środa, 17 września 2014

Ray Wilson - 20 Years and More [2014]


Ray Wilson może liczyć w Polsce na szczególną sympatię, a nawet uwielbienie pewnej grupy fanów rocka. Niemałe znaczenie ma tu pewnie to, że wokalista od kilku lat mieszka w Poznaniu, ale sądzę, że w pamięci polskich fanów rocka zapisał się też transmitowanym w naszej telewizji koncertem zagranym w katowickim Spodku w 1998 roku z grupą Genesis, której wokalistą był przez nieco ponad 2 lata. Nie ma co ukrywać – to właśnie w dużej mierze nazwa tej wielkiej progrockowej grupy w życiorysie pozwala Rayowi w ostatnich latach angażować się w rozmaite muzyczne projekty i ściąga do sal koncertowych w Polsce i za granicą całkiem spore tłumy. Ale wokaliście trzeba oddać, że poza jednym albumem z Genesis, ma też na koncie ciepło przyjęte płyty z grupą Stiltskin oraz udaną karierę solową, więc trudno tu mówić o „jechaniu” na sławie wspomnianych rockowych gigantów.

Ostatnie lata to prawdziwy wysyp płyt koncertowych Raya, których trzon stanowią nie tylko utwory Genesis, ale także solowa twórczość byłych członków grupy – Phila Collinsa, Petera Gabriela czy Mike’a Rutherforda. Projekt Genesis Classic to Rodzina Genesis w pigułce, w dodatku podana w ciekawy sposób, gdyż syntezatory zastąpiono fortepianem oraz kwartetem smyczkowym. Właśnie w takiej rockowo-klasycznej odsłonie widzimy Wilsona na albumie 20 Years and More, tyle że – jak sugeruje tytuł – to wydawnictwo podsumowuje całą karierę muzyka, a nie tylko jego związki z Genesis. To świetny pomysł, bo choć Ray w repertuarze Collinsa czy Gabriela wypada co najmniej dobrze, to jednak trąci to nieco „tribute bandem”, a przecież Wilson to zdolny artysta i w swoim życiu także stworzył sporo świetnego materiału.

photo: Jakub "Bizon" Michalski
Choć na albumie nie brak klasycznych kompozycji Genesis, większość materiału stanowią utwory napisane i oryginalnie śpiewane przez Wilsona i już dla samych tych numerów warto mieć 20 Years and More. Ray w swojej twórczości potrafi być sentymentalny i melancholijny, potrafi też wraz z zespołem zaserwować fanom porcję świetnego gitarowego grania. W obu odsłonach sprawdza się znakomicie. Nie jest to rock efekciarski, nie uświadczymy tu raczej porywających solówek, karkołomnych partii wokalnych, ani zbyt wielu piorunujących riffów, ale Ray i towarzyszący mu muzycy budują znakomity klimat zarówno w kompozycjach nieco dynamiczniejszych (Easier That Way, American Beauty czy Show Me the Way), jak i w bardziej nastrojowych, opartych na brzmieniach akustycznych (Lemon Yellow Sun czy Change – co za wykonania!). Ray przedstawia nie do końca poważny utwór The Airport Song jako prawdopodobnie najgorszą piosenkę jaka kiedykolwiek powstała, ale – pomijając żart - nawet w tak luźnym i żartobliwym repertuarze sprawdza się świetnie. W „zasadniczej” części koncertu mamy trzy utwory z repertuaru grupy na G. That’s All, No Son of Mine (oba z ery Collinsowskiej) oraz Carpet Crawlers (era Gabrielowska) to stałe punkty koncertowego repertuaru Raya i nic dziwnego, bo znakomicie odnajduje się w każdym z nich, mimo że przecież kompozycje te wywodzą się z zupełnie rożnych rockowych obszarów.

Końcówka koncertu to prawdziwa parada przebojów. Zaczynamy od cudownego Genesisowego Ripples, delikatnej perełki ze świetnej płyty A Trick of the Tail – pierwszej, na której obowiązki głównego wokalisty grupy przejął Phil Collins. Następnie kolej na dwa numery z repertuaru Stiltskin – powalające Constantly Reminded – jeden z najlepszych utworów w karierze Raya – oraz największy hit Stiltskin – Inside. Po takim podwójnym uderzeniu pewnie koncert mógłby się już skończyć i nikt nie miałby pretensji, ale nie – grupa gra dalej. Ray znowu sięga po klasyczny utwór Genesis i porywająco wykonuje jeden z największych przebojów tej grupy – kompozycję Mama. Tym, którym wydaje się, że nie da się tego zrobić na poziomie zbliżonym do koncertowych wykonań Phila Collinsa, polecam tę wersję. Absolutny majstersztyk! Po czymś takim to już na pewno koniec. A jednak nie, bo przecież Ray nie sięgnął jeszcze tego wieczoru po kawałki ze swojej jedynej płyty nagranej z Genesis – Calling All Stations. Na zakończenie tego fantastycznego występu dostajemy zatem dwa: utwór tytułowy oraz Congo – największy przebój z tego krążka. Trochę szkoda, że brak pięknej ballady z tej płyty – Not About Us – ale nie można mieć wszystkiego. Teraz to już naprawdę koniec – owacje, podziękowania, kwiaty…

Muzyka na 20 Years and More broni się sama. Ray Wilson to człowiek o wielkiej wrażliwości muzycznej i wspaniałym, charakterystycznym, głębokim głosie. To facet, który nie musi śpiewać efekciarsko, żeby zwracać uwagę słuchacza. Tworzy na scenie wspaniały klimat i czaruje każdym wyśpiewywanym dźwiękiem. Do tego ma za plecami grupę utalentowanych muzyków, którzy – choć reprezentują dwa zupełnie różne muzyczne światy – znakomicie ze sobą współpracują i uzupełniają się. Wspaniały polsko-szkocki muzyczny kolektyw. Ale to pierwsze koncertowe DVD w karierze Raya ogląda się tak świetnie również dlatego, że Wilson to znakomity frontman. Nie biega, ani nie skacze po scenie, nie musi wygłupiać się, rzucać żenującymi tekstami w stylu „jesteście tam?” czy „zróbcie hałas”. Mimo to ma znakomity kontakt z publicznością, a dzięki zabawnym anegdotom opowiadanym między utworami, tworzy świetny nastrój i buduję więź ze słuchaczami. W dodatku wprowadza genialną atmosferę na scenie. Patrząc na twarze muzyków towarzyszących Rayowi, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że oni przede wszystkim chcą tam być i odczuwają wielką radość ze wspólnego grania. Bez pajacowania, bez robienia wokół siebie zamieszania, bez tuszowania niedostatków muzycznych sceniczną błazenadą.

Na pewno znajdzie się grupka ludzi, którzy będą marudzić, że Ray wciąż nie chce porzucić repertuaru swojej byłej grupy i wykonuje na koncertach nie tylko utwory z płyty Calling All Stations, ale także bardziej znane kompozycje Genesis, z powstaniem których nie miał nic wspólnego. W porządku – może płyt koncertowych Raya opartych na tym repertuarze było w ostatnich latach zbyt wiele. Ale z drugiej strony – skoro te utwory może wykonywać pierwszy lepszy cover band, to czemu miałby nie grać ich gość, który faktycznie był w tym zespole (nawet jeśli tylko przez chwilę)? A jeśli jeszcze jest w stanie robić to tak znakomicie, to ja nie mam absolutnie nic przeciwko. Jednak 20 Years and More udowadnia, że Ray to nie tylko Genesis. To niezwykle uzdolniony muzyk, który z jakiegoś powodu wciąż nie jest tak znany i ceniony, jak być powinien. To oczywiście nie dotyczy publiczności zgromadzonej w Studio im. Agnieszki Osieckiej w siedzibie Programu Trzeciego Polskiego Radia, gdzie 20 Years and More było nagrywane. Ci ludzie uwielbiają Raya, a ten album doskonale pokazuje czemu.

5 komentarzy:

  1. "Ale z drugiej strony – skoro te utwory może wykonywać pierwszy lepszy cover band, to czemu miałby nie grać ich gość, który faktycznie był w tym zespole (nawet jeśli tylko przez chwilę)?" - Ray ma farta, że pozostali muzycy Genesis nie są jak Lukather, który niemiłosiernie jeździł po Kimballu za to, iż podczas solowych koncertów śpiewa utwory Toto z okresów, gdy nawet nie był w zespole :P. Inna sprawa jest taka, że Genesis już w zasadzie nie istnieje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. słyszałem plote - chociaz nie wiem ile ma ona wspolnego z prawdą - że poniewaz genesis przestało istnieć, a ray był jeszcze 'na kontrakcie', to jako zadoscuczynienie panowie nie wpieprzają sie do jego genesisowych projektow, ale to plotka, moze nie miec absolutnie nic wspolnego z prawdą :D

      Usuń
  2. Nie trudno zrozumieć czemu Ray wciąż gra utwory z "Calling All Stations", bo to bardzo dobry album (najlepszy jaki Genesis nagrało od czasu... może nawet "A Trick of the Tail"), czy nawet starsze kompozycje grupy, które wykonywał na żywo jako jej członek (tym bardziej, że niektóre z nich, jak "No Son of Mine" czy "Mama" sporo zyskały w jego interpretacjach). Ale sięganie po solowe kompozycje innych członków zespołu jest naprawdę pozbawione sensu i to pewnie główny powód, dla którego "nie jest tak znany i ceniony, jak być powinien". Gdyby bardziej się skupiał na własnym repertuarze, zamiast coverować innych wykonawców, być może odniósłby większy sukces. Tym bardziej, że potrafi tworzyć przeboje, czego przykładami "Inside" i "Change" ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja to troche rozumiem jako taką probe robienia koncertow z cyklu the best of genesis & solo. taka rodzina genesis w pigułce na jednym koncercie w wykonaniu jednego czlowieka. jest w tym jakis zamysl, chociaz jak dla mnie tez nie do konca jest to kierunek, w ktorym bym go dalej widział. i to mimo ze zle w tych solowych numerach cudzych nie wypadal

      Usuń
  3. Calling All Station lubię , ale Wilsona już trochę mniej. Właśnie przez to , że cały czas ,, wozi,, się na tym, że śpiewał w Genesis. Wszystko byłoby OK. gdyby nie taki drobiazg , że to nie On miał być następcą Collinsa , a Kevin Gilbert. Jak ktoś obejrzy chociażby na YT koncert w Jego wykonaniu The Lamb Lies Down on Brodway to zrozumie. Gość po prostu przeholował i zmarł.

    OdpowiedzUsuń