co ważne, płyty Högtid – bo właśnie taki tytuł nosi debiutanckie dzieło Szwedów – słucha się jak jednej długiej muzycznej opowieści. Co ważne – opowieści niemal pozbawionej wokali.

Po umieszczeniu krążka w odtwarzaczu (bądź, jak kto woli, po wrzuceniu plików do komputerowej playlisty…) przez trzy kwadranse przenosimy się we wspaniały świat pięknych gitarowo-organowych melodii oraz opowiadanych dzięki instrumentom historii – raz niepokojących i smutnych, innym razem podnoszących na duchu i ciepłych. Tak, to wszystko można odczuć w utworach, które w większości nie mają tekstu. Otwierające album Uti vår hage idealnie wprowadza słuchacza w klimat płyty, dłuższymi fragmentami hipnotyzuje wspaniałym brzmieniem organów i wijących się gdzieś nieco w tle gitarowych pasaży. Nieco posępny chwilami klimat – niczym z historycznych opowieści – ustępuje atmosferze średniowiecznej jarmarcznej zabawy w kompozycji Melodi från St Knut. Lekkość, polot, upalne lato w małym, starym miasteczku, poczucie wolności. Utwór niemal niezauważalnie przechodzi w Östan om sol, västan om måne (Na wschód od słońca, na zachód od księżyca), które wciąga w tajemniczy klimat środkowej Azji. Byliście tam kiedyś? Ja nie, ale słuchając tej kompozycji, mam wrażenie, jakbym poruszał się po zakurzonych, rozpalonych słońcem ulicach pośród miejscowych sklepikarzy i zaklinaczy węży. Z łatwością daję się pochłonąć powtarzanym motywom gitarowym, a wraz z rosnącą intensywnością dźwięków, czuję się w coraz większym stopniu bohaterem tej egzotycznej opowieści. Co ważne – taki efekt pewnie dużo łatwiej byłoby uzyskać przy pomocy fletu, sitaru czy innych instrumentów pojawiających się zazwyczaj w muzyce nawiązującej klimatem do Azji. Muzycy Agusa nie poszli na łatwiznę – trzymają się tradycyjnego rockowego instrumentarium, za co tym większe brawa.

Po około 35 minutach płyty wreszcie słyszymy pierwsze wyśpiewane słowa, ale tekst utworu Stigen genom skogen (Ścieżka przez las) ogranicza się do zaledwie kilku wersów. Może to i dobrze, bo słowa wydają się tu zbędne. Muzyka za to jest niezwykle intensywna. To prawdziwy raj dla miłośników krautrocka oraz psychodelicznych improwizacji rodem z wczesnych lat 70. Muzycy opierają całość na powtarzanych wielokrotnie motywach, ale jednocześnie słuchacz nie ma prawa odnieść wrażenia, że nic się nie dzieje, a kolejny powrót do znanego już rozwiązania jest niepotrzebny. Stigen genom skogen to najcięższy, najgęstszy aranżacyjnie utwór na krążku. Na nim kończy się wydanie winylowe Högtid, ale wersja CD zawiera jeszcze wspomnianą na początku trzyminutową kompozycję Kärlek från Agusa, która wobec czasu trwania poprzednich utworów, sprawia wrażenie niemal miniatury muzycznej. Numer ten pod względem klimatu i intensywności stanowi kontynuację kawałka poprzedniego.

Högtid to wbrew pozorom nie jest płyta, przed którą powinni uciekać przeciwnicy kosmicznych instrumentalnych popisów. Nie znajdziemy tu efekciarskich, przydługich partii, podczas których muzycy odpływaliby na dłuższy czas w swój własny świat. Brak też solówek granych z prędkością światła, w których trudno znaleźć krztę człowieczeństwa i jakichkolwiek emocji. Ten krążek to wspaniała muzyczna uczta dla tych, którzy ponad wszystko cenią sobie w muzyce współbrzmienie Hammondów i gitary elektrycznej oraz są na tyle otwarci, by nie oczekiwać od muzyków zwartej zwrotkowo-refrenowej formy. Celowo nie użyłem w tym tekście nazwy żadnego zespołu z lat 60. czy 70. Mógłbym. Mógłbym wspomnieć o zespole na J, o grupie na C lub kapeli na G. Mógłbym dodać słowo o zespołach na U czy D. Sęk w tym, że – mimo oczywistych inspiracji – muzyka Agusa brzmi niezwykle świeżo i z polotem. Bierzmy ich takich, jakimi są i nie oglądajmy się na nawiązania i inspiracje, bo rockowej scenie trafiła się prawdziwa perełka.

2 komentarze: