Ray Wilson może liczyć w Polsce
na szczególną sympatię, a nawet uwielbienie pewnej grupy fanów rocka. Niemałe
znaczenie ma tu pewnie to, że wokalista od kilku lat mieszka w Poznaniu, ale sądzę,
że w pamięci polskich fanów rocka zapisał się też transmitowanym w naszej
telewizji koncertem zagranym w katowickim Spodku w 1998 roku z grupą Genesis,
której wokalistą był przez nieco ponad 2 lata. Nie ma co ukrywać – to właśnie w
dużej mierze nazwa tej wielkiej progrockowej grupy w życiorysie pozwala Rayowi
w ostatnich latach angażować się w rozmaite muzyczne projekty i ściąga do sal
koncertowych w Polsce i za granicą całkiem spore tłumy. Ale wokaliście trzeba
oddać, że poza jednym albumem z Genesis, ma też na koncie ciepło przyjęte płyty
z grupą Stiltskin oraz udaną karierę solową, więc trudno tu mówić o „jechaniu”
na sławie wspomnianych rockowych gigantów.
Ostatnie lata to prawdziwy wysyp płyt
koncertowych Raya, których trzon stanowią nie tylko utwory Genesis, ale także
solowa twórczość byłych członków grupy – Phila Collinsa, Petera Gabriela czy
Mike’a Rutherforda. Projekt Genesis Classic to Rodzina Genesis w pigułce, w
dodatku podana w ciekawy sposób, gdyż syntezatory zastąpiono fortepianem oraz
kwartetem smyczkowym. Właśnie w takiej rockowo-klasycznej odsłonie widzimy
Wilsona na albumie 20 Years and More,
tyle że – jak sugeruje tytuł – to wydawnictwo podsumowuje całą karierę muzyka,
a nie tylko jego związki z Genesis. To świetny pomysł, bo choć Ray w
repertuarze Collinsa czy Gabriela wypada co najmniej dobrze, to jednak trąci to
nieco „tribute bandem”, a przecież Wilson to zdolny artysta i w swoim życiu
także stworzył sporo świetnego materiału.
photo: Jakub "Bizon" Michalski |
Końcówka koncertu to prawdziwa
parada przebojów. Zaczynamy od cudownego Genesisowego Ripples, delikatnej perełki ze świetnej płyty A Trick of the Tail – pierwszej, na której obowiązki głównego
wokalisty grupy przejął Phil Collins. Następnie kolej na dwa numery z
repertuaru Stiltskin – powalające Constantly
Reminded – jeden z najlepszych utworów w karierze Raya – oraz największy
hit Stiltskin – Inside. Po takim
podwójnym uderzeniu pewnie koncert mógłby się już skończyć i nikt nie miałby
pretensji, ale nie – grupa gra dalej. Ray znowu sięga po klasyczny utwór
Genesis i porywająco wykonuje jeden z największych przebojów tej grupy –
kompozycję Mama. Tym, którym wydaje
się, że nie da się tego zrobić na poziomie zbliżonym do koncertowych wykonań
Phila Collinsa, polecam tę wersję. Absolutny majstersztyk! Po czymś takim to
już na pewno koniec. A jednak nie, bo przecież Ray nie sięgnął jeszcze tego
wieczoru po kawałki ze swojej jedynej płyty nagranej z Genesis – Calling All Stations. Na zakończenie tego
fantastycznego występu dostajemy zatem dwa: utwór tytułowy oraz Congo – największy przebój z tego
krążka. Trochę szkoda, że brak pięknej ballady z tej płyty – Not About Us – ale nie można mieć
wszystkiego. Teraz to już naprawdę koniec – owacje, podziękowania, kwiaty…
Muzyka na 20 Years and More broni się sama. Ray Wilson to człowiek o wielkiej
wrażliwości muzycznej i wspaniałym, charakterystycznym, głębokim głosie. To
facet, który nie musi śpiewać efekciarsko, żeby zwracać uwagę słuchacza. Tworzy
na scenie wspaniały klimat i czaruje każdym wyśpiewywanym dźwiękiem. Do tego ma
za plecami grupę utalentowanych muzyków, którzy – choć reprezentują dwa
zupełnie różne muzyczne światy – znakomicie ze sobą współpracują i uzupełniają
się. Wspaniały polsko-szkocki muzyczny kolektyw. Ale to pierwsze koncertowe DVD
w karierze Raya ogląda się tak świetnie również dlatego, że Wilson to znakomity
frontman. Nie biega, ani nie skacze po scenie, nie musi wygłupiać się, rzucać
żenującymi tekstami w stylu „jesteście tam?” czy „zróbcie hałas”. Mimo to ma
znakomity kontakt z publicznością, a dzięki zabawnym anegdotom opowiadanym
między utworami, tworzy świetny nastrój i buduję więź ze słuchaczami. W dodatku
wprowadza genialną atmosferę na scenie. Patrząc na twarze muzyków
towarzyszących Rayowi, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że oni przede wszystkim
chcą tam być i odczuwają wielką radość ze wspólnego grania. Bez pajacowania,
bez robienia wokół siebie zamieszania, bez tuszowania niedostatków muzycznych
sceniczną błazenadą.
Na pewno znajdzie się grupka
ludzi, którzy będą marudzić, że Ray wciąż nie chce porzucić repertuaru swojej
byłej grupy i wykonuje na koncertach nie tylko utwory z płyty Calling All Stations, ale także bardziej
znane kompozycje Genesis, z powstaniem których nie miał nic wspólnego. W
porządku – może płyt koncertowych Raya opartych na tym repertuarze było w
ostatnich latach zbyt wiele. Ale z drugiej strony – skoro te utwory może
wykonywać pierwszy lepszy cover band, to czemu miałby nie grać ich gość, który
faktycznie był w tym zespole (nawet jeśli tylko przez chwilę)? A jeśli jeszcze
jest w stanie robić to tak znakomicie, to ja nie mam absolutnie nic przeciwko.
Jednak 20 Years and More udowadnia,
że Ray to nie tylko Genesis. To niezwykle uzdolniony muzyk, który z jakiegoś
powodu wciąż nie jest tak znany i ceniony, jak być powinien. To oczywiście nie
dotyczy publiczności zgromadzonej w Studio im. Agnieszki Osieckiej w siedzibie
Programu Trzeciego Polskiego Radia, gdzie 20
Years and More było nagrywane. Ci ludzie uwielbiają Raya, a ten album
doskonale pokazuje czemu.
"Ale z drugiej strony – skoro te utwory może wykonywać pierwszy lepszy cover band, to czemu miałby nie grać ich gość, który faktycznie był w tym zespole (nawet jeśli tylko przez chwilę)?" - Ray ma farta, że pozostali muzycy Genesis nie są jak Lukather, który niemiłosiernie jeździł po Kimballu za to, iż podczas solowych koncertów śpiewa utwory Toto z okresów, gdy nawet nie był w zespole :P. Inna sprawa jest taka, że Genesis już w zasadzie nie istnieje.
OdpowiedzUsuńsłyszałem plote - chociaz nie wiem ile ma ona wspolnego z prawdą - że poniewaz genesis przestało istnieć, a ray był jeszcze 'na kontrakcie', to jako zadoscuczynienie panowie nie wpieprzają sie do jego genesisowych projektow, ale to plotka, moze nie miec absolutnie nic wspolnego z prawdą :D
UsuńNie trudno zrozumieć czemu Ray wciąż gra utwory z "Calling All Stations", bo to bardzo dobry album (najlepszy jaki Genesis nagrało od czasu... może nawet "A Trick of the Tail"), czy nawet starsze kompozycje grupy, które wykonywał na żywo jako jej członek (tym bardziej, że niektóre z nich, jak "No Son of Mine" czy "Mama" sporo zyskały w jego interpretacjach). Ale sięganie po solowe kompozycje innych członków zespołu jest naprawdę pozbawione sensu i to pewnie główny powód, dla którego "nie jest tak znany i ceniony, jak być powinien". Gdyby bardziej się skupiał na własnym repertuarze, zamiast coverować innych wykonawców, być może odniósłby większy sukces. Tym bardziej, że potrafi tworzyć przeboje, czego przykładami "Inside" i "Change" ;)
OdpowiedzUsuńja to troche rozumiem jako taką probe robienia koncertow z cyklu the best of genesis & solo. taka rodzina genesis w pigułce na jednym koncercie w wykonaniu jednego czlowieka. jest w tym jakis zamysl, chociaz jak dla mnie tez nie do konca jest to kierunek, w ktorym bym go dalej widział. i to mimo ze zle w tych solowych numerach cudzych nie wypadal
UsuńCalling All Station lubię , ale Wilsona już trochę mniej. Właśnie przez to , że cały czas ,, wozi,, się na tym, że śpiewał w Genesis. Wszystko byłoby OK. gdyby nie taki drobiazg , że to nie On miał być następcą Collinsa , a Kevin Gilbert. Jak ktoś obejrzy chociażby na YT koncert w Jego wykonaniu The Lamb Lies Down on Brodway to zrozumie. Gość po prostu przeholował i zmarł.
OdpowiedzUsuń