poniedziałek, 29 września 2014

Matt Sorum's Fierce Joy - Stratosphere [2014]


A znacie to? Jak nazywa się gość, który zadaje się z muzykami? No dobra, bez głupawych żartów o perkusistach. Taki Matt Sorum na przykład wydał w tym roku płytę, której nie wrzucał nikomu na siłę do biblioteki iTunes, wytwórnia nie wciskała jego facjaty na tło przy teledyskach innych wykonawców na You Tube, krążka nie reklamowała irytująca pani z reklam Spotify, a sam zainteresowany nie pokazał gołej dupy na rozdaniu nagród Video Music Awards czy w przerwie Superbowl. Przy braku tych wszystkich wydawałoby się niezbędnych w dzisiejszych czasach zabiegów promocyjnych, album broni się sam jakością kompozycji. Tak zwyczajnie świetnie się go słucha. Co więcej, wbrew temu, czego można by oczekiwać po płycie byłego bębniarza The Cult i Guns N’ Roses, nie jest to krążek hardrockowy.

To wydawnictwo jest skazane na komercyjną porażkę. Większość ludzi prawdopodobnie nawet o nim nie słyszało, w końcu Matt nie jest raczej postacią z pierwszych stron gazet ani ulubieńcem rockowych i metalowych pudelków. Nawet większość fanów Gunsów pewnie nie ma pojęcia, że płyta Stratosphere powstała, a z tych, którzy jednak coś słyszeli, spore grono tego krążka nigdy nie polubi, bo z muzyką Gunsów twórczość solowa Matta nie ma wiele wspólnego. Stratosphere to 14 numerów utrzymanych w dość luzackim klimacie muzyki americana. Mamy tu zatem trochę melancholii opartej na akustycznych brzmieniach i nieco naleciałości z country, a do tego pojawiające się gdzieniegdzie dęciaki i smyczki (prawdziwe – nie „z klawisza”) oraz tu i tam odrobinę muzycznej psychodelii. Matt – co nie jest zaskoczeniem – zarejestrował część partii perkusyjnych, ale jest tu przede wszystkim jednym z gitarzystów, pianistą i wokalistą. I radzi sobie świetnie! Sorum nie jest wielkim rockowym śpiewakiem, ale ma bardzo przyjemny w brzmieniu, ciepły i głęboki głos, i – co najważniejsze – potrafi się nim świetnie posługiwać. Tworzy bardzo przytulny klimat, nie siląc się na kosmiczne popisy instrumentalno-wokalne. Do tego nie kryje się szczególnie ze swoimi muzycznymi inspiracjami – What Ziggy Says faktycznie brzmi jak hołd dla Davida Bowie’ego (podobnie zresztą jak Killers N Lovers, w którym słyszymy świetne solo na dęciakach oraz cudownie klimatyczne klawisze), zaś Ode to Nick Drake jest… dokładnie tym, co sugeruje tytuł.

Jednak tematem dominującym na Stratosphere jest bliskość człowieka z naturą. Czasy chlania i ćpania na umór to już odległa przeszłość. Niektórzy nigdy nie dorastają i albo kończą szybko na cmentarzu, albo do końca życia robią za chodzącą przestrogę przed używkami. Sorum dorósł, zrozumiał, że na trzeźwo też jest fajnie, a do tego – ponieważ nic już nie musi, bo dzięki grze na Use Your Illusion, trasie promującej ten krążek oraz wydawnictwom Velvet Revolver, jest ustawiony do końca życia – robi tylko to, co sprawia mu radochę. Czyli firmuje swoim nazwiskiem kolekcję mody, gra dla przyjemności z kumplami (to nic, że kumplami tymi są na przykład Steven Tyler, Billy Gibbons, Gene Simmons czy Slash) i angażuje się mocno w działalność charytatywną i w pomoc organizacjom ratującym zwierzęta. Ta bliskość człowieka i natury jest tematem kilku kompozycji na Stratosphere – choćby The Sea, For the Wild Ones (chyba najdynamiczniejszy numer na płycie, w pewnym sensie rockowy hymn walki o prawa zwierząt), świetnie bujającego Lady of the Stone czy Land of the Pure, który zdradza inspiracje muzyką folkową oraz brzmieniami etnicznymi. Potwierdzają to zresztą teledyski zrealizowane do czterech utworów z płyty. Przejmująco robi się w Gone – refleksyjnym numerze poświęconym pamięci brata Matta. Rodzina to zresztą równie ważny bohater tego krążka, bo Sorum nagrał też piękny fortepianowo-smyczkowy numer Josephine, dedykowany jego 101-letniej babci, zaś w tekście wspomnianego już What Ziggy Says wymienia imię swojej żony, która zresztą pojawia się na tej płycie kilkukrotnie w chórkach. Nic dziwnego, że czuć na Stratosphere tę rodzinną atmosferę. Ta płyta brzmi jak album napisany i nagrany prosto z serca, bez kalkulowania, co się sprzeda i co się spodoba. Czasami jest delikatnie czy kołysankowo, bywa lekko tajemniczo a nawet ponuro, a jeszcze innym razem jest słonecznie i optymistycznie. A co ważne – wszystkie te nastroje świetnie współbrzmią na jednym krążku.

Matt Sorum to muzyk i artysta z krwi i kości. Człowiek, który potrafi świetnie bawić się na scenie, grając soczystego hard rocka, ale jednocześnie chce wychodzić poza granice gatunku i zapuszczać się w muzyczne rejony, o które nikt by go nie podejrzewał. Co więcej, robi to niezwykle udanie. Stratosphere to – mimo udziału gości (jednym z nich jest Damon Fox – lider grupy Bigelf, o której pisałem kilka tygodni temu) – od początku do końca wizja Soruma, który udowadnia, że ambicje perkusistów rockowych nie muszą kończyć się na wybłaganiu pięciominutowej solówki podczas koncertów. To jest naprawdę zdolny facet, który w dodatku wykorzystuje swoją popularność i przyjaźń z największymi rockowymi sławami w dobrych celach, wciągając innych artystów w akcje charytatywne. Płytą Stratosphere Matt udowadnia, że życie po Gunsach i Velvetach (ten drugi zespół niby jeszcze istnieje, ale skoro od sześciu lat panowie nie mogą znaleźć wokalisty, to nie ma co wstrzymywać oddechu w nadziei na powrót…) nie musi polegać na odcinaniu kuponów i graniu utworów swoich dawnych kapel w podrzędnych spelunach z przeciętnymi muzykami. Stratosphere to z pewnością jedno z większych pozytywnych zaskoczeń płytowych w tym roku.

1 komentarz:

  1. Bardzo kojarzy mi się z twórczością Ryana Roxie i Tony'ego Spinnera, choć oni mają mniej melancholijne utwory. Zgadzam się z tym, że nie odniesie żadnego komercyjnego sukcesu, jednak moim zdaniem nie tylko dlatego, że nie brzmi jak Gunsi, czy też z tego powodu, że - nie oszukujmy się - 80% społeczeństwa nie wie kim jest Matt Sorum. Uważam też, że sukcesu nie będzie zwyczajnie dlatego, że sam album jest dość monotonny. Słucha mi się go dobrze, ale poszczególne utwory zlewają mi się w plamę... Miłą dla ucha, ale jednak plamę. Fajny album, do którego pewnie będę wracał, ale na pewno nie jakiś wybitny... podobnie zresztą mam przy Roxiem i Spinnerze ;).

    OdpowiedzUsuń