wtorek, 6 października 2015

Lion Shepherd - Hiraeth [2015]

W przypadku debiutanckiego krążka grupy Lion Shepherd wiedziałem, że jest na co czekać, gdy w lutym opublikowano teledysk do pierwszego nagrania z nadchodzącej płyty, zatytułowanego Lights Out. Klimat zarówno obrazu jak i muzyki był powalający. Odpowiadający za te dźwięki muzycy z Kamilem Haidarem i Mateuszem Owczarkiem z grupy Maqama na czele zaczarowali mnie wtedy i sprawili, że płyta Hiraeth – bo taki tytuł nosi wydany właśnie album – stała się z miejsca jednym z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie wydawnictw 2015 roku. No i w końcu jest! Co więcej – nie ma mowy o zawodzie.

Hiraeth – walijskie słowo oznaczające tęsknotę za kimś lub za czymś, przepełnioną głębokim smutkiem i nostalgią. To jest taka trochę nostalgiczna i melancholijna płyta, ale przy tym jest także ciężka, subtelna, mroczna, trochę baśniowa i egzotyczna. Co za mieszanka! Dodam, że obok klasycznego rockowego instrumentarium, usłyszymy tu też tak nietypowe dla rocka instrumenty jak oud czy santur, a wśród gości pojawiających się na albumie są związani z Polską artyści o azjatyckich korzeniach – Rasm Al-Mashan, której wokalizy słyszymy już w pierwszych sekundach płyty, oraz grający na wspomnianym już santurze Jahiar Irani. Jeśli dodamy do tego, że w żyłach wokalisty i autora tekstów Kamila Haidara także płynie mieszanka krwi polskiej i bliskowschodniej, to łatwiej zrozumieć, skąd mógł wziąć się pomysł na tak niecodzienne połączenie dwóch odległych muzycznie światów. Płyta oczarowała mnie od pierwszych dźwięków otwierającej ją kompozycji Fly On. Orientalne zaśpiewy i bliskowschodni klimat muzyki cudownie wprowadzają w klimat krążka, a po jakimś czasie stopniowo dołączają do nich rockowe instrumenty. Oba światy przeplatają się stopniowo, tworząc intrygującą mieszankę. Te orientalne motywy to nie tylko przyprawa mająca nadać tej potrawie niecodzienny smak. To składnik równie ważny jak gitara elektryczna czy sekcja rytmiczna. W niektórych kompozycjach stanowią kluczowy element układanki, jak choćby w Music Box Ballerina, które udanie łączy te dla nas nieco egzotyczne, nadające całości posmak tajemniczości elementy z rockowym, chwytliwym refrenem (świetnie pasuje tu także harmonijka!), w Infidel Act of Love czy wreszcie w Smell of War, w którym dominują piękne wokalizy Rasm Al-Mashan oraz partie zagrane na oudzie i santurze, przeplatane wrzaskami i gitarowym łojeniem. Czasami te egzotyczne elementy odchodzą na dalszy plan, lecz cały czas ich obecność jest wyraźnie odczuwalna.

Ukłon w stronę klasyki rocka stanowi wykorzystanie obsługiwanych przez współproducenta płyty Radosława Kordowskiego hammondów, których brzmienie robi kapitalne tło w nieco baśniowym (choć raczej w warstwie muzycznej, bo tekst mało baśniowy) Lights Out, które po pierwszych przesłuchaniach przywiodło mi na myśl pełne subtelnego piękna utwory Collage. Takich klimatów też na Hiraeth nie brakuje, na przykład w I’m Open, które zachwyca oszczędnym aranżem i rosnącą intensywnością, i w Wander, w którym ładnie brzmią kontrastujące ze sobą partie ciche z podniosłymi gitarowymi wstawkami i intensywniejszym wokalem. Ale ta płyta to także ciężar gitar i mocne rockowe przyłożenie. Brave New World to na pewno jedna z mocniejszych kompozycji, choć obok ciężkich riffów sporo w niej miejsca na bardziej subtelne zagrywki w tle. Past in Mirror łączy lekkie, dynamiczne brzmienia akustyczne z ciężkimi, metalowymi riffami i mocniejszym śpiewem Kamila Haidara. Bardzo klimatyczna, ale i ciężka jest też zamykająca album kompozycja Strongest Breed – to Hiraeth w pigułce. Mamy tu niemal wszystkie cechy charakterystyczne tego albumu. Głośne gitary, niemal plemienne rytmy wybijane na bębnach, różne odcienie wokali i połączenie niełatwej w odbiorze muzyki z klasycznym rockowym refrenem.



Hiraeth to znakomicie przemyślany album. Z jednej strony chwilami bardzo intensywny, z drugiej – kilka razy pozwalający słuchaczowi złapać głębszy oddech. To także płyta bardzo nieoczywista muzycznie. Przyznam, że nie jestem wielkim fanem Maqamy, z której wywodzą się twórcy Hiraeth. Tamten zespół brzmi w porządku, przyjemnie się go słucha, ale nie byłem w stanie znaleźć w jego twórczości czegoś, co by mnie jakoś zdecydowanie przyciągnęło do tej grupy i sprawiło, że z zaciekawieniem czekałbym na kolejne nagrania. Z Lion Shepherd jest zupełnie inaczej. Panowie Haidar i Owczarek oraz ich goście trafili w muzyczny klimat, który mnie kręci, sprawili, że wczesną polską jesienią poczułem się jak w upalny dzień w miasteczku w południowo-zachodniej Azji, całkowicie pochłonęli mnie snutymi przez siebie opowieściami. Nie mam pojęcia, co oni wymyślą, żeby przebić to na kolejnym krążku, ale mam dziwne wrażenie, że się to uda. Choć muzycy Lion Shepherd to nie debiutanci, pod tym szyldem dopiero rozpoczynają i nagrali album, który będzie mocnym kandydatem do miana najciekawszego debiutu 2015 roku.


--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz