Szwedzki kwartet A Secret River
po niemal dziesięciu latach kompletowania składu i szlifowania materiału,
wreszcie wydał swoją debiutancką płytę. Album Colours of Solitude ukazał się w czerwcu i jak na razie nie uczynił
z muzyków supergwiazd rocka progresywnego, ale artykuł w Prog Magazine i
odtworzenia utworów grupy w europejskich i amerykańskich stacjach radiowych
skupiających się na muzyce progresywnej
to całkiem niezły start. Trzech nauczycieli muzyki i kościelny organista –
świat słyszał już o dziwniejszych kombinacjach, które sprawdzały się na rynku
muzycznym. Zapraszam zatem na rejs po tajemniczej rzece (no dobra, ten tekst
był przewidywalny jak syf po wizycie u „leśnej panny”).
Płytę rozpoczyna brzmienie
fortepianu, a gdy do delikatnego podkładu rytmicznego, który pojawia się chwilę
później, dołącza subtelny wokal śpiewającego basisty Andreasa Ålöva, wspomagany
chórkami reszty grupy, mamy już mniej więcej obraz tego, czego możemy
spodziewać się po debiucie A Secret River. Nie jestem fanem porównywania
młodych zespołów do uznanych gwiazd, ale czasami nie ma innego sposobu, by
jakoś zachęcić potencjalnych fanów. Poza tym bywa tak, że skojarzenia same się
nasuwają. Tak jest w tym przypadku – wyobraźcie sobie jakiś spokojny utwór
grupy Marillion (już z Hogarthem na wokalu) z gościnnym udziałem Neala Morse’a
i Jona Andersona. Dość sielski klimat, łagodny podkład, ładnie płynące wokale i
niezbyt nachalne solówki gitarowe i klawiszowe. Taki muzyczny krajobraz
zastajemy w Blinding Light, tak też
do pewnego stopnia jest w następnej kompozycji – No Way to Say Goodbye. Tu jednak – ze względu na nieco mocniejszy
podkład perkusyjny – jest trochę dynamiczniej. O ile pierwsza kompozycja
oferowała słuchaczom raczej klimat kojarzony z jesiennymi wieczorami, w drugim
kawałku jest ciekawiej, bardziej różnorodnie, a uwagę zwraca zwłaszcza świetna
kilkuminutowa część instrumentalna. I tylko refren sprawił, że kilka razy
musiałem się upewniać, czy przez przypadek wśród nagrań A Secret River nie
zaplątał mi się jakiś utwór z jednej z płyt Spock’s Beard lub z solowego albumu
Neala Morse’a. Tu zresztą zaskoczenie, bo Ålöv wygląda jak typowy rockowy Szwed
– solidna budowa ciała, długie włosy i obfita broda – a jednocześnie śpiewa niezwykle
łagodnie i delikatnie, nie forsuje głosu, nie stara się koniecznie wychodzić na
pierwszy plan. Raczej wtapia się w klimat tworzony przez instrumenty, w czym
pomagają partie wokali wspomagających, także mocno wycofane i pozbawione
rockowej siły. Z jednej strony czasami nieco brakuje tego wokalnego rockowego
pazura, czasami chciałoby się, żeby było nieco dynamiczniej, ale też muszę
przyznać, że takie rozwiązania wokalne pasują do tej całkowicie nieinwazyjnej i
nieagresywnej muzyki.
Podobny klimat dominuje na całym
krążku – utwory nieco dynamiczniejsze przeplatają się z melancholijnymi
pejzażami. Po znowu mocno morse’owym, dość energicznym (jak na ten krążek) Starbomb trafiamy na utwór tytułowy, w
którym z kolei łatwo doszukać się inspiracji wczesnymi nagraniami Genesis, ale
także twórczością Stevena Wilsona czy Pink Floyd. Bardzo przyjemny podkład
organowy i wyraźnie wysunięta w miksie „do przodu” perkusja tworzą świetny
szkielet kompozycji, która – wobec braku partii wokalnych – pozwala skupić się
całkowicie na solowych partiach instrumentalistów. Usłyszymy zatem zarówno
piękną, bardzo gilmourowską gitarę, jak i przywodzące na myśl grupę Camel solo
klawiszowe. Jak widzicie, sporo tu nawiązań – choć głównie w brzmieniu czy
ogólnym klimacie niż w konkretnych motywach – jednak kompozycja broni się, bo
muzycy byli w stanie nie tylko sprawnie połączyć elementy brzmienia kilku
wymienionych przed chwilą artystów, ale także udźwignąć temat od strony
umiejętności gry na instrumentach. Świetnie słucha się lekko jazzującego Are You Coming With Me, który dość
płynnie przechodzi w A Place to Start
– numer, który rozpoczyna się niczym melodyjka dla dzieci. Porywający wstęp
przywodzi mi na myśl utwór Surrounded
grupy Dream Theater, choć to ponownie raczej nawiązanie do ogólnego klimatu
tego fragmentu niż do konkretnego cytatu muzycznego. To zdecydowanie
najdynamiczniejsza, a także najdłuższa kompozycja na albumie, jednak niemal
osiem minut zlatuje błyskawicznie dzięki ciekawym rozwiązaniom aranżacyjnym i sporemu
polotowi partii instrumentalnych. W niesamowity, kołysankowy klimat wprowadza
początek ostatniego numeru na albumie – On
the Line. Przez ponad połowę utworu najpierw na pierwszym planie, a
następnie w tle głównego motywu, słyszymy dźwięk pozytywki, która zresztą
powraca jeszcze na koniec kompozycji i ciekawie kontrastuje z brzmieniem gitary
rytmicznej w drugiej połowie utworu. Interesujący zabieg, w którym znowu można
by doszukać się odwołań do nieco tajemniczego nastroju znanego z niektórych
kompozycji Stevena Wilsona – zarówno tych solowych, jak i tworzonych pod
szyldem Blackfield.
Po tytule i okładce można by bez
problemu odgadnąć, jak będzie brzmiał ten krążek. To mieszanka melancholijnych
melodii i nieco bardziej żywych, choć wciąż dość stonowanych motywów. Muzyka,
której zapewne znakomicie słucha się przed zachodem słońca na przedstawionej na
okładce ławce stojącej gdzieś pośrodku łąki. Być może sprawdzę to w przyszłym
roku, gdy już będzie na tyle ciepło, by nie przypłacić takiego eksperymentu zapaleniem
płuc. Trzeba będzie tylko namierzyć łąkę z ławką, ale skoro znalazłem ciekawą
płytę grupy, która ma ledwie nieco ponad 300 fanów na Facebooku, to czemu łąka
z ławką miałaby się nagle okazać problemem nie do przeskoczenia? Na swoim
facebookowym profilu Szwedzi piszą, że dążą do nowatorskiego brzmienia. Na Colours of Solitude niespecjalnie to
słychać. Debiutu grupy słucha się bardzo przyjemnie, wśród ośmiu kompozycji
wypełniających krążek trudno doszukiwać się wpadek, a klimat, który muzycy
tworzą instrumentami i głosami, przypadł mi do gustu i jestem przekonany, że
spodoba się wielu słuchaczom, którzy trafią na ten zespół. Ale nowatorskie
brzmienie to jedno z ostatnich określeń, których użyłbym do opisania tego
albumu. Być może to jeszcze przed nimi. Na razie nagrali bardzo udany debiut, w
którym usłyszymy wiele odwołań do uznanych progrockowych firm. Jeśli komuś nie
przeszkadza za bardzo, że tu i tam usłyszy nieco zbyt dosłowne nawiązania do
twórczości starszyzny gatunku, powinien spróbować odnaleźć Colours of Solitude na prawdziwych bądź wirtualnych półkach
sklepowych w naszym kraju. Odsłuch debiutu Szwedów to bardzo przyjemnie
spędzone 48 minut.
---
Zapraszam na
współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz