A znacie to? Jak nazywa się gość,
który zadaje się z muzykami? No dobra, bez głupawych żartów o perkusistach.
Taki Matt Sorum na przykład wydał w tym roku płytę, której nie wrzucał nikomu
na siłę do biblioteki iTunes, wytwórnia nie wciskała jego facjaty na tło przy
teledyskach innych wykonawców na You Tube, krążka nie reklamowała irytująca
pani z reklam Spotify, a sam zainteresowany nie pokazał gołej dupy na rozdaniu
nagród Video Music Awards czy w przerwie Superbowl. Przy braku tych
wszystkich wydawałoby się niezbędnych w dzisiejszych czasach zabiegów
promocyjnych, album broni się sam jakością kompozycji. Tak zwyczajnie świetnie się go słucha. Co więcej, wbrew temu, czego można by
oczekiwać po płycie byłego bębniarza The Cult i Guns N’ Roses, nie jest to
krążek hardrockowy.
To wydawnictwo jest skazane na
komercyjną porażkę. Większość ludzi prawdopodobnie nawet o nim nie słyszało, w
końcu Matt nie jest raczej postacią z pierwszych stron gazet ani ulubieńcem
rockowych i metalowych pudelków. Nawet większość fanów Gunsów pewnie nie ma
pojęcia, że płyta Stratosphere
powstała, a z tych, którzy jednak coś słyszeli, spore grono tego krążka nigdy
nie polubi, bo z muzyką Gunsów twórczość solowa Matta nie ma wiele wspólnego. Stratosphere to 14 numerów utrzymanych w
dość luzackim klimacie muzyki americana. Mamy tu zatem trochę melancholii
opartej na akustycznych brzmieniach i nieco naleciałości z country, a do tego
pojawiające się gdzieniegdzie dęciaki i smyczki (prawdziwe – nie „z klawisza”)
oraz tu i tam odrobinę muzycznej psychodelii. Matt – co nie jest zaskoczeniem –
zarejestrował część partii perkusyjnych, ale jest tu przede wszystkim jednym z
gitarzystów, pianistą i wokalistą. I radzi sobie świetnie! Sorum nie jest
wielkim rockowym śpiewakiem, ale ma bardzo przyjemny w brzmieniu, ciepły i
głęboki głos, i – co najważniejsze – potrafi się nim świetnie posługiwać.
Tworzy bardzo przytulny klimat, nie siląc się na kosmiczne popisy
instrumentalno-wokalne. Do tego nie kryje się szczególnie ze swoimi muzycznymi
inspiracjami – What Ziggy Says
faktycznie brzmi jak hołd dla Davida Bowie’ego (podobnie zresztą jak Killers N Lovers, w którym słyszymy
świetne solo na dęciakach oraz cudownie klimatyczne klawisze), zaś Ode to Nick Drake jest… dokładnie tym,
co sugeruje tytuł.
Jednak tematem dominującym na Stratosphere jest bliskość człowieka z
naturą. Czasy chlania i ćpania na umór to już odległa przeszłość. Niektórzy
nigdy nie dorastają i albo kończą szybko na cmentarzu, albo do końca życia
robią za chodzącą przestrogę przed używkami. Sorum dorósł, zrozumiał, że na
trzeźwo też jest fajnie, a do tego – ponieważ nic już nie musi, bo dzięki grze
na Use Your Illusion, trasie
promującej ten krążek oraz wydawnictwom Velvet Revolver, jest ustawiony do końca życia
– robi tylko to, co sprawia mu radochę. Czyli firmuje swoim nazwiskiem kolekcję
mody, gra dla przyjemności z kumplami (to nic, że kumplami tymi są na przykład
Steven Tyler, Billy Gibbons, Gene Simmons czy Slash) i angażuje się mocno w
działalność charytatywną i w pomoc organizacjom ratującym zwierzęta. Ta
bliskość człowieka i natury jest tematem kilku kompozycji na Stratosphere – choćby The Sea, For the Wild Ones (chyba najdynamiczniejszy numer na płycie, w
pewnym sensie rockowy hymn walki o prawa zwierząt), świetnie bujającego Lady of the Stone czy Land of the Pure, który zdradza inspiracje
muzyką folkową oraz brzmieniami etnicznymi. Potwierdzają to zresztą teledyski
zrealizowane do czterech utworów z płyty. Przejmująco robi się w Gone – refleksyjnym numerze poświęconym
pamięci brata Matta. Rodzina to zresztą równie ważny bohater tego krążka, bo
Sorum nagrał też piękny fortepianowo-smyczkowy numer Josephine, dedykowany jego 101-letniej babci, zaś w tekście
wspomnianego już What Ziggy Says
wymienia imię swojej żony, która zresztą pojawia się na tej płycie kilkukrotnie
w chórkach. Nic dziwnego, że czuć na Stratosphere
tę rodzinną atmosferę. Ta płyta brzmi jak album napisany i nagrany prosto z
serca, bez kalkulowania, co się sprzeda i co się spodoba. Czasami jest
delikatnie czy kołysankowo, bywa lekko tajemniczo a nawet ponuro, a jeszcze innym
razem jest słonecznie i optymistycznie. A co ważne – wszystkie te nastroje
świetnie współbrzmią na jednym krążku.
Bardzo kojarzy mi się z twórczością Ryana Roxie i Tony'ego Spinnera, choć oni mają mniej melancholijne utwory. Zgadzam się z tym, że nie odniesie żadnego komercyjnego sukcesu, jednak moim zdaniem nie tylko dlatego, że nie brzmi jak Gunsi, czy też z tego powodu, że - nie oszukujmy się - 80% społeczeństwa nie wie kim jest Matt Sorum. Uważam też, że sukcesu nie będzie zwyczajnie dlatego, że sam album jest dość monotonny. Słucha mi się go dobrze, ale poszczególne utwory zlewają mi się w plamę... Miłą dla ucha, ale jednak plamę. Fajny album, do którego pewnie będę wracał, ale na pewno nie jakiś wybitny... podobnie zresztą mam przy Roxiem i Spinnerze ;).
OdpowiedzUsuń