wtorek, 30 grudnia 2014

Wilko Johnson / Roger Daltrey - Going Back Home [2014]


O tej płycie po prostu musiało być głośno. Niekoniecznie ze względu na jej zawartość muzyczną i nie do końca przez to, że swoimi nazwiskami sygnują ją dwaj niezwykle znani i szanowani reprezentanci rockowej starej gwardii. Tę historię zna większość fanów rocka. Wilko Johnson – oryginalny gitarzysta formacji Dr. Feelgood, ostatnio znany także z roli Illyna Payne’a w serialu „Gra o Tron” – zaniemógł w ostatnich latach tak poważnie, że lekarze nie dawali mu żadnych szans na przeżycie. Zamiast marnować czas na powolne umieranie w domowym zaciszu, imć Johnson postanowił pojechać jeszcze raz w trasę koncertową oraz nagrać płytę z inną legendą brytyjskiego rocka – wokalistą The Who, Rogerem Daltreyem. Efektem tygodniowej sesji nagraniowej  jest krążek Going Back Home.

Zawartość tej płyty w dużej mierze pokrywa się z tym, czego mogliby oczekiwać i na co pewnie liczyli fani obu artystów. Jedenaście w większości szybkich, pełnych energii kompozycji w stylu r’n’b (mowa o rhythm and bluesie, a nie o tym szajsie, który pod tą nazwą wciskają nam komercyjne stacje, wrzucając do szufladki z tą etykietką wszystkie jęczące beztalencia, które przeszły na nieco wyższy poziom wokalny niż w hip hopie). Niecałe 35 minut muzyki może na pierwszy rzut oka pozostawiać pewien niedosyt, ale mam wrażenie, że to idealna długość dla tego albumu. Nie ma tu ani chwili na nudę. Od samego początku płyty i otwierającej ją kompozycji tytułowej panowie podrywają nas na równe nogi. Świetne solo na harmonijce, klasyczne rhythmandbluesowe brzmienie gitary Johnsona i zachrypnięty, pełen ekspresji wokal Daltreya – trudno uwierzyć, ale ten niespełna czterominutowy kawałek to jednocześnie najdłuższy numer na całym krążku. Ale to w niczym nie przeszkadza. To nie jest płyta dla fanów długich popisów instrumentalnych. Tu liczy się świetna, nieco knajpiana atmosfera, smaczki takie jak fantastyczny podkład fortepianowy w wykonaniu Micka Talbota w Ice on the Motorway oraz znakomita melodyjność tego materiału, bo jak tu nie wkręcić się w świetny rockandrollowy klimat utworów typu I Keep it to Myself? Harmonijka Steve’a Westona znakomicie przeplata się tu z solówką gitarową, a całość świetnie trzyma sekcja rytmiczna w składzie Norman Watt-Roy (bas) / Dylan Howe (perkusja). Tę dynamikę na chwilę zaburza lekko jedyny faktyczny cover w tym zestawie (pozostałe kompozycje to stare numery z różnych okresów kariery Wilko, napisane w całości lub w części przez niego, więc trudno tu mówić o prawdziwych coverach) – kompozycja Boba Dylana Can You Please Crawl Out Your Window? Może „zaburza” to nieco niefortunne sformułowanie, bo to w zasadzie całkiem przyjemna odmiana po dynamicznym początku, a przy okazji ciekawostka, bo mimo braku obecności autora w tym numerze, przez cały czas doskonale słychać, że to Dylanowski utwór. Jeszcze spokojniej jest w znakomicie bujającym Turned 21. To chyba jedyny kawałek, o którym można by napisać, że sięga klimatów balladowych. To także jeden z wielu popisów Daltreya na Going Back Home. Kojarzymy go raczej z pełnych ekspresji rockowych wrzasków i wysokich zaśpiewów, ale tutaj wokalista mądrze pozostaje głównie w niskich rejestrach, bazując na bluesowej stylistyce wokalnej. Ten album ukazuje nam mocno zapomnianą twarz Rogera, równie interesującą, co ta powszechnie znana fanom rasowego rocka lat 70. W Keep on Loving You brzmi niemal jak zmarły niedawno Joe Cocker, choć może to siła sugestii pod wpływem wydarzeń sprzed kilku dni.

Na tak krótkiej płycie nie ma miejsca na dłużyzny i nieudane eksperymenty, dlatego eksperymentów nie ma tu wcale, a i żadna kompozycja nie jest wyciągana na siłę. To wszystko niezbyt skomplikowane, ale udane numery, których znakomicie się słucha. Some Kind of Hero z lekkim posmakiem country rocka i fantastycznymi wstawkami harmonijki i fortepianu oraz Everybody’s Carrying a Gun – fantastyczne boogie-woogie – podrywają do tańca (a w moim przypadku do niezbyt skoordynowanych ruchów przypominających nerwowe tiki). Bardziej tradycyjnie bluesowo robi się za to w Sneaking Suspicion. To jednak wszystko klimaty niezwykle tradycyjne, znane doskonale fanom muzyki gitarowej, a jednak wciąż tak przyjemne w odsłuchu. Kiedy wybrzmiewają ostatnie sekundy zamykającego krążek, bardzo gitarowego i dynamicznego All Through the City, mam wrażenie, że co prawda nie usłyszałem przez te nieco ponad pół godziny nic nowego, ale jednocześnie nie nudziłem się nawet przez sekundę.

Going Back Home otrzymało wiele pochwał od prasy rockowej na całym świecie, zgarnęło nawet kilka prestiżowych nominacji i nagród od magazynów muzycznych w kategorii „Album Roku”. Nie wiem, czy poszedłbym aż tak daleko w zachwytach nad tym krążkiem. Według mnie, na miano najlepszych wydawnictw roku zasługują raczej wydawnictwa wnoszące coś nowego do danego gatunku lub przynajmniej pod jakimś względem wirtuozerskie. Tu mamy do czynienia po prostu z dwoma starszymi panami, którzy postanowili wraz z grupką doświadczonych znajomych muzyków nagrać na szybko album z muzyką, od której zaczynali swoje kariery muzyczne kilkadziesiąt lat temu. A że zrobili to znakomicie, płyty słucha się z niezwykłą przyjemnością. Według mnie to za mało, by rozważać kandydaturę tego albumu w kontekście nagród za najlepszy album 2014 roku, ale wystarczająco dużo, by często do niego wracać. Życie pisze do tej historii zaskakujący epilog, a przynajmniej jego pierwsze zdanie. Pogodzony z losem Wilko Johnson, który poprzednio odmawiał dalszego leczenia wobec beznadziejnych rokowań, poddał się kilka miesięcy temu nowatorskiej operacji i w październiku oznajmił, że został wyleczony. Oby tak w istocie było, bo skoro już wdarł się w ostatnich miesiącach do świadomości młodszych fanów rocka, warto byłoby, aby pozostał w niej na dłużej dzięki kolejnym koncertom oraz albumom, zwłaszcza jeśli miałyby być tej jakości, co Going Back Home.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

niedziela, 21 grudnia 2014

The Tea Party - The Ocean at the End [2014]


Muszę przyznać – nie jestem największym na świecie specjalistą od kanadyjskiej sceny rockowej. Kanada w obrębie tego gatunku to dla mnie przede wszystkim Rush oraz – w kategoriach guilty pleasure – Bryan Adams. Oczywiście gdzieś w zakamarkach pamięci odnajduję nazwy takie jak Helix czy Bachman-Turner Overdrive, a każdy nałogowy gracz GTA: Vice City zna grupę Loverboy. No i jest jeszcze Nickelback, ale o nich akurat wielu fanów rocka wolałaby zapomnieć… Ale wiele więcej kanadyjskich grup, których nazwy coś mi mówią, chyba bym nie znalazł. Poza jedną, którą poznałem niedawno, choć zespół gra od niemal ćwierć wieku i w tym roku wydał swoją ósmą płytę studyjną. The Tea Party – bo o nich właśnie jest ten tekst – niecałą dekadę temu postanowili rozstać się z powodu różnic artystycznych, jednak trzy lata temu trio zagrało kilka koncertów i tak im się to wspólne granie spodobało, że postanowili wznowić regularną działalność, a pierwszym studyjnym efektem tej decyzji jest krążek The Ocean at the End, który ukazuje się równe dziesięć lat po swoim poprzedniku – Seven Circles.

The Tea Party znani są z umiejętnego łączenia stylistyki hardrockowej z elementami progresywnymi oraz z brzmieniem instrumentów pochodzących z środkowej i zachodniej Azji oraz z północnej Afryki. Muszę jednak od razu zaznaczyć, że te folkowe elementy nie dominują w muzyce The Tea Party. Pojawiają się w niektórych kompozycjach, ale stanowią raczej tło dla rockowej stylistyki, ciekawe urozmaicenie, nie zaś motyw przewodni twórczości grupy. Na The Ocean at the End słychać je najbardziej we wstępie i nieco orientalnym tle dla głównego motywu utworu The 11th Hour oraz w perkusyjnym podkładzie do Brazil. Trafimy też na inną charakterystyczną cechę muzyki grupy – elementy industrial rocka obecne tu głównie w Submission – choć znowu jest to raczej dodatek dla bardziej tradycyjnych rockowych brzmień. Jednak tym, co najbardziej zwraca uwagę w muzyce The Tea Party, jest znakomita podbudowa rytmiczna kompozycji, bogaty aranż oraz, przede wszystkim, niesamowity głos wokalisty i gitarzysty grupy – Jeffa Martina. Gdyby Jim Morrison i Ian Astbury mogli mieć wspólnie dziecko (pozdrawiam posłów prawicy, którzy mają stan przedzawałowy na samą myśl…), to pewnie brzmiałoby właśnie jak Martin. Dodajmy do tego odrobinę maniery Mike’a Pattona i otrzymujemy niezwykle intrygujące i hipnotyzujące brzmienie instrumentu paszczowego. Ten gość naprawdę potrafi wciągnąć słuchacza w świat muzyki The Tea Party samym śpiewem. Ale oprócz głosu wokalisty, znajdziemy na tym krążku przede wszystkim udane kompozycje. Otwierające płytę The L.O.C. natychmiast przykuwa uwagę dynamiką, subtelnymi orientalizmami i potężnym brzmieniem, Cypher wprowadza nieco tajemniczy, egzotyczny klimat wschodniej Azji, zaś Black Roses zaskakuje potężnym, wpadającym natychmiast w ucho refrenem w stylu Faith No More. The Cass Corridor brzmi niczym punkowa wersja jakiegoś starego kawałka Uriah Heep, ale dla przeciwwagi The Maker – cover kompozycji Briana Eno i Daniela Lanois – to wycieczka w bardziej stonowane, popowe klimaty, które nieodparcie kojarzą mi się z solową twórczością Rogera Taylora z Queen. Najbardziej rozbudowaną kompozycją jest utwór tytułowy – niemal dziewięć minut fantastycznego, nieco podniosłego rockowego klimatu przyprawionego elementami, które z pewnością wydadzą się znajome fanom Pink Floyd. Naturalnym uzupełnieniem tej kompozycji i zakończeniem tej niezwykle różnorodnej płyty jest wieńczące album Into the Unknown – ambientowy pejzaż muzyczny śmiało zahaczający o psychodeliczne klimaty.

The Ocean at the End to bardzo dynamiczny krążek, pełen intrygujących melodii i rozwiązań aranżacyjnych, niejednowymiarowy muzycznie. To album, który wciąga od pierwszego odsłuchu, oczarowuje słuchacza, zaskakuje zmianami nastroju. The Tea Party to niezwykła mieszanka, śmiem twierdzić, że to obecnie jedna z ciekawszych rockowych grup na rynku i aż szkoda, że nie jest szerzej znana fanom tej muzyki. Ja poznałem ją przez przypadek, ale już wiem, że wkrótce nadrobię zaległości i postaram się zaznajomić bliżej z wcześniejszą twórczością zespołu. Płytę The Ocean at the End polecam przede wszystkim tym, którzy szukają mniej oczywistych rozwiązań w szeroko pojętej muzyce hardrockowej. Warto posłuchać tego albumu choćby po to, żeby przekonać się, że w tym gatunku wciąż można zaskakiwać i tworzyć coś świeżego.



---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

środa, 17 grudnia 2014

Tune - Identity [2014]



Nie da się ukryć, że zespół Tune miał nieco ułatwiony start. Może nie do końca ten faktyczny, ale na pewno ten płytowy. Wydana trzy lata temu płyta Lucid Moments mimo bardzo dobrej zawartości pewnie pozostałaby wydawnictwem bardzo niszowym, gdyby nie to, że o zespole zrobiło się głośno za sprawą dołączenia do grupy Jakuba Krupskiego – finalisty talent show „Must Be the Music” – oraz występu całego Tune w finale jednej z kolejnych edycji tego samego programu. Ale udział w takim widowisku może być dla zespołu rockowego także pułapką. Część fanów rzuci tekst o „zdradzie” i „sprzedaniu się”, popularność szybko skończy się po zakończeniu programu, za kilka miesięcy telewizja wepchnie do domów setek tysięcy, a może i milionów widzów kolejne przyszłe gwiazdy, a o poprzednich często mało kto pamięta. Można jednak zrobić coś, co sprawi, że ta początkowa fala popularności przerodzi się w długofalowe zainteresowanie zespołem – być może już nie milionów czy setek tysięcy, ale przynajmniej kilkunastu, może kilkudziesięciu tysięcy słuchaczy. Można po prostu nagrać kolejne znakomite albumy. Zespół z Łodzi właśnie to zrobił. Po powalającym krążku Natalii Sikory, o którym pisałem kilka miesięcy temu, album Identity to kolejna niezwykle udana płyta wykonawcy, którego znamy z ekranów telewizorów. Nawet jeśli 90% gwiazdek z fabryk talentów wydaje chłam, płyty Sikory i Tune udowadniają, że czas antenowy nie został zmarnowany. Oczywiście oni wydaliby te świetne krążki i bez udziału w telewizyjnym cyrku, tylko czy aby na pewno usłyszelibyśmy tę muzykę gdzie indziej niż tylko w niszowych audycjach małych stacji słuchanych przez kilka osób?

Płytę Identity otwiera długie, bo aż czteroipółminutowe intro, które klimatem przypomina nieco horrorowy soundtrack w stylu dzieł Mike’a Oldfielda. Live to Work to Live, które następuje chwilę później, brzmi niczym efekt współpracy Trenta Reznora i Davida Bowie. Uwagę zwraca zwłaszcza „mechaniczny” klimat oraz znakomite solo gitarowe pod koniec kompozycji, a także klawisze, które sprawiają, że całość ma nieco tajemnicze brzmienie. Ale już kolejny numer na płycie – Disposable – odchodzi od tego nieco industrialnego brzmienia na rzecz świetnej partii gitary prowadzącej i intrygujących, częściowo skandowanych w stylu Zacka de la Rochy wokali. To zresztą jedna z największych zalet tego krążka – w każdym utworze muzycy ubierają inną skórę, ale wszystkie leżą na nich bardzo naturalnie. Change mogłoby być wielkim hitem w stylu r’n’b, gdyby podkład gitary akustycznej i prawdziwą perkusję zastąpić beatem „z klawisza”, bo numer buja niesamowicie, ale też hipnotyzuje, wkręca słuchacza swoim nieco posępnym klimatem. Trendy Girl zaskakuje z kolei pewnym przybrudzeniem brzmienia, które znakomicie komponuje się z ogromną melodyjnością i wyraźnie zaznaczonym rytmem. Nie da się ukryć, ze takie klimaty muzyczne wracają ostatnio do łask i muzycy Tune znakomicie się w tym odnajdują.

Jak nietrudno domyślić się po okładce, tytułach utworów i całej płyty oraz tekstach, zespół porusza na Identity tematykę korporacyjnego wyścigu szczurów, bezmyślnego poddawania się sugestiom z zewnątrz, wtłoczenia mas w jedną formę i nieumiejętności radzenia sobie z coraz większymi wymaganiami intensywnego trybu życia. To temat dość często poruszany w muzyce rockowej ostatnich lat – znak czasów? Nic dziwnego zatem, że i warstwa muzyczna krążka jest zapewne celowo nieco przytłaczająca. Panowie budują gęstą i duszną atmosferę. Sprawdza się to znakomicie, zwłaszcza że płyta trwa trzy kwadranse i ten klaustrofobiczny klimat nie ma szans wyczerpać  słuchaczy. Gdy w Deafening robi się bardziej intensywnie – w dużej mierze za sprawą wiodącej partii fortepianu Janusza Kowalskiego – na początku następującego po tej kompozycji numeru Crackpot grupa daje nieco odetchnąć odrobinę mniej gęstym aranżem i bardziej tradycyjną rockową stylistyką. Jednak już za moment w Suggestions znowu jest ciężko, intensywnie i bardzo gęsto. Ten numer to także popis wokalisty grupy. Krupski sprawnie przechodzi od niskich, spokojnych wokali do niemal histerycznego krzyku, pokazując, że nie ma problemu z przekazywaniem za pomocą swojego głosu całej palety emocji. To bardzo cenna umiejętność, która niewątpliwie daje zespołowi większe pole działania. Warto też zwrócić uwagę na Sheeple – muzykom udało się idealnie oddać w warstwie muzycznej tematykę kompozycji. Nawet gdybym chciał ignorować tekst, mam przed oczami tłum ludzi maszerujących niczym zombie albo bezmyślne (nie to, żeby zombie były „myślne”) marionetki, w pogoni za codziennymi obowiązkami, nakazami i zakazami. Pamiętacie teledysk do Another Brick in the Wall i dzieci wskakujące do wielkiej maszynki do mielenia mięsa? Podstawcie sobie do tego filmiku Sheeple i całość będzie do siebie pasowała tak samo dobrze.

To, że Identity to znakomita płyta, nie powinno być zaskoczeniem. Już debiut Tune był bardzo udany i teoretycznie można było oczekiwać, że muzycy pójdą za ciosem i drugi krążek będzie trzymał odpowiedni poziom. A jedna często zdarza się, że po doskonałym, głośnym debiucie, zespoły nie są w stanie udźwignąć popularności bądź wykrzesać z siebie ponownie tak dużych pokładów kreatywności i kolejne płyty albo są zwyczajnie słabe, albo w najlepszym razie są kopiami albumów debiutanckich. W tym przypadku z czystym sumieniem i pełnym przekonaniem donoszę, że Tune nagrali świetny krążek, chyba jeszcze lepszy od Lucid Moments. To tylko kwestia czasu jak staną się jednym z najpopularniejszych polskich zespołów rockowych poza granicami naszego kraju. Bo u nas oczywiście kariery wielkiej w największych mediach z taką muzyką nie zrobią. Może to i dobrze. Jak mawiał klasyk – nie mieszajmy szamba z perfumerią.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Crobot - Something Supernatural [2014]


Amerykański kwartet Crobot to kolejna nowość, która dotarła do mojej świadomości pod koniec roku. Zespół powstał przed trzema laty, miał już na koncie jedną dużą płytę oraz wydaną w tym roku EPkę. Na drugim albumie grupy – Something Supernatural – znajdziemy część materiału z debiutu oraz wszystkie cztery kompozycje ze wspomnianej EPki, więc można uznać, że tym krążkiem panowie zaliczają swój prawdziwy debiut. I jest to debiut, który powinien przypaść do gustu wszystkim fanom dobrego, intensywnego rockowego grania z naciskiem na mocny rytm, głośne gitary i silne, wysokie wokale. Jeśli ten opis pasuje do waszych upodobań muzycznych – zapraszam dalej.

Lubię, kiedy od pierwszych sekund płyty słychać, że będzie bardzo dynamicznie i gitarowo. Tak właśnie jest na Something Supernatural. Tu nie ma miejsca na powolne budowanie klimatu, „skradanie się” dźwięków do naszych uszu. Nim wybrzmią pierwsze dwie kompozycje – Legend of the Spaceborne Killer i Nowhere to Hide – słuchacz ma prawo czuć się, jakby właśnie przejechała po nim ultraszybka hardrockowa ciężarówka. Bardzo miłym urozmaiceniem w tym głośnym, gitarowym miksie jest harmonijka, która pojawia się nagle w The Necromancer, uzupełniając się świetnie z bardzo wyrazistym rytmem braterskiej sekcji Jake’a i Paula Figueroa, oraz z brzmieniem gitary Chrisa Bishopa. Grający na wspomnianej harmonijce Brandon Yeagley to jednak przede wszystkim bardzo zdolny wokalista. Słuchając jego śpiewu, trudno nie zauważyć pewnych podobieństw do Mylesa Kennedy’ego, ale też od razu zaznaczę, że Yeagley śpiewa bez maniery charakterystycznej dla Mylesa, która tak irytuje niektórych fanów Slasha. Brandon stawia też chyba w większym stopniu na moc i częściej porusza się w niższych partiach. Sprawdza się znakomicie nie tylko w szybkich utworach, które otwierają krążek, ale także w pierwszej wolniejszej i spokojniejszej kompozycji – La Mano de Lucifer. To jednocześnie najdłuższy numer na płycie, trwa pięć i pół minuty, podczas gdy większość utworów to szybkie, trzy- trzyipółminutowe strzały. Być może nawet ten brak odpowiedniego wyważenia brzmień można odczytać jako pewien minus tego wydawnictwa, bo nie da się ukryć, że całość jest dość intensywna. Ale z drugiej strony, czasami człowiek ma po prostu ochotę na taki czterdziestopięciominutowy, rockowy strzał w mordę i w przypadku Something Supernatural właśnie to otrzymujemy. Pośród tych mocnych numerów na pewno warto wyróżnić Fly on the Wall, z którego aż wylewają się soczyste gitary, czy Night of the Sacrifice, które zaskakuje niemal funkowym rytmem, choć w mocno rockowym wydaniu. Świetnie brzmią wysokie wokale Yeagleya podpierane chórkami Bishopa. Codzienną porcję ruchu zapewni także odsłuch numeru Chupacabra, który powala dynamiką i ultrachwytliwym refrenem. I tylko czasami mam wrażenie, że kolejne bomby energetyczne lecą trochę na zbliżonym klimacie i podobnych motywach rytmicznych, ale z drugiej strony – nieszczególnie mi to przeszkadza. Tym bardziej, że jednak od czasu do czasu muzycy zapewniają pewne urozmaicenie, bo choć w refrenie Queen of the Light znowu jest dość intensywnie i głośno, to zwrotki dają nam szansę na głębszy oddech i docenienie muzycznego drugiego i trzeciego planu. To druga z dłuższych kompozycji na krążku i trochę szkoda, że nie ma jeszcze chociaż z jednego numeru tego typu.

Lubię tak dla odmiany posłuchać czasem takiego wysokoenergetycznego rocka. Przy takich płytach nie da się usiedzieć spokojnie w fotelu, ta muzyka aż podnosi człowieka (i bizona) z miejsca. Być może część kompozycji nieco traci na trzyipółminutowym formacie, czasami chciałoby się, żeby panowie pobawili się jakimś motywem nieco dłużej, ale z drugiej strony, nie ma co narzekać. Taki mają pomysł na swoje studyjne nagrania – mocno, rytmicznie, treściwie, bez zbędnego pitolenia. Takie nastawienie też może się podobać. Są tu kompozycje, które mają potencjał improwizacyjny i zapewne są mocno rozwijane w formacie koncertowym. Tu jednak zespół skupia się na swojej sile ognia, a zaprawdę powiadam wam – siła ta niemała jest.

 
---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

piątek, 12 grudnia 2014

Nazareth - Rock 'n' Roll Telephone [2014]


Historia Nazareth w ostatnich kilkunastu miesiącach to ciąg dość zaskakujących zwrotów akcji. Nowa płyta, liczne koncerty, następnie niepokojące informacje o stanie zdrowia wokalisty grupy, Dana McCafferty’ego, jego nagłe przejście na emeryturę, wreszcie ogłoszenie nazwiska jego następcy i nowa płyta… nagrana z Danem. Można się w tym pogubić, ale najistotniejsza informacja jest taka, że w tym roku otrzymaliśmy od Nazareth dwudziesty trzeci album studyjny – Rock ‘n’ Roll Telephone – prawdopodobnie (choć pewności nie ma…) ostatni nagrany z legendarnym wokalistą grupy. Być może będzie jeszcze okazja zobaczyć w naszym kraju Nazareth na żywo z Lintonem Osborne’em za mikrofonem, ale nie wierzę, że kapela nagra płytę studyjną bez głosu, który był najbardziej charakterystycznym elementem jej muzyki. A właściwie to nawet mam nadzieję, że nie nagra, bo na Rock ‘n’ Roll Telephone słychać niestety dość wyraźnie, że najlepsze lata grupa ma już za sobą.

Pierwszy numer, promujące niedawno płytę na Liście Przebojów Programu 3 nagranie Boom Bang Bang, to całkiem niezły wstęp do albumu. Jest dość dynamicznie i z chwytliwym refrenem, choć nieco monotonnie i bębny we wstępie brzmią strasznie. Ale to numer z rodzaju tych, które znakomicie sprawdzają się na koncertach i pozostaje mieć nadzieję, że usłyszymy go na żywo, nawet jeśli już nie z McCaffertym. Nieźle jest też w kolejnej kompozycji – One Set of Bones. To dość sztampowy hard rock, ale mimo wszystko przyjemnie się tego słucha, bo i melodii, i odpowiedniego ciężaru nie brakuje. Niestety dalej jest już bardzo w kratkę. Bywa naprawdę udanie, jak w najdłuższym na płycie utworze tytułowym, który sunie stałym, niezbyt szybkim, ale silnie zaznaczanym rytmem, niczym solidny hardrockowy walec, w nastrojowym The Right Time czy w dwóch pełnych rockowej energii numerach zamykających krążek – Speakeasy i God of the Mountain (ten kawałek był grany na koncertach zespołu dobre dwa lata temu i został wybrany hymnem narciarskiej reprezentacji Austrii na sezon 2012/13). Całkiem miło, zgodnie z tytułem, robi się w stonowanym Winter Sunlight, choć cały czas mam wrażenie, że produkcja nie po raz pierwszy na tym krążku zabija ciekawy numer. Po prostu brzmi to wszystko jakoś sztucznie. Kilka razy jest jednak znacznie gorzej, bo trafimy też na nieco ogniskowe i brzmiące bardzo płasko Back 2b4 czy na Long Long Time, które miało chyba w założeniu brzmieć nowocześnie, ale zdecydowanie nie był to dobry pomysł, bo w takiej stylistyce zespół jest kompletnie niewiarygodny, a i nowoczesność niestety pozostała tylko w teorii. Dość karykaturalny numer, zdecydowanie najsłabszy na albumie.

photo: Jakub "Bizon" Michalski
Są takie grupy rockowe, które po ponad czterdziestu latach na rynku wciąż wydają albumy zwracające uwagę słuchaczy i solidnie reprezentowane w koncertowych setlistach. Albumy, które może nie robią takiego zamieszania, jak dzieła ze złotego okresu działalności tych grup, ale pokazują, że w doświadczonych muzykach wciąż drzemią olbrzymie pokłady kreatywności. Według mnie Nazareth niestety trudno zaliczyć do tego typu ekip. Na Big Dogz brzmieli jak grupa starych, zmęczonych życiem weteranów, podczas ostatnich koncertów z McCaffertym smutno było patrzeć na tę zardzewiałą maszynę, zaś Rock ‘n’ Roll Telephone to płyta w najlepszym razie niezła z kilkoma przebłyskami dawnej świetności. Nie jest zbyt długa i znajduje się na niej kilka dobrych numerów, dzięki czemu całość jest do przełknięcia i robi lepsze wrażenie niż poprzedni krążek, ale gdybym nigdy więcej nie usłyszał żadnej z tych kompozycji, nie odczuwałbym najmniejszej tęsknoty. Brakuje mi tu życia, brakuje mi rockandrollowego polotu, odrobiny szaleństwa. Te numery często brzmią jak produkt jakiegoś komputerowego generatora rockowych kawałków. Niektóre z nich ratuje charyzma i bogaty bagaż doświadczeń muzyków, ale to za mało, bym wracał do tego krążka.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

czwartek, 11 grudnia 2014

Zodiac - Sonic Child [2014]


Niemiecka muzyka rockowa nie kojarzy mi się raczej z polotem, lekkością i dobrym brzmieniem. Przed oczami i uszami mam znane zespoły zza naszej zachodniej granicy, które może i grają solidnie i potrafią dobrze przyłożyć, ale finezji w ich muzyce zazwyczaj tyle, co w futbolu australijskim. Ale ponieważ niemal każda reguła musi mieć jakieś wyjątki, istnieje sobie grupa Zodiac, która rok temu wydała bardzo udany album A Hiding Place (dostępny nawet w obecnych w Polsce sieciówkach na M, niestety w absolutnie skandalicznej cenie niemal 80 złotych),  a w tym poprawiła równie przyjemnym krążkiem Sonic Child.

Gdybym nie sprawdził, że kwartet pochodzi z Münster na zachodzie Niemiec, w ciemno założyłbym, że to Szwedzi, bo mają to „coś”, co charakteryzuje w ostatnich latach szwedzką muzykę rockową. Tworzenie muzyki brzmiącej świeżo, ale jednocześnie nawiązującej do klimatów lat 70., przychodzi im tak łatwo, jak Prawdziwym Polskim Patriotom demolowanie Warszawy 11 listopada. Płyty Sonic Child słucha się znakomicie od początku do końca nie tylko dzięki lekkości i polotowi, których tak bardzo brakuje w tworzeniu muzyki rockowej wielu rodakom muzyków z Zodiac, ale także dlatego, że kwartet nie trzyma się kurczowo jednej muzycznej linii. Tak – jest bardzo tradycyjnie rockowo. Ale na płycie znajdziemy różne odcienie tej tradycyjności. Intro: Who I Am, które – niespodzianka – otwiera album, to spore zaskoczenie, bo można by pomyśleć, że krążek wypełnią dźwięki inspirowane twórczością Alana Parsonsa czy Electric Light Orchestra. Ale to tylko zmyłka, choć – muszę przyznać – bardzo przyjemna. Riders on the Storm w kosmicznym sosie! Dalej już mniej kosmosu, a znacznie więcej świetnie brzmiącego hard rocka z silnymi bluesowymi wpływami i łyżką stonera tu i tam. Słychać to już od pierwszych sekund Swinging on the Run, które może aż zbyt drastycznie zmienia klimat po spokojnym, płynącym sobie delikatnie wstępie. Wrażenie zbyt dużego kontrastu brzmieniowego mija jednak po kilkunastu sekundach, gdy już uszy przestawią się na mocniejsze, bardziej dynamiczne dźwięki. Zresztą jakiekolwiek niewygody w odbiorze natychmiast wynagradza absolutnie fantastyczna solówka gitarowa w drugiej części kompozycji. Równie dynamicznie jest w utworze tytułowym, w którym gitara znakomicie uzupełniana jest tłem organowym. A brzmienie amerykańskie, niczym z dawnych nagrań ZZ Top (tych wcześniejszych niż megaprzebojowe, ale trochę zalatujące plastikiem hity z końca lat 80.). W Holding On jest niemal maidenowo – ten numer nieodparcie przywodzi mi na myśl skojarzenia z pierwszymi albumami anglików, przynajmniej w warstwie instrumentalnej.

Ale nie zawsze jest głośno i ostro do przodu. Sad Song to – zgodnie z tytułem – dość melancholijny akustyczny numer, który może nie jest specjalnie odkrywczy, ale z pewnością przyjemny, a do tego zapewnia bardzo potrzebną chwilę wytchnienia od hardrockowego czadu. Spokojniej i akustycznie jest także na początku A Penny and a Dead Horse. Przez dobre trzy minuty muzycy czarują nas klimatem niczym z zadymionego baru na południu Stanów Zjednoczonych, by następnie przyłożyć nieco szybciej i głośniej, ale z lekką domieszką floydowych odjazdów gdzieś w środku utworu. Z kolei w Good Times zespół flirtuje delikatnie z elementami muzyki funky, dzięki czemu numer niemal podrywa do tańca (w przypadku piszącego te słowa chodzi raczej o ledwo widoczne bujanie się w fotelu, ale zakładam, że część czytelników może być mniej upośledzona pod tym względem). W ponad dziewięciominutowym Rock Bottom Blues członkowie Zodiac zapuszczają się w czysto bluesowe klimaty i kroją numer, który byłby ozdobą każdej płyty Bonamassy Wolne tempo, piękne wstawki gitary i fantastyczne tło organowe – może nie jest to najbardziej odkrywczy numer w historii muzyki, ale w tak dobrym wykonaniu brzmi po prostu genialnie, zwłaszcza szalejąca w drugiej części gitara. Po takim numerze ostatnia kompozycja na płycie – Just Music – to już tylko czas (bardzo miło spędzony!) na ochłonięcie.

Znakomicie, że takie płyty powstają. Jestem szczęśliwym człowiekiem, mogąc słuchać albumów, na których słyszę świetnie zagranego, szczerego hard rocka. Bez sztuczności, bez pozerstwa – słychać, że ci goście mają to po prostu w sobie. Jest kilka współczesnych, młodych zespołów, które po prostu „mają to coś”. Zodiac jest jednym z nich. Do takich jak oni należy przyszłość hard rocka, to jest grupa, na której koncerty chcę chodzić za 15 czy 20 lat. Jeśli lubisz klasyczne hardrockowe brzmienie z dominującą rolą gitary i ze świetnym organowym tłem, ta płyta nie ma prawa ci się nie spodobać!


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

wtorek, 9 grudnia 2014

Grand Magus - Triumph and Power [2014]


Pisałem już kiedyś przy okazji innej płyty, że nie należę do największych na świecie fanów heavy metalu. Są zespoły, które w jakimś stopniu do mnie trafiają, ośmielę się nazwać siebie fanem Iron Maiden, ale nawet do nich nigdy nie podchodziłem bezkrytycznie. A już opowieści o rycerzach, krzyżowaniu mieczy i wyrywaniu dziewek z paskudnych łapsk ziejących ogniem smoków to zupełnie nie moja bajka. Płyta o tytule Triumph and Power powinna według wszelkiego prawdopodobieństwa odrzucić mnie już samym tytułem, ale postanowiłem zaryzykować z kilku powodów. Po pierwsze – panowie są ze Szwecji, a za to każdy zespół dostaje ode mnie dodatkowy kredyt zaufania niczym punkty za wiejskie pochodzenie przy ubieganiu się o miejsce na studiach kilkadziesiąt lat temu. Po drugie – wokalista i gitarzysta grupy Grand Magus – JB Christoffersson – śpiewał niegdyś w Spiritual Beggars, a ten zespół bardzo cenię. Po trzecie w końcu – poprzednie wyczyny zespołu, które obiły mi się o uszy, nie zniechęciły mnie do zapoznania się z tegorocznym wydawnictwem Szwedów.

Nie tylko tytuł płyty przywołuje nie do końca pozytywny uśmieszek na moim średnio zacnym obliczu. Steel Versus Steel, The Hammer Will Bite czy Fight to tytuły niektórych kompozycji na albumie i już trudno traktować to wszystko tak całkiem poważnie, zwłaszcza że otwierające płytę On Hooves of Gold to typowy manowarowy, podniosły hymn. W dodatku już na początku kompozycji słyszymy słowa „master of the wind”, które kojarzą się dość jednoznacznie z umięśnionymi bogami rycerskiego metalu. Ale do tego trzeba się po prostu przyzwyczaić, bo prawda jest taka, że Triumph and Power to właśnie takie rycerskie klimaty. Utwór tytułowy mógłby spokojnie znaleźć się na którejś z płyt grupy Sabaton i już oczami wyobraźni widzę tysiące fanów tego zespołu wykrzykujących nośny refren tej kompozycji. Nawet ja daję się w to trochę wciągnąć, mimo że Sabaton obchodzi mnie tyle, co zagraniczne wojaże posła Hofmana. Bardzo przyjemnie panowie kopią w numerze Dominator. Jest szybko, dynamicznie i ciężko, klasycznie heavymetalowo. Ten kawałek mógłby się pewnie spodobać fanom Judas Priest, bo to te rejony gatunku. Raj dla fanów podwójnej stopy, dobrych solówek i szybko wpadających w ucho refrenów. Miłym przerywnikiem od metalowej łupanki jest dwuminutowa miniaturka – Arv – która zabiera nas w klimat plemiennych rytmów. Rytuały przed bitwą? Całkiem możliwe, bo już za chwilę wracamy do mocnego, soczystego grania. Muszę przyznać, że panowie naprawdę dobrze radzą sobie ze swoimi instrumentami. Sekcja rytmiczna – Fox Skinner (bas) / Ludwig Witt (perkusja) – łupie aż miło. Bębny nie giną w miksie, wręcz przeciwnie – dają solidnie „po ryju”, a przy tym trzeba zaznaczyć, że w przeciwieństwie do wielu metalowych bębniarzy, Witt nie brzmi jak bezduszna maszyna. Z kolei Christoffersson osiąga bardzo przyjemne brzmienie gitary. Gra mocno i gęsto, z pewnymi naleciałościami stonerowymi, ale mam też wrażenie, że bliżej mu do hard rocka niż heavy czy power metalu. Nie sili się na efekciarstwo, nie zasypuje słuchaczy ultraszybkimi riffami. Gra dość proste zagrywki, ale podparte melodią i „mięchem”. Jak nietrudno odgadnąć, zamykający płytę najdłuższy numer jest też najbardziej złożoną opowieścią. The Hammer Will Bite poprzedza drugi na krążku instrumentalny wstęp przygotowujący nas do bitwy – Ymer. A samo The Hammer Will Bite rozpoczyna spokojne wejście, choć ciężkie uderzenie, które następuje po kilkudziesięciu sekundach, nie jest chyba zaskoczeniem dla nikogo. Jest podniosły refren, jest instrumentalny przerywnik, w którym całość zwalnia, jest też zakończenie powielające spokojny motyw z początku kompozycji. Żadnych zaskoczeń, ale nieźle brzmi.

Triumph and Power to nie krążek, po którym należałoby spodziewać się muzycznego przełomu czy ekscytacji z powodu odkrywania ukrytych wątków i brzmieniowych niuansów. To dość nieskomplikowany, sztampowy heavy metal, chwilami podpadający lekko pod power metal, ale z pewną (bardzo przyjemną) domieszką grania o stonerowym rodowodzie. Jest ciężko, potężnie i bardzo rytmicznie. Niby trochę jak z grupą Manowar, tylko tu na szczęście nie mamy facetów we włochatych butach i z naoliwionymi gołymi klatami, jest też jednak mimo wszystko trochę mniej zabawnego napuszenia. A do tego Christoffersson zazwyczaj nie atakuje uszu wysokimi, groteskowymi zaśpiewami. Być może właśnie wokal na Triumph and Power sprawia, że jestem w stanie słuchać tego krążka z pewną przyjemnością, mimo tego, że tematyka i nadmierny patos tego typu muzyki wciąż nie pozwalają mi traktować tego wszystkiego zbyt poważnie. Pędzimy do walki na koniach podkutych złotymi podkowami, mamy miecze i nie zawahamy się ich użyć, przeciwnikom spuścimy solidny wpi... lanie solidne im spuścimy, bo nasza stal jest lepsza od ich stali, a nasze konie szybsze od ich koni. Bójcie się! No dobrze, pośmiałem się, jednak fanom heavy metalu z czystym sumieniem polecam. Nie znajdziecie tu nic nowego, ale przecież nie tego szukacie – w innym przypadku nie słuchalibyście nałogowo tego gatunku muzyki.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

niedziela, 7 grudnia 2014

Transatlantic - Kaleidoscope [2014]


Fanów supergrupy Transatlantic pewnie niewiele jest w stanie zdziwić. Na pewno nie zaskoczy ich to, że najnowszy, czwarty album grupy trwa znowu grubo ponad 70 minut przy jedynie pięciu kompozycjach. Nie będą też z pewnością zszokowani tym, że niemal godzinę z tego czasu zajmują zaledwie dwa numery – otwierający (25 minut) i zamykający (32 minuty) płytę. Nowością nie będzie też dodatkowy krążek z coverami dołączony do specjalnej edycji albumu. W zasadzie można powiedzieć, że nic tu nie będzie nowością. To po prostu Transatlantic.

Kilka słów wyjaśnienia dla czytelników, którzy nie są zaznajomieni z zacnym składem ukrywającym się pod nazwą Transatlantic. Grupę tę tworzy czterech „znanych i lubianych” progresywnego świata – wokalista, klawiszowiec i gitarzysta Neal Morse (ex-Spock’s Beard), perkusista Mike Portnoy (ex-Dream Theater, The Winery Dogs i milion innych projektów), gitarzysta, wokalista i klawiszowiec Roine Stolt (The Flower Kings) oraz basista Pete Trewavas (Marillion). Panowie skrzyknęli się na przełomie wieków i wydali dwa krążki studyjne, które narobiły sporego zamieszania w progresywnych kręgach, potem na kilka lat zaprzestali działalności pod tym szyldem, ale powrócili w 2009 roku i od tamtej pory zbierają się od czasu do czasu, gdy akurat uda im się uciec na chwilę od innych muzycznych wyzwań. Po każdym albumie studyjnym kwartet (a na koncertach kwintet, bo nieoficjalnym piątym członkiem grupy jest lider Pain of Salvation – Daniel Gildenlöw) jedzie w trasę i wydaje przynajmniej jedną płytę koncertową (album KaLIVEoscope ukazał się na CD i DVD pod koniec października), a następnie znika na kilka lat, by muzycy mogli wrócić do swoich codziennych obowiązków z macierzystymi formacjami (lub do karier solowych w przypadku Morse’a).

Od pierwszych sekund dwudziestopięciominutowego Into the Blue, które otwiera krążek, słychać, że to Transatlantic. Nie tylko dlatego, że Morse ma dość charakterystyczny głos i sposób śpiewania. Tu w zasadzie wszystko jest charakterystyczne – klawisze, chórki, w których udziela się cała czwórka, melodie łączące w sobie przebojowość Beatlesów z rytmicznymi połamańcami wczesnego Genesis lub Yes, potężne brzmienie gitar i perkusji kontrastujące z lekkimi, pełnymi polotu partiami klawiszy czy wreszcie pewne drobne fragmenty melodii wokali, które powtarzają się w twórczości kwartetu na każdej płycie. Jest też ten charakterystyczny podniosły klimat i budowanie napięcia w miarę, jak kompozycja zbliża się do końca. Są też teksty – jak zwykle mocno „uduchowione”. Morse jakiś czas temu postanowił nagrywać muzykę, która w jakiś sposób nawiązywałaby do jego nawrócenia się na chrześcijaństwo. Najłatwiej można to zauważyć właśnie w tekstach. Czasami to jakieś delikatne nawiązania do chrześcijańskich opowieści czy też przywołanie symboliki, innym razem nieznośna religijna indoktrynacja, przy której wymięka nawet Arka Noego. Poprzedni album – The Whirlwind – był jak dla mnie przekroczeniem granicy. Muzycznie – mimo pewnego recyklingu – płyta robiła dobre wrażenie, ale kaznodziejskie zapędy Morse’a niestety niszczyły w dużej mierze przyjemność z odsłuchu krążka. Na Kaleidoscope niestety jest tylko niewiele lepiej. Kiedy Morse skupia się na piętnowaniu chciwości w Black as the Sky, jestem w stanie to kupić, ale kiedy rozpoczyna swoje kazania o świetle i ciemności, oraz o „Jego miłości” wypełniającej wszystko na świecie, to jakoś nie potrafię traktować tego wszystkiego poważnie. Na szczęście – mimo dyplomu magistra filologii angielskiej (mimochodem chwalę się swoim wyższym wykształceniem) – jestem w stanie wyłączyć rozumienie tych tekstów i cieszyć się samą muzyką.

A muzyka ta wciąż jest bardzo przyjemna. Tradycyjnie dla płyt Transatlantic, po dłuuuuuuugim otwieraczu następuje kilka krótszych numerów. Przy czym słowo „krótszych” należy ubrać w kontekst progrockowy, bo osoby odpowiedzialne za playlisty w komercyjnych stacjach radiowych chyba nie użyłyby tego określenia w stosunku do siedmioipółminutowej pół-akustycznej ballady Shine, ani w przypadku dynamicznego, niemal siedmiominutowego Black as the Sky. Ten pierwszy numer to znowu powielenie znanego patentu w przypadku Transatlantic. Tego typu kompozycje – płynące sobie niezbyt dynamicznie, za to znakomicie bujające i błyskawicznie wpadające w ucho, a do tego okraszone porywającą, wprowadzającą podniosły nastrój solówką gitarową – pojawiały się na dwóch pierwszych albumach zespołu (płyta trzecia składała się z zaledwie jednej, siedemdziesięcioośmiominutowej suity). Shine to takie We All Need Some Light tego albumu. Black as the Sky to z kolei dużo szybszy numer, bardzo w stylu wczesnego Marillion czy Genesis (co w zasadzie na jedno wychodzi). Nic dziwnego, w końcu w składzie grupy mamy basistę pierwszej z tych kapel, a druga od lat dostarcza twórczej inspiracji gitarzyście Transatlantic. Najbardziej charakterystycznym „składnikiem” tej dynamicznej i – nie boję się tego napisać – porywającej kompozycji jest solo klawiszowe, brzmieniem nawiązujące mocno do neoproga. Nawet nieszczególnie przeszkadza mi to, że bardzo podobną solówkę słyszałem już w przynajmniej jednym wcześniejszym numerze zespołu. Black as the Sky to chyba najbezpieczniejsze wyjście, gdyby ktoś chciał zaznajomić się ze stylem Transatlantic na podstawie Kaleidoscope, ale niekoniecznie miał pół godziny na odsłuch najbardziej złożonych utworów formacji. Ostatnia z „miniaturek”, zaledwie czteroipółminutowe Beyond the Sun, to z kolei najspokojniejszy numer na płycie – dość sztampowa, choć niepozbawiona uroku balladka fortepianowa, ozdobiona dodatkowo brzmieniem elektrycznej gitary hawajskiej oraz wiolonczeli.

Ten melancholijny nastrój utrzymuje się jednak tylko przez kilka minut, bo z błogiego stanu słuchaczy wybudzają pierwsze takty utworu tytułowego, składającego się tradycyjnie z miliona części (no dobrze – z siedmiu). Mamy więc i wstęp, zatytułowany całkiem logicznie Overture, i repryzę jednego z późniejszych fragmentów (Ride the Lightning) umieszczoną na sam koniec kompozycji. Znajomy patent? Tak jakby… A sam utwór? Oczywiście plątanina różnych motywów i fragmentów, które spokojnie mogłyby być osobnymi kompozycjami, ale dla lepszej zabawy połączono je, spięto wspólną tematyką i zmontowano z tego trzydzieści dwie minuty muzyki. I znów typowo dla Transatlantic – jest dynamicznie i na swój sposób nawet porywająco, a od czasu do czasu otrzymujemy chwilę wytchnienia w postaci jakiejś spokojniejszej części, która pewnie nie byłaby nie na miejscu na Abbey Road Beatlesów. Skoro kompozycja trwa ponad pół godziny, to i czasu sporo na popisy solowe. Usłyszymy zarówno dużo popisów klawiszowych, pełne polotu, „pejzażowe” solówki gitarowe, jak i karkołomne przejścia perkusyjne autorstwa Portnoya. Całość jest mało zaskakująca i już od mniej więcej połowy zmierza do wielkiego, przelukrowanego hollywoodzkiego finału, a mimo to słuchanie tego numeru sprawia przyjemność. I bądź tu mądry…

To niby koniec, ale niezupełnie. Na płycie dodatkowej znajdujemy ponad czterdzieści minut coverów. Sama klasyka rocka – Yes, ELO, Procol Harum, Elton John, Small Faces, Focus, King Crimson i The Moody Blues. Tak jakby zespół chciał nam powiedzieć – patrzcie, to na nich się wzorujemy. Panowie, słyszymy to i bez waszych podpowiedzi. Naturalnie brakuje w tym zestawie Beatlesów czy Genesis, ale ich już na warsztat panowie transatlantyczni brali.

Spotkałem się w Internecie z opinią, że muzyka Transatlantic jest jak jedzenie z fast foodów – smakuje świetnie, ale nie dostarcza organizmowi żadnych wartościowych substancji odżywczych. Faktycznie, coś w tym jest. To wszystko brzmi naprawdę dobrze, wirtuozeria muzyków jest kwestią bezsporną, a jednocześnie panowie tej swojej wirtuozerii nie nadużywają w celach popisowych. Ale ja na czwartej płycie Transatlantic po raz czwarty słyszę dokładnie to samo. Oczywiście nie dosłownie – trudno tu mówić o autoplagiacie (chociaż, jak wspominałem, czasami jakiś znajomy motyw rzuci się w uszy) – niemniej cały czas mam wrażenie, że gdyby wymieszać wszystkie utwory Transatlantic i ponownie rozmieścić je całkowicie losowo na tych czterech albumach, to większość słuchaczy nie zauważyłaby, że coś jest nie tak. Dla przeciwników rocka progresywnego ta płyta (jak i wszystkie poprzednie albumy grupy) to symbol wszystkiego, czego nie znoszą w tym gatunku. Ale słuchacze zakochani w brytyjskiej muzyce progresywnej wczesnych lat 70. powinni sięgnąć po ten krążek, bo to jednak wciąż wysoki poziom i kunszt muzyczny, nawet jeśli rock progresywny w wydaniu Transatlantic jest mocno regresywny.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

piątek, 5 grudnia 2014

Rok 2014 koncertowo - podsumowanie [galeria zdjęć]

Wygląda na to, że wraz z końcem listopada i urodzinami klubu Progresja, zakończyłem także mój koncertowy rok. Udało się w 2014 roku "zaliczyć" około trzydziestu koncertów, w tym kilkanaście z aparatem w ręku. Małe podsumowanie w galerii poniżej. W międzyczasie sprzęt z zupełnie amatorskiego zmienił się na odrobinę mniej amatorski. Co do umiejętności, to mam nadzieję, że też powoli widać jakiś postęp, ale dopóki nie stać mnie na aparat za kilkanaście (ani nawet za pięć...) tysięcy i obiektywy za mniej więcej tyle samo, cudów nie będzie. Najbliższe wypady koncertowe już w styczniu, nowy rok zapowiada się już teraz bardzo przyjemnie pod tym względem, więc co jakiś czas pewnie nowe galerie zdjęć będą się pojawiały gdzieś między recenzjami nowych płyt (i tak wiem, że wolicie - dziady jedne - patrzeć na obrazki, niż czytać o płytach mało znanych zespołów).

Podziękowania dla organizatorów koncertów oraz dla klubów muzycznych za możliwość fotografowania.

5 II - Dream Theater (Katowice) [foto]
11 II - Blackfield, Petter Carlsen (Kraków) [foto]
19 III - The Crimson ProjeKCt (Warszawa) [foto]
25 III - Blaze Bayley (Warszawa) [foto]
30 III - Uncle Acid & the Deadbeats (Warszawa) [foto]
31 III - Red Fang (Warszawa) [foto]
11 IV - Paul Di'Anno, Scream Maker i inni (Łódź) [foto]
25 IV - Riverside (Kraków) [foto]
26 IV - Riverside (Warszawa) [foto]
27 IV - Riverside (Warszawa)
1 V - Thanks Jimi Festival - Uriah Heep, Steve Vai, Eric Burdon, Michaelangelo Batio i inni (Wrocław)
12 V - Peter Gabriel (Łódź)
13 V - Blood Ceremony i Spiders (Warszawa) [foto]
23 V - Riverside (Warszawa)
24 V - Airbag (Warszawa) [foto]
11 VI - Black Sabbath (Łódź)
12 VI - Aerosmith, Alter Bridge, Walking Papers (Łódź)
25 VI - Ghost (Warszawa)
4 VII - Scorpion Child, Traffic Junky (Warszawa) [foto]
22 VII - Kansas (Warszawa) [foto]
31 VII - 2 VIII - Przystanek Woodstock - zaliczone: Kasia Kowalska, Ania Rusowicz, Budka Suflera, The Brew, Volbeat, Acid Drinkers, Jelonek, Manu Chao (Kostrzyn nad Odrą)
12 VIII - Riverside (Aleksandrów Łódzki)
25 X - Anathema, Mother's Cake (Warszawa) [foto]
27 X - Opeth, Alcest (Warszawa) [foto]
8 XI - Cochise (Łódź) [foto]
18 XI - Kasia Kowalska (Warszawa)
20 XI - Slash (Kraków)
22 XI - California Breed, Mother's Cake (Warszawa) [foto]
28 XI - Rival Sons, Jameson (Warszawa)
30 XI - 11. Urodziny Klubu Progresja: Tides From Nebula, Blindead (Warszawa) [foto]


Airbag

Alcest

Anathema

Anathema

Anathema

Blackfield

Blaze Bayley

Blindead

Blood Ceremony

California Breed

California Breed

California Breed

California Breed

California Breed

Cochise

Paul Di'Anno

Dream Theater

Dream Theater

Dream Theater

Kansas

Kansas

Kansas

Merkabah

Mother's Cake

Mother's Cake

Opeth

Opeth

Opeth

Petter Carlsen

Riverside

Riverside

Riverside

Scorpion Child

Scorpion Child

Scream Maker

Spiders

The Crimson ProjeKCt

The Crimson ProjeKCt

Tides From Nebula

Traffic Junky

Traffic Junky


Wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa. Nie bądź bucem, nie kradnij cudzej własności. Chcesz się nimi podzielić - podlinkuj ten wpis.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji