Brawo, panie Bono! To było
prawdziwie mistrzowskie posunięcie – wydać płytę i nie musieć inwestować w
promocję, bo cały świat i tak będzie o tym gadał. To potrafią tylko najwięksi
wizjonerzy. Masz pan łeb na karku, panie Bono! Oczywiście mamy mały efekt uboczny
w postaci nienawiści ze strony połowy muzyków, którzy nie wierzą, że ktoś miał
czelność oddać swoją muzykę za darmo (tzn. za darmo dostali ją fani, bo
przecież zespół dostał za to od „jabłeczników” całkiem sporą sumkę). No i ataki
apopleksji biednych użytkowników „jabłecznego” serwisu, który musieli poświęcić
kilka cennych sekund swojego życia na wywalenie z biblioteki plików tej
niechcianej płyty. Ale czy Bono przejmuje się takimi reakcjami? Pewnie nie, bo
to jedna z tych postaci światowego przemysłu muzycznego, którą połowa słuchaczy
kocha miłością absolutną, a druga połowa nienawidzi jak żylaków odbytu. Mimo
wszystko – z marketingu pięć plus. I szkoda tylko, że ta niecodzienna i bardzo
kontrowersyjna forma wydania albumu Songs
of Innocence to jedyne, o czym naprawdę warto pisać w kontekście tej płyty…
Skupię się jednak przez chwilę na
pozytywach, choć szukanych nieco na siłę. Raised
by Wolves to całkiem ciekawy numer lekko nawiązujący do pierwszych płyt U2,
w którym można się nawet doszukać pewnych śladów dynamiki, chociaż została ona
niemal skutecznie zarżnięta absolutnie koszmarną, laboratoryjnie sterylną
produkcją. Całkiem przyjemny klimat mamy w Cedarwood
Road, chociaż skłamałbym, gdybym powiedział, że ten numer zostaje w głowie
po odsłuchu płyty. Podoba mi się Sleep
Like a Baby Tonight, bo to chyba pierwsza całkiem udana próba wciągnięcia
słuchacza w jakąś opowieść. Oszczędny aranż i dobrze brzmiąca gitara pojawiająca
się od czasu do czasu zza ascetycznego podkładu – jest interesująco. Miło jest
też w zamykającym płytę The Troubles,
co jest w pewnym stopniu zasługą szwedzkiej wokalistki Lykke Li, która udziela
się tu gościnnie. Nie ma to wiele wspólnego z czymś, co moglibyśmy określić
jako „styl U2”, ale przynajmniej jest ciekawy nastrój i wciągający aranż – to
numer, który wzbudza jakieś emocje, a to już plus na tej płycie.
Dlaczego nie wspomniałem do tej
pory o żadnym z sześciu pierwszych utworów na krążku? Bo kompletnie nic się tam
nie dzieje! To soundtrack do fascynującej podróży windą lub niedzielnych
zakupów w supermarkecie. Rozwodnione plumkanie, które niby w jakimś stopniu
przypomina twórczość U2, ale jest tak cholernie bezpłciowe, że naprawdę nie ma
o czym pisać. Wszystko jedno czy zespół próbuje stworzyć nastrój, czy zdobyć
się na jakąś dynamikę. Efekt jest ten sam – rozwodniona papka muzyczna i
absolutna obojętność piszącego te słowa. Nie zgadzam się, żeby najbardziej
znany zespół rockowy ostatnich 30 lat wydawał taką szmirę! Nic dziwnego, że
magazyn Rolling Stone dał temu krążkowi maksymalną notę. To muzyka w sam raz
dla słuchaczy tego szmatławca, który dawno już zerwał ze wszystkim, co niosło w
sobie jakiś głębszy przekaz. Gratulacje, panowie! Songs of Innocence to zdecydowanie najlepsza płyta Coldplay w
historii – tłumy będą zachwycone.
Całkowicie nie zgadzam się z zakończeniem. Najlepsza płyta Coldplay to Parachutes!!! Reszta bez zarzutu :)
OdpowiedzUsuń