Anathema to grupa, która zdobyła
w ostatnich latach szczególną przychylność polskiej publiczności, a i my możemy
liczyć na odwzajemnienie tych ciepłych uczuć w postaci licznych koncertów w
naszym kraju. Jak w przypadku każdej kapeli o sporym dorobku i dużym rozstrzale
stylistycznym kolejnych płyt, nowe wydawnictwa Anathemy zbierają bardzo
zróżnicowane recenzje. Część słuchaczy zakochanych we wczesnym – mrocznym i
ciężkim – wcieleniu grupy od lat kręci nosem na kolejne nowości z obozu
Anathemy. Z kolei fani ostatnich dokonań zespołu z Liverpoolu nie mają nic
przeciwko tej stylistyce i z radością przyjmują każde nowe dzieło Anglików. Są
też tacy jak ja, którzy mimo początkowego zachwytu, w pewnym momencie mają już
trochę dość…
Lubię dość kontrowersyjną, ostatnią
studyjną płytę grupy – Weather Systems.
Nie przeszkadzały mi stylistyczne nawiązania do jej poprzedniczki (We’re Here Because We’re Here), pewne wygładzenie brzmienia, ani oparcie się w większym stopniu na wokalnych
duetach Lee Douglas i Vincenta Cavanagh. Nie miałem też nic przeciwko
liczniejszym niż wcześniej orkiestracjom. Ale mam wrażenie, że wraz z wydaniem Weather Systems ten kierunek został
wyczerpany. Niestety odmienne zdanie zdaje się mieć sam zespół, co poskutkowało
„rozjechaniem się” moich oczekiwań z wizją muzyków.
Distant Satellites nie jest płytą beznadziejną czy taką, której nie
da się słuchać. Ale jest – według mnie – płytą nie do końca potrzebną, płytą,
która w żaden sposób do mnie nie dociera i nie przekonuje mnie mimo kilku
podejść. I wiem nawet dlaczego. Pierwsza część krążka to bardzo tradycyjna (aż
za bardzo) Anathema, natomiast druga część to Anathema eksperymentalna, przy
czym eksperymenty te w zasadzie sprowadzają się do łączenia tradycyjnej
Anathemowej stylistyki z podkładami elektronicznymi. Problem w tym, że w
pierwszej części słyszymy kalkę ostatnich dwóch albumów grupy, zaś eksperymenty
nie są zbyt porywające ani udane. I niby wszystko OK – wszystkie trzy części The Lost Song brzmią przyjemnie, ale nie
mogę oprzeć się wrażeniu, że muzycy bardzo starali się napisać kolejne Untouchable, a i w Ariel nawiązań czy niemal kalek z Weather Systems co niemiara. Ocena tej pierwszej części płyty
byłaby na pewno wyższa, gdyby dwa poprzednie krążki nigdy nie powstały.
Niestety – co ujmowało za pierwszym czy drugim razem, za trzecim zaczyna irytować
i skłania do postawienia pytania – „czy to już czasem nie za dużo?”. Niby nie
ma się w tych kompozycjach do czego przyczepić, ale są tak przewidywalne, że
nie potrafię wkręcić się w ten klimat. Za dużo smyków „z klawisza”, za dużo
identycznych dwugłosów, za dużo znanych już z poprzednich płyt zaśpiewów Lee w
tym samym stylu… Za dużo. Niezbyt daleko od utartych schematów zespół odchodzi także
w kompozycji Anathema, ale tu już
czuć pewną zmianę – jest bardziej intensywnie, mroczniej (to słowo w kontekście
muzyki kojarzy się głównie z metalem dla zbuntowanych nastolatków, ale nie o
taki mrok tu chodzi), ciekawiej, zwłaszcza w drugiej połowie, gdy na pierwszy
plan wychodzi gitara, która niemal skutecznie przykrywa te cholerne klawiszowe
orkiestracje. W końcu czuję tu jakąś energię, coś co może porwać, prawdziwe
emocje, a nie tylko ładne melodie. To zdecydowanie najlepsza kompozycja na Distant Satellites.
photo: Jakub "Bizon" Michalski |
Ostatnie cztery numery to
wspomniane eksperymenty. Teoretycznie powinno więc być ciekawiej. Niestety nie
jest. Nie mam nic przeciwko sprawnemu łączeniu muzyki rockowej z elektroniką,
ale nie czuję, by takie połączenie w utworze You’re Not Alone było mniej sztampowe niż rozwiązania z pierwszych
utworów na płycie. Zupełnie nie trafia też do mnie podobny elektroniczny
podkład perkusyjny w utworze tytułowym. Podejrzewam, że w zamyśle miał on ożywić
całość, uzupełniać się z dość typową dla Anathemy fortepianową kompozycją. Ale
mam wrażenie, że to połączenie zrobione na siłę, bo ciekawiej robi się dopiero
po około czterech minutach, gdy ten irytujący i monotonny podkład znika.
Niestety już minutę później wracamy do sztampy – prosty beat na tle ładnej
fortepianowej melodii. Robert Miles jest pewnie dumny, ale ja niestety nie
czuję się porwany. Tego typu muzyka zapewne świetnie sprawdza się w samochodzie
podczas dalekich podróży, ale samochodu na razie nie mam, bo z pisania o muzyce
w Polsce utrzymują się nieliczni, więc ten potencjalny pozytyw niestety w moim
przypadku odpada.
Distant Satellites to płyta miła w odsłuchu. Ładnie sobie płynie w
tle podczas codziennych czynności domowych. Problem w tym, że nie wyzwala we
mnie absolutnie żadnych emocji, a przecież właśnie na emocjach tego typu muzyka
powinna bazować. Jestem przekonany, że jeśli dotrę na któryś z tegorocznych
koncertów grupy, to wyjdę zachwycony – podobnie jak w przypadku wszystkich
występów Anathemy, których świadkiem byłem w ostatnich kilku latach. Ale Distant Satellites nie pokocham. Myślę,
że pewna formuła, która towarzyszyła zespołowi na ostatnich albumach, została
wyczerpana. Czas na kilka lat odpoczynku i zajęcie się innymi projektami lub na
jakiś dramatyczny brzmieniowy „skok w bok”. Byle nie w kierunku muzyki z ostatnich
czterech kompozycji. „Nie tędy droga, na pewno to wiem…” – tak to szło?
---
Anathema
odwiedzi nasz kraj w ramach Satellites Over Europe Tour. Grupa wystąpi 25, 26 i
27 października kolejno w Warszawie, Krakowie i Wrocławiu. Organizatorem
koncertów jest Rock Serwis. (http://rockserwis.pl)
Napisałem tu długi komentarz, a blogger go zjadł przy wysyłaniu. Internet to zło. To jeszcze raz:
OdpowiedzUsuń"Ale mam wrażenie, że wraz z wydaniem Weather Systems ten kierunek został wyczerpany. Niestety odmienne zdanie zdaje się mieć sam zespół, co poskutkowało „rozjechaniem się” moich oczekiwań z wizją muzyków." - Moim zdaniem Dany i reszta z grubsza podzielają Twoje zdanie (tylko się do teog nie przyznają). IMO ta płyta to bezpieczne podejście do zmiany stylu w kierunku 4 ostatnich kawałków (co wyraźnie też Ci się zbytnio nie spodoba. ;))
Bali się (ze względu na i tak narzekących na zmiany fanów) jednorazowo zrobić taki mocny skok, więc wrzucili tylko 4 kawałki i dopełnili je kalką z WS.
Do tego jeszcze "Anathema" jako ostatni "klasyczny" kawałek. Znak jakby - tutaj się kończy to co znacie, zaczynamy zupełnie nowy rozdział, a jednocześnie ukłon dla fanów (macie, najedzcie się tym co znacie lubicie).
Jeśli porządnie rozwiną te motywy z końcówki płyty to może wyjść z tego coś ciekawego, choć jak na razie nie zbyt im to idzie. :P
paczpan, tak o tym nie myslalem, ale cos w tym moze byc. w sumie jakies fajne polaczenie ich muzyki z elektroniką czy jakimis kosmicznymi dzwiekami mogloby nie byc glupie, ale jak na razie te ostatnie 4 numery brzmialy, jakby panowie w magix music makerze podlozyli beat pod swoje gotowe juz tradycyjne anathemowe numery...
Usuń