Fanów supergrupy Transatlantic
pewnie niewiele jest w stanie zdziwić. Na pewno nie zaskoczy ich to, że
najnowszy, czwarty album grupy trwa znowu grubo ponad 70 minut przy jedynie
pięciu kompozycjach. Nie będą też z pewnością zszokowani tym, że niemal godzinę
z tego czasu zajmują zaledwie dwa numery – otwierający (25 minut) i zamykający
(32 minuty) płytę. Nowością nie będzie też dodatkowy krążek z coverami
dołączony do specjalnej edycji albumu. W zasadzie można powiedzieć, że nic tu
nie będzie nowością. To po prostu Transatlantic.
Kilka słów wyjaśnienia dla
czytelników, którzy nie są zaznajomieni z zacnym składem ukrywającym się pod
nazwą Transatlantic. Grupę tę tworzy czterech „znanych i lubianych”
progresywnego świata – wokalista, klawiszowiec i gitarzysta Neal Morse
(ex-Spock’s Beard), perkusista Mike Portnoy (ex-Dream Theater, The Winery Dogs
i milion innych projektów), gitarzysta, wokalista i klawiszowiec Roine Stolt
(The Flower Kings) oraz basista Pete Trewavas (Marillion). Panowie skrzyknęli
się na przełomie wieków i wydali dwa krążki studyjne, które narobiły sporego
zamieszania w progresywnych kręgach, potem na kilka lat zaprzestali
działalności pod tym szyldem, ale powrócili w 2009 roku i od tamtej pory
zbierają się od czasu do czasu, gdy akurat uda im się uciec na chwilę od innych
muzycznych wyzwań. Po każdym albumie studyjnym kwartet (a na koncertach
kwintet, bo nieoficjalnym piątym członkiem grupy jest lider Pain of Salvation –
Daniel Gildenlöw) jedzie w trasę i wydaje przynajmniej jedną płytę koncertową
(album KaLIVEoscope ukazał się na CD
i DVD pod koniec października), a następnie znika na kilka lat, by muzycy mogli
wrócić do swoich codziennych obowiązków z macierzystymi formacjami (lub do
karier solowych w przypadku Morse’a).
Od pierwszych sekund dwudziestopięciominutowego
Into the Blue, które otwiera krążek,
słychać, że to Transatlantic. Nie tylko dlatego, że Morse ma dość
charakterystyczny głos i sposób śpiewania. Tu w zasadzie wszystko jest
charakterystyczne – klawisze, chórki, w których udziela się cała czwórka,
melodie łączące w sobie przebojowość Beatlesów z rytmicznymi połamańcami
wczesnego Genesis lub Yes, potężne brzmienie gitar i perkusji kontrastujące z
lekkimi, pełnymi polotu partiami klawiszy czy wreszcie pewne drobne fragmenty
melodii wokali, które powtarzają się w twórczości kwartetu na każdej płycie.
Jest też ten charakterystyczny podniosły klimat i budowanie napięcia w miarę,
jak kompozycja zbliża się do końca. Są też teksty – jak zwykle mocno
„uduchowione”. Morse jakiś czas temu postanowił nagrywać muzykę, która w jakiś
sposób nawiązywałaby do jego nawrócenia się na chrześcijaństwo. Najłatwiej można
to zauważyć właśnie w tekstach. Czasami to jakieś delikatne nawiązania do
chrześcijańskich opowieści czy też przywołanie symboliki, innym razem nieznośna
religijna indoktrynacja, przy której wymięka nawet Arka Noego. Poprzedni album
– The Whirlwind – był jak dla mnie
przekroczeniem granicy. Muzycznie – mimo pewnego recyklingu – płyta robiła
dobre wrażenie, ale kaznodziejskie zapędy Morse’a niestety niszczyły w dużej
mierze przyjemność z odsłuchu krążka. Na Kaleidoscope
niestety jest tylko niewiele lepiej. Kiedy Morse skupia się na piętnowaniu
chciwości w Black as the Sky, jestem
w stanie to kupić, ale kiedy rozpoczyna swoje kazania o świetle i ciemności,
oraz o „Jego miłości” wypełniającej wszystko na świecie, to jakoś nie potrafię
traktować tego wszystkiego poważnie. Na szczęście – mimo dyplomu magistra
filologii angielskiej (mimochodem chwalę się swoim wyższym wykształceniem) –
jestem w stanie wyłączyć rozumienie tych tekstów i cieszyć się samą muzyką.
A muzyka ta wciąż jest bardzo
przyjemna. Tradycyjnie dla płyt Transatlantic, po dłuuuuuuugim otwieraczu
następuje kilka krótszych numerów. Przy czym słowo „krótszych” należy ubrać w
kontekst progrockowy, bo osoby odpowiedzialne za playlisty w komercyjnych
stacjach radiowych chyba nie użyłyby tego określenia w stosunku do
siedmioipółminutowej pół-akustycznej ballady Shine, ani w przypadku dynamicznego, niemal siedmiominutowego Black as the Sky. Ten pierwszy numer to
znowu powielenie znanego patentu w przypadku Transatlantic. Tego typu
kompozycje – płynące sobie niezbyt dynamicznie, za to znakomicie bujające i
błyskawicznie wpadające w ucho, a do tego okraszone porywającą, wprowadzającą
podniosły nastrój solówką gitarową – pojawiały się na dwóch pierwszych albumach
zespołu (płyta trzecia składała się z zaledwie jednej, siedemdziesięcioośmiominutowej
suity). Shine to takie We All Need Some Light tego albumu. Black as the Sky to z kolei dużo szybszy
numer, bardzo w stylu wczesnego Marillion czy Genesis (co w zasadzie na jedno
wychodzi). Nic dziwnego, w końcu w składzie grupy mamy basistę pierwszej z tych
kapel, a druga od lat dostarcza twórczej inspiracji gitarzyście Transatlantic.
Najbardziej charakterystycznym „składnikiem” tej dynamicznej i – nie boję się
tego napisać – porywającej kompozycji jest solo klawiszowe, brzmieniem
nawiązujące mocno do neoproga. Nawet nieszczególnie przeszkadza mi to, że
bardzo podobną solówkę słyszałem już w przynajmniej jednym wcześniejszym
numerze zespołu. Black as the Sky to
chyba najbezpieczniejsze wyjście, gdyby ktoś chciał zaznajomić się ze stylem
Transatlantic na podstawie Kaleidoscope,
ale niekoniecznie miał pół godziny na odsłuch najbardziej złożonych utworów
formacji. Ostatnia z „miniaturek”, zaledwie czteroipółminutowe Beyond the Sun, to z kolei
najspokojniejszy numer na płycie – dość sztampowa, choć niepozbawiona uroku
balladka fortepianowa, ozdobiona dodatkowo brzmieniem elektrycznej gitary
hawajskiej oraz wiolonczeli.
Ten melancholijny nastrój
utrzymuje się jednak tylko przez kilka minut, bo z błogiego stanu słuchaczy
wybudzają pierwsze takty utworu tytułowego, składającego się tradycyjnie z
miliona części (no dobrze – z siedmiu). Mamy więc i wstęp, zatytułowany całkiem
logicznie Overture, i repryzę jednego
z późniejszych fragmentów (Ride the
Lightning) umieszczoną na sam koniec kompozycji. Znajomy patent? Tak jakby…
A sam utwór? Oczywiście plątanina różnych motywów i fragmentów, które spokojnie
mogłyby być osobnymi kompozycjami, ale dla lepszej zabawy połączono je, spięto
wspólną tematyką i zmontowano z tego trzydzieści dwie minuty muzyki. I znów
typowo dla Transatlantic – jest dynamicznie i na swój sposób nawet porywająco,
a od czasu do czasu otrzymujemy chwilę wytchnienia w postaci jakiejś spokojniejszej
części, która pewnie nie byłaby nie na miejscu na Abbey Road Beatlesów. Skoro kompozycja trwa ponad pół godziny, to i
czasu sporo na popisy solowe. Usłyszymy zarówno dużo popisów klawiszowych,
pełne polotu, „pejzażowe” solówki gitarowe, jak i karkołomne przejścia
perkusyjne autorstwa Portnoya. Całość jest mało zaskakująca i już od mniej
więcej połowy zmierza do wielkiego, przelukrowanego hollywoodzkiego finału, a
mimo to słuchanie tego numeru sprawia przyjemność. I bądź tu mądry…
To niby koniec, ale niezupełnie.
Na płycie dodatkowej znajdujemy ponad czterdzieści minut coverów. Sama klasyka
rocka – Yes, ELO, Procol Harum, Elton John, Small Faces, Focus, King Crimson i
The Moody Blues. Tak jakby zespół chciał nam powiedzieć – patrzcie, to na nich
się wzorujemy. Panowie, słyszymy to i bez waszych podpowiedzi. Naturalnie
brakuje w tym zestawie Beatlesów czy Genesis, ale ich już na warsztat panowie
transatlantyczni brali.
Spotkałem się w Internecie z
opinią, że muzyka Transatlantic jest jak jedzenie z fast foodów – smakuje
świetnie, ale nie dostarcza organizmowi żadnych wartościowych substancji
odżywczych. Faktycznie, coś w tym jest. To wszystko brzmi naprawdę dobrze,
wirtuozeria muzyków jest kwestią bezsporną, a jednocześnie panowie tej swojej
wirtuozerii nie nadużywają w celach popisowych. Ale ja na czwartej płycie
Transatlantic po raz czwarty słyszę dokładnie to samo. Oczywiście nie dosłownie
– trudno tu mówić o autoplagiacie (chociaż, jak wspominałem, czasami jakiś
znajomy motyw rzuci się w uszy) – niemniej cały czas mam wrażenie, że gdyby
wymieszać wszystkie utwory Transatlantic i ponownie rozmieścić je całkowicie
losowo na tych czterech albumach, to większość słuchaczy nie zauważyłaby, że
coś jest nie tak. Dla przeciwników rocka progresywnego ta płyta (jak i
wszystkie poprzednie albumy grupy) to symbol wszystkiego, czego nie znoszą w
tym gatunku. Ale słuchacze zakochani w brytyjskiej muzyce progresywnej
wczesnych lat 70. powinni sięgnąć po ten krążek, bo to jednak wciąż wysoki
poziom i kunszt muzyczny, nawet jeśli rock progresywny w wydaniu Transatlantic jest
mocno regresywny.
---
Zapraszam na
współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz