Muzyka hardrockowa od zawsze była
kojarzona z energią, dynamiką, wściekłością i bezczelnością, a także z brudem,
luzem i brakiem kontroli. Tym bardziej dziwi, że jeden z symboli tego gatunku –
grupa Aerosmith – na wydawanie płyt koncertowych decyduje się zadziwiająco
rzadko, przynajmniej w porównaniu z równie sławnymi kolegami z branży, jak Deep
Purple czy The Rolling Stones. Jest to bym dziwniejsze, że panowie rzadko
nagrywają nowe studyjne płyty, a w trasie są niemal bez przerwy. Ale może po
prostu granie na żywo jest bardziej opłacalne niż dzielenie się tymi występami
w formie płytowej, a nie od dziś wiadomo, że Aerosmith to obecnie bardziej
przedsiębiorstwo muzyczne niż grupa rockowa. Wizerunek przede wszystkim! To że
panowie średnio się lubią, a niektórzy z nich są zwykłymi palantami, tak w
stosunku do siebie nawzajem, jak i do swoich fanów, jest powszechnie znanym
faktem. Robienie kasy na kretyńsko drogich spotkaniach z fanami, mało
eleganckie uciszanie w mediach społecznościowych tych, którzy ośmielają się
zadawać pytania o dość oczywiste wspomaganie się na koncertach nagranymi
wcześniej partiami, czy w końcu doniesienia o słabej silnej woli Stevena
Tylera, który miał rzekomo być czysty od kilku lat – w dodatku pochodzące z
obozu zespołu, bo od pomagającego Aerosmith klawiszowca, który nagle przestał
być ich kolegą… Ekipa z Bostonu (to zabawne, bo żaden z nich nie jest tak
naprawdę z tego miasta) od lat nie jest już zespołem kumpli kopiących dupy
wszystkim fanom bezczelnego hard rocka, a grupą biznesmenów, którzy są ze sobą,
bo kasa jest zbyt wielka, żeby z tego zrezygnować. Tylko wiecie co? Wszystko to
nie ma większego znaczenia, kiedy wchodzą na scenę, bo wydanej właśnie
koncertówki z zeszłorocznego festiwalu Download odbywającego się w sławnym
Donington Park słucha się po prostu wybornie.
Koncert w Donington odbył się
zaledwie trzy dni po pamiętnym występie w łódzkiej Atlas Arenie. Nie dziwne
zatem, że setlista Aerosmith Rocks
Donington 2014 pokrywa się w dużej mierze (choć nie w całości) z tym, co
usłyszeliśmy w Polsce. Można odnieść wrażenie, że czas dla tego zespołu
zatrzymał się jakieś 25 lat temu i nie chodzi wcale o wieczną młodość, choć
oczywiście należy każdemu życzyć takiej formy w wieku niemal emerytalnym. Trzy
hity z wydanego w 1993 roku Get a Grip
(Cryin’, Eat the Rich i Livin’ on the
Edge), pewna znana filmowa balladka z końca lat 90. oraz Jaded z wypuszczonej w 2001 roku Just Push Play to jedyne „nowsze”
kompozycje na tym wydawnictwie. Ach tak, jest jeszcze aż jeden numer z
ostatniego jak do tej pory albumu, trzyletniego już Music from Another Dimension! – wyjęczany zaśpiewany przez
Joego Perry’ego Freedom Fighter.
Czyli otrzymujemy zestaw największych hitów i to takich, które zespół ogrywa od
wielu lat, trasa w trasę. A i tak, mimo tylu przebojów z lat 70. i 80.,
najlepszego (Kings and Queens) nie
zagrali. Chciałbym ich za to wszystko, co do tej pory napisałem, szczerze nie
znosić. Ale nie potrafię. No, nie da się, bo kiedy ten zespół gra tak, jak na
tym albumie, to nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie miał większych
pretensji. Może i czasem trochę oszukują w chórkach, może Perry czasami
bardziej pozoruje granie solówek, niż faktycznie je wykonuje, może tu i tam coś
połatali (zarzekają się, że nie, ale każdy, kto słyszał na YouTube wykonanie Dream On z tego koncertu, wie, że
okrutnie nietrafiony fortepianowy dźwięk ze wstępu ładnie tu zamaskowano, więc
czemu niby miałbym wierzyć, że w innych miejscach też nie było małych
kombinacji?), może głos Tylera jest zdarty jak plakaty wyborcze po nalocie
konkurencji (gdyby nie wspomagający go Buck Johnson, to w Eat the Rich czy Cryin’
byłoby dość nędznie) – ale brzmią kapitalnie!
Szybko się rozpędzają, trudno
zresztą nie rozpędzić się przy Train Kept
A-Rollin’, którym rozpoczęli występ. Pierwsza część to ukłon w stronę tych
nieco nowszych czasów, choć pamiętajmy, że wymienione wcześniej numery z Get a Grip, które pojawiają się w
komplecie w pierwszych 30 minutach koncertu, mają już po 22 lata. To jednak właściwy
sposób, by należycie rozgrzać publiczność. W końcu kto w tym wielkim tłumie nie
chciałby podrzeć się przy Cryin’, Livin’ on the Edge czy niewiele starszym
Love in an Elevator? Na najstarsze
numery, przypominające o początkach grupy, trzeba trochę poczekać, ale gdy już
nadchodzi ich kolej, to można poczuć się, jakbyśmy znowu słuchali tego
wczesnego Aerosmith, odartego z przesadnej pompy i ozdobników. Last Child, Same Old Song and Dance, Toys
in the Attic czy No More No More
to właśnie ten Aerosmith, który lubię najbardziej. Chwytliwe balladki i wielkie
produkcje są w porządku, ale to nie nimi zdobyli sławę w latach 70. Ale kiedy
trzeba zwolnić i zrobić show, to wychodzi równie okazale. Przyznaję – mam
słabość do I Don’t Want to Miss a Thing.
Nie do przesłodzonej wersji studyjnej z ratującym świat Bruce’em Willisem i
szlochającą Liv Tyler w teledysku. Do wykonań koncertowych, bo one pokazują, że
nawet tak nieznośnie wypolerowany przebój z hollywoodzkiego megahitu może być
zaśpiewany i zagrany jakoś tak bardziej… „po ludzku”. No i oczywiście jest
jeszcze wisienka na torcie w postaci bisów, a zwłaszcza pierwszego z nich.
Najpierw fragment Home Tonight, które
mimo drżącego głosu Tylera brzmi obłędnie, a potem popisówka – Dream On. Biały fortepian ze schodkami,
Joe Perry wchodzący po nich, by zagrać solo na tym osobliwym podwyższeniu,
Steven Tyler zajmujący po chwili jego miejsce na szczycie instrumentu, dym
buchający prosto w gitarzystę w trakcie punktu kulminacyjnego, gdy Tyler drze
się tak, jak niewielu poza nim potrafi, i ostatni „cios” statywem od mikrofonu
na sam koniec kompozycji – znamy to na pamięć z różnych wykonań Dream On, które są dostępne w
Internecie, ale i tak za każdym razem robi to piorunujące wrażenie. Kończą tak,
jak zaczęli – od prostego rockowego strzału w pysk z początków kariery, tym
razem w postaci Mama Kin.
Aerosmith Rocks Donington 2014 nie jest idealną koncertówką.
Zdarzają się wpadki, zestaw utworów pozostawia sporo do życzenia, a Steven
Tyler nie był tego dnia w najlepszej dyspozycji głosowej (dużo lepiej zaśpiewał
choćby trzy dni wcześniej w Łodzi). Ale może właśnie dzięki tym
niedoskonałościom tego wydawnictwa słucha się jak prawdziwej płyty koncertowej
zespołu rockowego – nie jak idealnie przygotowanego produktu wydanego przez
sprawnie zarządzane przedsiębiorstwo muzyczne pod nazwą Aerosmith. Jestem
bardzo zadowolony, że ta koncertówka wyszła i że ukazała się właśnie w takiej
formie. Przywraca mi wiarę w to, że w panach Tylerze, Perrym, Whitfordzie,
Hamiltonie i Kramerze jest jeszcze pierwiastek bezczelnych rockowych
rozrabiaków. Choćby bardzo niewielki…
--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Aerosmith nadal gra świetnie na scenie i ta koncertówka jest na to dowodem. Świetna rzecz.
OdpowiedzUsuń