piątek, 12 września 2014

Anathema - Distant Satellites [2014]


Anathema to grupa, która zdobyła w ostatnich latach szczególną przychylność polskiej publiczności, a i my możemy liczyć na odwzajemnienie tych ciepłych uczuć w postaci licznych koncertów w naszym kraju. Jak w przypadku każdej kapeli o sporym dorobku i dużym rozstrzale stylistycznym kolejnych płyt, nowe wydawnictwa Anathemy zbierają bardzo zróżnicowane recenzje. Część słuchaczy zakochanych we wczesnym – mrocznym i ciężkim – wcieleniu grupy od lat kręci nosem na kolejne nowości z obozu Anathemy. Z kolei fani ostatnich dokonań zespołu z Liverpoolu nie mają nic przeciwko tej stylistyce i z radością przyjmują każde nowe dzieło Anglików. Są też tacy jak ja, którzy mimo początkowego zachwytu, w pewnym momencie mają już trochę dość…

Lubię dość kontrowersyjną, ostatnią studyjną płytę grupy – Weather Systems. Nie przeszkadzały mi stylistyczne nawiązania do jej poprzedniczki (We’re Here Because We’re Here), pewne wygładzenie brzmienia, ani oparcie się w większym stopniu na wokalnych duetach Lee Douglas i Vincenta Cavanagh. Nie miałem też nic przeciwko liczniejszym niż wcześniej orkiestracjom. Ale mam wrażenie, że wraz z wydaniem Weather Systems ten kierunek został wyczerpany. Niestety odmienne zdanie zdaje się mieć sam zespół, co poskutkowało „rozjechaniem się” moich oczekiwań z wizją muzyków.

Distant Satellites nie jest płytą beznadziejną czy taką, której nie da się słuchać. Ale jest – według mnie – płytą nie do końca potrzebną, płytą, która w żaden sposób do mnie nie dociera i nie przekonuje mnie mimo kilku podejść. I wiem nawet dlaczego. Pierwsza część krążka to bardzo tradycyjna (aż za bardzo) Anathema, natomiast druga część to Anathema eksperymentalna, przy czym eksperymenty te w zasadzie sprowadzają się do łączenia tradycyjnej Anathemowej stylistyki z podkładami elektronicznymi. Problem w tym, że w pierwszej części słyszymy kalkę ostatnich dwóch albumów grupy, zaś eksperymenty nie są zbyt porywające ani udane. I niby wszystko OK – wszystkie trzy części The Lost Song brzmią przyjemnie, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że muzycy bardzo starali się napisać kolejne Untouchable, a i w Ariel nawiązań czy niemal kalek z Weather Systems co niemiara. Ocena tej pierwszej części płyty byłaby na pewno wyższa, gdyby dwa poprzednie krążki nigdy nie powstały. Niestety – co ujmowało za pierwszym czy drugim razem, za trzecim zaczyna irytować i skłania do postawienia pytania – „czy to już czasem nie za dużo?”. Niby nie ma się w tych kompozycjach do czego przyczepić, ale są tak przewidywalne, że nie potrafię wkręcić się w ten klimat. Za dużo smyków „z klawisza”, za dużo identycznych dwugłosów, za dużo znanych już z poprzednich płyt zaśpiewów Lee w tym samym stylu… Za dużo. Niezbyt daleko od utartych schematów zespół odchodzi także w kompozycji Anathema, ale tu już czuć pewną zmianę – jest bardziej intensywnie, mroczniej (to słowo w kontekście muzyki kojarzy się głównie z metalem dla zbuntowanych nastolatków, ale nie o taki mrok tu chodzi), ciekawiej, zwłaszcza w drugiej połowie, gdy na pierwszy plan wychodzi gitara, która niemal skutecznie przykrywa te cholerne klawiszowe orkiestracje. W końcu czuję tu jakąś energię, coś co może porwać, prawdziwe emocje, a nie tylko ładne melodie. To zdecydowanie najlepsza kompozycja na Distant Satellites.

photo: Jakub "Bizon" Michalski
Ostatnie cztery numery to wspomniane eksperymenty. Teoretycznie powinno więc być ciekawiej. Niestety nie jest. Nie mam nic przeciwko sprawnemu łączeniu muzyki rockowej z elektroniką, ale nie czuję, by takie połączenie w utworze You’re Not Alone było mniej sztampowe niż rozwiązania z pierwszych utworów na płycie. Zupełnie nie trafia też do mnie podobny elektroniczny podkład perkusyjny w utworze tytułowym. Podejrzewam, że w zamyśle miał on ożywić całość, uzupełniać się z dość typową dla Anathemy fortepianową kompozycją. Ale mam wrażenie, że to połączenie zrobione na siłę, bo ciekawiej robi się dopiero po około czterech minutach, gdy ten irytujący i monotonny podkład znika. Niestety już minutę później wracamy do sztampy – prosty beat na tle ładnej fortepianowej melodii. Robert Miles jest pewnie dumny, ale ja niestety nie czuję się porwany. Tego typu muzyka zapewne świetnie sprawdza się w samochodzie podczas dalekich podróży, ale samochodu na razie nie mam, bo z pisania o muzyce w Polsce utrzymują się nieliczni, więc ten potencjalny pozytyw niestety w moim przypadku odpada.

Distant Satellites to płyta miła w odsłuchu. Ładnie sobie płynie w tle podczas codziennych czynności domowych. Problem w tym, że nie wyzwala we mnie absolutnie żadnych emocji, a przecież właśnie na emocjach tego typu muzyka powinna bazować. Jestem przekonany, że jeśli dotrę na któryś z tegorocznych koncertów grupy, to wyjdę zachwycony – podobnie jak w przypadku wszystkich występów Anathemy, których świadkiem byłem w ostatnich kilku latach. Ale Distant Satellites nie pokocham. Myślę, że pewna formuła, która towarzyszyła zespołowi na ostatnich albumach, została wyczerpana. Czas na kilka lat odpoczynku i zajęcie się innymi projektami lub na jakiś dramatyczny brzmieniowy „skok w bok”. Byle nie w kierunku muzyki z ostatnich czterech kompozycji. „Nie tędy droga, na pewno to wiem…” – tak to szło?

---
Anathema odwiedzi nasz kraj w ramach Satellites Over Europe Tour. Grupa wystąpi 25, 26 i 27 października kolejno w Warszawie, Krakowie i Wrocławiu. Organizatorem koncertów jest Rock Serwis. (http://rockserwis.pl)

2 komentarze:

  1. Napisałem tu długi komentarz, a blogger go zjadł przy wysyłaniu. Internet to zło. To jeszcze raz:

    "Ale mam wrażenie, że wraz z wydaniem Weather Systems ten kierunek został wyczerpany. Niestety odmienne zdanie zdaje się mieć sam zespół, co poskutkowało „rozjechaniem się” moich oczekiwań z wizją muzyków." - Moim zdaniem Dany i reszta z grubsza podzielają Twoje zdanie (tylko się do teog nie przyznają). IMO ta płyta to bezpieczne podejście do zmiany stylu w kierunku 4 ostatnich kawałków (co wyraźnie też Ci się zbytnio nie spodoba. ;))
    Bali się (ze względu na i tak narzekących na zmiany fanów) jednorazowo zrobić taki mocny skok, więc wrzucili tylko 4 kawałki i dopełnili je kalką z WS.
    Do tego jeszcze "Anathema" jako ostatni "klasyczny" kawałek. Znak jakby - tutaj się kończy to co znacie, zaczynamy zupełnie nowy rozdział, a jednocześnie ukłon dla fanów (macie, najedzcie się tym co znacie lubicie).
    Jeśli porządnie rozwiną te motywy z końcówki płyty to może wyjść z tego coś ciekawego, choć jak na razie nie zbyt im to idzie. :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. paczpan, tak o tym nie myslalem, ale cos w tym moze byc. w sumie jakies fajne polaczenie ich muzyki z elektroniką czy jakimis kosmicznymi dzwiekami mogloby nie byc glupie, ale jak na razie te ostatnie 4 numery brzmialy, jakby panowie w magix music makerze podlozyli beat pod swoje gotowe juz tradycyjne anathemowe numery...

      Usuń