Warszawski zespół Chemia to jedna
z większych zagadek polskiego przemysłu muzycznego ostatnich lat. Wszędzie w
muzycznej prasie znajduję recenzje wychwalające tę grupę pod rockowe niebiosa,
co rusz słychać o rzekomych wielkich sukcesach Chemii poza granicami naszego
kraju, tylko jakoś dziwnie za każdym niemal razem, gdy rozmawiam z kimkolwiek z
muzyków czy dziennikarzy rockowych, przy temacie Chemii następuje mieszanka
sarkazmu, szydery i aweźmidajspokoizmu. Grupa stała się trochę takim
Nickelbackiem polskiej sceny rockowej (sorry, ktoś to musiał otwarcie napisać,
skoro dużym mediom nie wypada), choć pewnie w sporej części jest to reakcja na
sposób promowania zespołu, nie na samą muzykę. Tym bardziej, że na nowym albumie
zatytułowanym Let Me Chemia
prezentuje się zaskakująco korzystnie i piszę to całkiem poważnie.
Let Me to 12 niezbyt skomplikowanych rockowych numerów, czasami
kipiących dynamiką i nasyconych głośnymi gitarami, innym razem bujających w
sprawdzonym stylu nowoczesnego hard rocka. Rewolucji tu nie ma, większych
zaskoczeń też nie. Kolejne utwory najczęściej przebiegają według sprawdzonych
rockowych schematów, ale kłamałbym, gdybym napisał, że to kiepska płyta. Ba,
przyznaję otwarcie, że są tu kawałki, które przypadły mi do gustu. Fun Gun dobrze strzela w ryj na sam
początek szybkim tempem nadawanym przez perkusję, przyjemnie pulsującym basem i
prostą, ale bardzo dynamiczną partią gitary. I tak zostaje na długie momenty.
Zarówno She jak i The Luck – z gościnnym udziałem
perkusisty Brenta Fitza z zespołu Slasha – to właśnie takie szybkie, pełne
energii numery, które jednocześnie mają spory komercyjny potencjał dzięki
chwytliwym refrenom z wpadającymi w ucho wielogłosami. Ten schemat powiela
także większość pozostałych kompozycji, z których w pamięci najskuteczniej zostają
Don’t Kill the Winner i Gotta
Love Me. Zaskoczyło mnie też I Love
You So Much. Po tytule spodziewałem się niestrawnej pościelówy, a okazało
się, że ten utwór ma niezłego, trochę funkowego kopa. Równie dobrze mogłaby to
być kompozycja Glenna Hughesa. Ale bywa też spokojniej, choć nie zdarza się to
często. Let Me to bardzo przyjemnie
bujający numer w średnim tempie, bardzo w stylu hard rocka pierwszej połowy lat
90. Trochę Kalifornii, trochę Seattle – nawet jeśli takich kompozycji powstało
mnóstwo, to słucha się tego kapitalnie. Ze spokojniejszych utworów w ucho wpada
także zamykający płytę Send Me the Ravens.
To zdecydowanie najdłuższa kompozycja na albumie, trwająca ponad 5 i pół
minuty, wyróżniająca się ciekawym klimatem, wejściami marszowej perkusji i
nieco bardziej złożoną strukturą. Po raz pierwszy (i niestety ostatni, skoro
ten numer zamyka płytę) czuję, że grupa próbuje opowiadać coś także muzyką i
aranżacją, że chodzi w tym o coś więcej niż tylko o mocne przyłożenie
wykorzystane jako podkład do machania głową, zaciskania pięści w powietrzu i
dynamicznych podrygów. Brakuje mi jeszcze przynajmniej ze dwóch takich numerów
na Let Me, a moje wrażenia po
spotkaniu z tą płytą byłyby bardzo pozytywne.
Dobrego materiału na Let Me na pewno jest całkiem sporo. Mam
tylko wrażenie, że trochę za mało tu oryginalnych pomysłów i różnorodności
brzmieniowej, żeby Chemia była w stanie zainteresować swoją muzyką kogoś, kto
oczekuje czegoś nieco bardziej intrygującego i klimatycznego. Fani
dynamicznych, radiowych kawałków gitarowych o długości trzech czy czterech
minut będą zadowoleni, podobnie jak ci, którzy potrzebują czasami jakiejś
przyjemnej balladki, przy której można się pobujać. W tym creedowo-nickelbackowym
obszarze Chemia odnajduje się naprawdę dobrze i trudno tu się do czegoś
przyczepić. Produkcja zawodowa, zagrane to profesjonalnie, zaśpiewane na dobrym
poziomie i bez kaleczenia języka Shakespeare’a (dla młodzieży – to taki gość,
który był przez dobre 400 lat najpopularniejszym angielskim pisarzem, zanim
pojawiła się J.K. Rowling). Tylko gdzieś w połowie płyty ta jednowymiarowość
muzyki Chemii zaczyna mnie nieco męczyć. I nie chodzi wcale o to, że utwory z
drugiej części Let Me są słabsze od
tych z początku krążka. Mógłbym włączyć losowe odtwarzanie i wrażenia byłyby
podobne po 20–25 minutach.
Odsuńmy przynajmniej na chwilę na
bok krążące w środowisku żarty na temat zagranicznych sukcesów Chemii. Szydera
szyderą, ale goście nagrali po prostu całkiem niezłą rockową płytę, pełną
dynamiki, z chwytliwymi melodiami i refrenami, które natychmiast wpadają w ucho.
Nie jest to zbyt skomplikowane granie, ale nie odmówię im tego, że albumu Let Me dobrze się słucha. Sam kilka razy
w trakcie pisania tego tekstu odstawiałem gimnastykę artystyczną w fotelu w
rytm niektórych utworów. Nie przesadzili z długością, poziom rockowej sztampy w
normie, muzycznej sacharozy też nie ma przesadnie dużo. Może nie jest to
krążek, który powalił mnie i wywróci moje tegoroczne rankingi do góry nutami, ale
jestem pozytywnie zaskoczony i jestem w stanie przyznać, że może faktycznie w
tym zjawisku o nazwie Chemia stosunek ostrej promocji do dobrej muzyki jest
nieco bardziej korzystny dla walorów czysto artystycznych, niż początkowo
zakładałem.
--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Widziałem ich grających przed Perfectem grającym przed Rodgersem w Dolinie Charlotty w 2012 r. ;). Z samej muzyki niewiele pamiętam, może tylko to, że nie przeszkadzała mi zbytnio, a i czasem dało się przy niej pokiwać.
OdpowiedzUsuńTo co niestety zapamiętałem, to Pan Wokalista, który za wszelką cenę próbował zachęcić rozlaną po całym terenie amfiteatru, o tej porze jeszcze nieliczną publiczność, do partycypowania w koncercie (a to przez klaskanie, a to przez wspólne śpiewanie, a to przez skakanie). O ile rozumiem dwie pierwsze - nieudane - próby, to już wymuszanie tych zachowań w każdym kawałku, przy niezbyt przychylnej i życzliwej widowni działało strasznie na nerwy.
przypomniała mi się historyjka o jednym z próbowanych przez dream theater wokalistów, zanim labrie sie napatoczył. koleś byl w zespole przez jeden koncert. ktoś z zespołu (chyba portnoy) pozyczyl mu przed wystepem koncertowke live after death maidenów, żeby gość złapał klimatu koncertowego troche, więc ziutek przez caly koncert darł ryja: "scream to me, long beach". problem w tym, że grali zdaje się w nowym jorku albo bostonie :D podziękowali mu jak tylko zeszli ze sceny :D
Usuń