Grupa Greenleaf to czterech w
większości brodatych i długowłosych jegomości, którzy mają spory talent do
produkowania mięsistych, gitarowych dźwięków, połączonych z dobrymi melodiami
oraz ciężkim i nieco dusznym klimatem. Chylą czoła przed wielkimi hard rocka, a
jednocześnie w żadnym momencie nie zatracają się w tym swoim uwielbieniu i
dbają o to, by nie popadać w zwykłe naśladownictwo. Po takiej charakterystyce
nie może być już chyba większych wątpliwości, że grupa Greenleaf pochodzi ze
Szwecji – retrorockowego raju na Ziemi. Zespół ten miał być początkowo jedynie
projektem pobocznym kilku muzyków popularnych (niekoniecznie u nas…) szwedzkich
kapel rockowych, jednak przerodził się w pełnoprawną kapelę wydającą kolejne
albumy, choć w zasadzie każdy z nich jest dziełem innej grupy muzyków, jako że
skład osobowy Greenleaf jest mocno płynny. Trails
and Passes to piąty krążek w dorobku Szwedów i najważniejsze pytanie, jakie
można zadać po jego wysłuchaniu, to: jakim cudem ta grupa jest tak mało znana?
Oczywiście odpowiedź nasuwa się
sama – bo większość osób nie zauważyłaby dobrej muzyki w wykonaniu zespołu, o
którym nigdy wcześniej nie słyszała, nawet gdyby rzeczona muzyka zaszła ich od
tyłu i znienacka kopnęła w zadek. À propos kopania – ten krążek robi to od pierwszych
sekund otwierającego go numeru Our Mother
Ash. Panowie witają się ze słuchaczami bardzo efektownie i na dzień dobry
pokazują, że przez kolejne kilkadziesiąt minut będziemy raczeni świetną pracą
sekcji rytmicznej Bengt Bäcke (bas, założyciel grupy) / Sebastian Olsson
(perkusja, nowy nabytek), cudownie „oldskulowym” brzmieniem przesterowanej
gitary Tommiego Holappy (gitara, założyciel grupy) i rasowym, niskim wokalem
kolejnego „nowego” w Greenleaf – Arvida Johnssona. Wspomniane na początku dobre
melodie to ważny element tej muzyki. Kapele zapuszczające się w rejony stoner
rocka często kładą tak wielki nacisk na ciężar i niskie stroje, które mają
spowodować podskoczenie płuc słuchacza pod samo gardło, że zapominają o melodii
i o tym, by poza ciężarem i brzmieniem w ich muzyce było też coś więcej. W
Greenleaf to coś zdecydowanie jest. Już drugi numer – Ocean Deep – udowadnia, że goście potrafią też zwolnić i skupić się
bardziej na klimacie kompozycji niż na ostrym łojeniu. Właśnie to chyba podoba
mi się w muzyce Greenleaf najbardziej – muzycy nie trzymają się kurczowo
jednego motywu czy klimatu w danym utworze. Mimo że w większości przypadków
mamy do czynienia z kompozycjami 4-5 minutowymi – a więc o dość tradycyjnej
długości w szeroko pojętym hard rocku – sporo się tu dzieje i większość numerów
zaskakuje zmianą tempa albo klimatu czy rozwinięciem w ciekawym kierunku.
Wszystkie dziewięć kompozycji
oferuje bardzo przyjemne, nieco brudne brzmienie. Znajdziemy tu i oczywiste
naleciałości hardrockowe w zakresie tworzenia melodii, i sporo cudownie
przesterowanej, nisko nastrojonej gitary, która powinna ucieszyć każdego fana
stoner rocka, i trochę mocnego bluesa, a nawet nieco psychodelii, jak w
ośmiominutowym With Eyes Wide Open,
które wciąga powtarzanym, pulsującym motywem basowym, urzeka gitarowym jazgotem
w tle i rozpędza się z każdą minutą, sunąc niczym walec. Na osobne wspomnienie
zasługuje Arvid Johnsson. Wokaliści grup stonerowych często wychodzą chyba z
założenia, że przy tego typu muzyce wystarczy umieć dobrze się wydrzeć i
odpowiednio zacharczeć, bo i prawda jest taka, że tego typu wokale do ciężkiej
muzyki często doskonale pasują. Ale w tym przypadku jest zupełnie inaczej –
Johnsson nie drze się, nie nadrabia niedostatków głosowych srogimi wyziewami,
nie wychodzi z założenia, że im głośniej tym lepiej. Radzi sobie znakomicie,
wtapiając się swoim głosem w brzmienie kolegów. Do tego mamy całkiem sporo
dodatkowych śladów wokalnych, co w przypadku zespołu z okolic stoner rocka jest
dość nietypowe. To także wpływa na łatwą przyswajalność tego materiału.
Najkrótszy numer na płycie – niespełna trzyminutowe The Drum – to kompozycja, która równie dobrze mogłaby się znaleźć
na płycie Jacka White’a, czego w żaden sposób nie można odebrać jako jego wadę.
Trails and Passes to 42 minuty świetnego rockowego grania. Nie ma
tu miejsca na tanie chwyty, ultraszybkie, efekciarskie popisy czy przesłodzoną
muzykę rodem z reklam batoników. To szczere rockowe granie bazujące na brudnym
brzmieniu, wciągających rytmach i wpadających w ucho melodiach. Te niecałe trzy
kwadranse to idealny czas, bo to wystarczająco dużo, by wkręcić się w ten
znakomity klimat, a jednocześnie za mało, by poczuć zmęczenie. Być może nie
jest to płyta w żaden sposób przełomowa, odkrywcza czy genialna, ale tak
zwyczajnie znakomicie się jej słucha, a chyba właśnie o to przede wszystkim
powinno chodzić w dobrej muzyce. Trails
and Passes to bardzo dobra muzyka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz