Są wokaliści, dla których kariera
solowa jest stylistycznym przedłużeniem tego, co przez wiele lat robili w
swoich macierzystych zespołach. Nic w tym złego – jeśli ktoś dobrze czuje się w
danym obszarze muzyki, to po co miałby to zmieniać? Ale są też tacy, których
można by określić jako poszukiwaczy. Ten typ nigdy nie zadowoli się swoją
własną muzyczną niszą, będzie kombinował, sprawdzał, eksperymentował i nigdy
nie będzie miał tego dość. To bardzo cenna grupa, bo choć przewidywalność może
być w pewnych okolicznościach zaletą, to jednak do nieco bardziej wymagającego
słuchacza łatwiej trafić przez zaskoczenie. Do grupy poszukiwaczy z pewnością
należy Robert Plant, choć pewnie 30 lat temu takiego krążka, jak Lullaby and… The Ceaseless Roar, po
wokaliście Led Zeppelin spodziewałoby się mniej więcej tyle samo osób, co
Hiszpańskiej Inkwizycji.
Robert Plant to legenda rocka –
oczywistość. Największe numery Led Zeppelin zna każdy, kto śmie nazywać się
fanem muzyki rockowej. Twórczość solową Planta kojarzy już jednak znacznie
mniej osób a szkoda, bo dawno już odszedł od typowo gitarowych brzmień,
penetrując świat muzyki folkowej, country, roots rock czy americana. Płyta Raising Sand, nagrana w duecie z Alison
Krauss, okazała się wielkim sukcesem artystycznym i komercyjnym, ale wydaje
się, że mimo wszystko był to jedynie wstęp do tego, co słyszymy na nowym
krążku.
Dla słuchacza, który Planta
kojarzy tylko z twórczością Led Zeppelin lub w najlepszym razie z pierwszymi
płytami solowymi wokalisty, już sam początek Lullaby and… The Ceaseless Roar będzie szokiem. Pozytywnym czy
negatywnym? To już zależy w dużej mierze od oczekiwań, muzycznych upodobań i
otwartości umysłu. Little Maggie to
bowiem fascynująca i nieszablonowa mieszanka klimatów elektronicznych i dźwięków,
które możemy skojarzyć z muzyką Bliskiego Wschodu. Zdziwi się jednak każdy, kto
pomyśli, że to tylko takie oryginalne intro do albumu. Little Maggie daje całkiem niezłe pojęcie o tym, jak brzmi całość.
To nie znaczy oczywiście, że każdy utwór powiela schemat brzmieniowy
otwieracza, ale ta kompozycja pokazuje, w jakie rejony Plant zapuszcza się na
tym albumie nad wyraz chętnie. Tę ścieżkę kontynuuje utwór Pocketful of Golden. Zapętlony, nienachalny motyw perkusyjny to
bardzo sprytny zabieg. Wciąga słuchacza, hipnotyzuje, intryguje. Aranż znowu
przenosi nas do Azji. Plant mruga do nas znacząco pewnym nawiązaniem w tekście
do jednego z utworów swojego starego zespołu. Zaskakuje Embrace Another Fall, bo obok północnoafrykańskich rytmów i
cudownych żeńskich wokali, mamy tu gitarowy fragment, który na krótką chwilę
przenosi nas w bardziej rockowe rejony. Gitara fantastycznie współbrzmi z
afrykańskimi instrumentami. A Stolen Kiss,
w tekście którego pojawia się tytuł płyty, to z kolei piękna fortepianowa
kompozycja. Jej prosty i tradycyjny aranż zaskakuje po pięciu wcześniejszych
utworach przesyconych brzmieniami etnicznymi. Fortepian i zawodząca gdzieś w
tle gitara – genialne złamanie albumowej konwencji! Na drugim biegunie jest skoczna
kompozycja Poor Howard oparta na
starym folkowym numerze Lead Belly’ego. House
of Love zaskakuje z kolei klimatem, którego nie powstydziliby się muzycy
U2, gdyby mieli jeszcze w ogóle poczucie wstydu… Zamykające płytę Arbaden (Maggie’s Babby) kontynuuje
proces hipnozy i wciągania słuchacza w ten fascynujący muzyczny świat, choć
pozostawia też ze względu na swoją długość (niespełna trzy minuty) pewien
niedosyt. Ale to dobrze. Płyta kończy się zanim ma jakiekolwiek szanse się
znudzić. Plant nie popełnił błędu wielu współczesnych muzyków, którzy
przeciągają długość trwania swoich płyt poza granice przyzwoitości. Lepszy
niedosyt niż niestrawność z przesytu.
Robert Plant to dziś zupełnie
inny wokalista niż w czasach świetności swojego sławnego zespołu. Nie wydziera
się, nie wchodzi w mocne, wysokie rejestry, nie forsuje głosu. Śpiewa
delikatnie, z wyczuciem, kładąc większy nacisk na klimat i snucie opowieści. To
dobrze, bo silny „rockowy” wokal byłby brakiem szacunku dla tak wysmakowanej
muzyki. Warto też zwrócić uwagę na instrumentarium użyte przy rejestracji Lullaby and… The Ceaseless Roar. Obok
gitar i klawiszy usłyszymy tu bowiem całą gamę egzotycznych instrumentów,
głównie z zachodniej Afryki. To bardzo subtelny album, w wielu momentach
melancholijny, intymny i ciepły, w innych zaś zaskakująco… radosny i niemal
taneczny. W wielu aspektach przypomina mi twórczość Mariusza Dudy pod szyldem
Lunatic Soul, bo choć to nie do końca ten sam obszar muzyczny, obaj wokaliści
odważnie sięgają po egzotyczne instrumentarium, łączą elementy muzyki etnicznej
z bardziej tradycyjnymi brzmieniami rockowymi czy nawet elektronicznymi i nie
boją się poszukiwać, znacznie oddalając się stylistycznie od dokonań swoich
macierzystych formacji.
Lullaby and… The Ceaseless Roar ma wszelkie szanse powtórzyć sukces
Raising Sand. To nie jest płyta łatwa
w odbiorze, ale jednocześnie nie zamęcza słuchacza. Wciąga, fascynuje, mieni
się wieloma muzycznymi barwami. To zdecydowanie nie jest album dla rockowych
ortodoksów. Choćbyście byli największymi fanami Led Zeppelin, jeśli porywające
solówki gitarowe i dudniące partie perkusji oraz mocne rockowe zaśpiewy są dla
was warunkiem koniecznym, by krążek spodobał się wam, trzymajcie się od tej
płyty z daleka. Nie znajdziecie tu nic dla siebie. Wszystkich bardziej
otwartych na magiczny świat etnicznych dźwięków z posmakiem elektroniki
zapraszam jednak do poznania Lullaby and…
The Ceaseless Roar, bo to jedno z najciekawszych tegorocznych wydawnictw.
Posypią się nagrody, oj posypią się…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz