poniedziałek, 29 września 2014

Matt Sorum's Fierce Joy - Stratosphere [2014]


A znacie to? Jak nazywa się gość, który zadaje się z muzykami? No dobra, bez głupawych żartów o perkusistach. Taki Matt Sorum na przykład wydał w tym roku płytę, której nie wrzucał nikomu na siłę do biblioteki iTunes, wytwórnia nie wciskała jego facjaty na tło przy teledyskach innych wykonawców na You Tube, krążka nie reklamowała irytująca pani z reklam Spotify, a sam zainteresowany nie pokazał gołej dupy na rozdaniu nagród Video Music Awards czy w przerwie Superbowl. Przy braku tych wszystkich wydawałoby się niezbędnych w dzisiejszych czasach zabiegów promocyjnych, album broni się sam jakością kompozycji. Tak zwyczajnie świetnie się go słucha. Co więcej, wbrew temu, czego można by oczekiwać po płycie byłego bębniarza The Cult i Guns N’ Roses, nie jest to krążek hardrockowy.

To wydawnictwo jest skazane na komercyjną porażkę. Większość ludzi prawdopodobnie nawet o nim nie słyszało, w końcu Matt nie jest raczej postacią z pierwszych stron gazet ani ulubieńcem rockowych i metalowych pudelków. Nawet większość fanów Gunsów pewnie nie ma pojęcia, że płyta Stratosphere powstała, a z tych, którzy jednak coś słyszeli, spore grono tego krążka nigdy nie polubi, bo z muzyką Gunsów twórczość solowa Matta nie ma wiele wspólnego. Stratosphere to 14 numerów utrzymanych w dość luzackim klimacie muzyki americana. Mamy tu zatem trochę melancholii opartej na akustycznych brzmieniach i nieco naleciałości z country, a do tego pojawiające się gdzieniegdzie dęciaki i smyczki (prawdziwe – nie „z klawisza”) oraz tu i tam odrobinę muzycznej psychodelii. Matt – co nie jest zaskoczeniem – zarejestrował część partii perkusyjnych, ale jest tu przede wszystkim jednym z gitarzystów, pianistą i wokalistą. I radzi sobie świetnie! Sorum nie jest wielkim rockowym śpiewakiem, ale ma bardzo przyjemny w brzmieniu, ciepły i głęboki głos, i – co najważniejsze – potrafi się nim świetnie posługiwać. Tworzy bardzo przytulny klimat, nie siląc się na kosmiczne popisy instrumentalno-wokalne. Do tego nie kryje się szczególnie ze swoimi muzycznymi inspiracjami – What Ziggy Says faktycznie brzmi jak hołd dla Davida Bowie’ego (podobnie zresztą jak Killers N Lovers, w którym słyszymy świetne solo na dęciakach oraz cudownie klimatyczne klawisze), zaś Ode to Nick Drake jest… dokładnie tym, co sugeruje tytuł.

Jednak tematem dominującym na Stratosphere jest bliskość człowieka z naturą. Czasy chlania i ćpania na umór to już odległa przeszłość. Niektórzy nigdy nie dorastają i albo kończą szybko na cmentarzu, albo do końca życia robią za chodzącą przestrogę przed używkami. Sorum dorósł, zrozumiał, że na trzeźwo też jest fajnie, a do tego – ponieważ nic już nie musi, bo dzięki grze na Use Your Illusion, trasie promującej ten krążek oraz wydawnictwom Velvet Revolver, jest ustawiony do końca życia – robi tylko to, co sprawia mu radochę. Czyli firmuje swoim nazwiskiem kolekcję mody, gra dla przyjemności z kumplami (to nic, że kumplami tymi są na przykład Steven Tyler, Billy Gibbons, Gene Simmons czy Slash) i angażuje się mocno w działalność charytatywną i w pomoc organizacjom ratującym zwierzęta. Ta bliskość człowieka i natury jest tematem kilku kompozycji na Stratosphere – choćby The Sea, For the Wild Ones (chyba najdynamiczniejszy numer na płycie, w pewnym sensie rockowy hymn walki o prawa zwierząt), świetnie bujającego Lady of the Stone czy Land of the Pure, który zdradza inspiracje muzyką folkową oraz brzmieniami etnicznymi. Potwierdzają to zresztą teledyski zrealizowane do czterech utworów z płyty. Przejmująco robi się w Gone – refleksyjnym numerze poświęconym pamięci brata Matta. Rodzina to zresztą równie ważny bohater tego krążka, bo Sorum nagrał też piękny fortepianowo-smyczkowy numer Josephine, dedykowany jego 101-letniej babci, zaś w tekście wspomnianego już What Ziggy Says wymienia imię swojej żony, która zresztą pojawia się na tej płycie kilkukrotnie w chórkach. Nic dziwnego, że czuć na Stratosphere tę rodzinną atmosferę. Ta płyta brzmi jak album napisany i nagrany prosto z serca, bez kalkulowania, co się sprzeda i co się spodoba. Czasami jest delikatnie czy kołysankowo, bywa lekko tajemniczo a nawet ponuro, a jeszcze innym razem jest słonecznie i optymistycznie. A co ważne – wszystkie te nastroje świetnie współbrzmią na jednym krążku.

Matt Sorum to muzyk i artysta z krwi i kości. Człowiek, który potrafi świetnie bawić się na scenie, grając soczystego hard rocka, ale jednocześnie chce wychodzić poza granice gatunku i zapuszczać się w muzyczne rejony, o które nikt by go nie podejrzewał. Co więcej, robi to niezwykle udanie. Stratosphere to – mimo udziału gości (jednym z nich jest Damon Fox – lider grupy Bigelf, o której pisałem kilka tygodni temu) – od początku do końca wizja Soruma, który udowadnia, że ambicje perkusistów rockowych nie muszą kończyć się na wybłaganiu pięciominutowej solówki podczas koncertów. To jest naprawdę zdolny facet, który w dodatku wykorzystuje swoją popularność i przyjaźń z największymi rockowymi sławami w dobrych celach, wciągając innych artystów w akcje charytatywne. Płytą Stratosphere Matt udowadnia, że życie po Gunsach i Velvetach (ten drugi zespół niby jeszcze istnieje, ale skoro od sześciu lat panowie nie mogą znaleźć wokalisty, to nie ma co wstrzymywać oddechu w nadziei na powrót…) nie musi polegać na odcinaniu kuponów i graniu utworów swoich dawnych kapel w podrzędnych spelunach z przeciętnymi muzykami. Stratosphere to z pewnością jedno z większych pozytywnych zaskoczeń płytowych w tym roku.

sobota, 27 września 2014

Uriah Heep - Outsider [2014]


Jeszcze 6-7 lat temu Uriah Heep byli przez wielu uważani za zapomnianych weteranów rockowej sceny. Co prawda na wschodzie naszego kontynentu wciąż cieszyli się sporą popularnością, ale o podobnym uznaniu na zachodzie mogli pomarzyć, a koncerty za oceanem wydawały się jedynie odległym wspomnieniem. Choć płyty Sea of Light i Sonic Origami były uznawane za udany powrót po kiepskich latach 80., druga z nich ukazała się w 1998 roku i nic nie zapowiadało, że grupa powróci jeszcze do studia nagraniowego. Wiele zmieniła wydana w 2008 roku płyta Wake the Sleeper. Krążek zebrał znakomite recenzje prasy rockowej, przypadł do gustu starszym fanom i przyciągnął do grupy nowych, a zespół odważnie grał całą nową płytę na koncertach. Świetne przyjęcie otworzyło przed zespołem drzwi, które przez wiele lat pozostawały zamknięte. Pojawiły się oferty występów na największych europejskich festiwalach rockowych, grupa wróciła do koncertowania w Stanach, a dobrą passę podtrzymała kolejnymi dwoma krążkami – albumem Celebration (2009) wydanym na czterdziestolecie Uriah Heep, na którym obok dwóch świetnych nowych kompozycji znalazły się nagrane ponownie utwory pochodzące zarówno z pierwszych płyt Heep, jak i z przełomu lat 80. i 90., oraz bardzo udanym krążkiem z nowym materiałem – Into the Wild (2011).

Wydawało się, że coraz starsi muzycy mogą nie sprostać zadaniu nagrania kolejnej tak dobrej płyty, zwłaszcza że w maju zeszłego roku zmarł długoletni basista Heep, Trevor Bolder – jedyny muzyk obok założyciela zespołu, Micka Boxa, który grał w Heep jeszcze w latach 70. Muzycy potwierdzili jednak ponownie, że tytuł jednego z ich mniej znanych numerów z lat 70. – Can’t Keep a Good Band Down (Nie da się pokonać dobrej kapeli) – idealnie pasuje do historii Heep także w 21. wieku. Płyta Outsider – wydana latem tego roku – ukazuje weteranów rockowej sceny w naprawdę dobrej formie.

Outsider nie jest krążkiem rockowych emerytów. To naprawdę dobre, dynamiczne granie, oparte – co nie jest niespodzianką – na gitarowo-organowych pojedynkach. Czasy, kiedy w muzyce Heep dominowały plastikowe klawisze i wygładzone do bólu brzmienia, minęły na szczęście bezpowrotnie wraz z końcem lat 80. (no dobrze, na początku kolejnej dekady jeszcze można było przyczepić się nieco w tej kwestii), a muzycy podobnie jak na poprzednich kilku albumach brzmią, jakby chcieli pokazać rockowej młodzieży, jak gra się dobrego klasycznego hard rocka. Chwała im za to, bo to także dzięki Uriah Heep mamy w ostatnich latach prawdziwy wysyp retrorockowych wydawnictw od nowych kapel.

Jak przystało na dobry rockowy album, Outsider rozpoczyna się od cudnego brzmienia organów i solidnego dudnienia perkusji. Od pierwszych sekund słychać, że to krążek Uriah Heep – tego brzmienia nie da się z nikim pomylić. I wcale nie wynika z tego, że panowie uprawiają tu autoplagiat. Klasyczne brzmienie Les Paula w połączeniu z organami, wielogłosami w refrenach i znakomitymi, niezwykle chwytliwymi melodiami to przecież od 45 lat znak rozpoznawczy tej grupy. Otwierające płytę Speed of Sound to najklasyczniejsze Heep – numer, który mógłby znaleźć się na którejkolwiek z płyt zespołu z pierwszej połowy lat 70. i nie odstawałby od reszty ani poziomem, ani brzmieniem. Gdyby jakiś fan grupy z dawnych lat zastanawiał się, czy warto nabyć tę płytę, to już pierwszy kawałek przekonuje, że absolutnie warto! A dalej jest równie dobrze. Singlowe One Minute rozpoczyna się co prawda od spokojnego fortepianowego wstępu, ale już po minucie zespół wchodzi z dobrym riffem i serwuje nam cholernie przebojowy rockowy numer w średnim tempie. To dobra rozgrzewka przed trzema szybszymi utworami – The Law i Rock the Foundation to bardziej soczyste brzmienie napędzane znakomitymi riffami Micka Boxa, zaś The Outsider to Uriah Heep w obliczu niemal heavymetalowym. Nie na darmo Heep byli niegdyś nazywani „Beach Boysami heavy metalu” ze względu na niezwykle sprawne łączenie wielogłosowych chórków z soczystym gitarowym brzmieniem i porządnym perkusyjnym łomotem. W utworze tytułowym mamy wszystkie te elementy i każdy zakochany w takich klasykach Uriah Heep, jak Easy Livin’, Look at Yourself czy Return to Fantasy, z pewnością pokocha ten niezwykle dynamiczny numer. Podobny klimat prezentuje druga część płyty. Utwory bardziej chwytliwe z refrenami natychmiast wpadającymi w ucho (Jessie czy Looking at You) przeplatane są cięższymi kompozycjami o nieco gęstszym brzmieniu (Is Anybody Gonna Help Me? i Say Goodbye).

Nowa płyta Uriah Heep to krążek więcej niż solidny, choć nie powalający. Trudno o którejkolwiek z kompozycji powiedzieć, że jest kiepska. Z drugiej strony, o żadnym z numerów nie mógłbym też napisać, że to arcydzieło na miarę July Morning, Gypsy, Firefly czy nawet Shadow z płyty Wake the Sleeper. To raczej 49 minut bardzo przyjemnego rockowego grania na równym, wysokim poziomie. Wszystkie numery utrzymane są w średnim lub szybkim tempie i tylko krótki fragment gdzieś w środku Is Anybody Gonna Help Me? daje chwilę wytchnienia i przynosi lekką odmianę, ale to jednak trochę za mało. I nie chodzi o brak lukrowanych rockowych balladek, bo to akurat zaleta tego krążka. Jest dynamicznie, klasycznie w brzmieniu, ale brakuje mi z jednego ciężkiego i wolnego walca pokroju Rainbow Demon, czegoś… nieco mniej skocznego. Warto wspomnieć o okładce Outsider, bo ta akurat niewątpliwie należy do najlepszych w historii zespołu. Bądźmy szczerzy – okładki zdobiące płyty Uriah Heep to w najlepszym razie obrazy nie zapadające w pamięć, a w długiej historii grupy zdarzyło się też kilka absolutnych koszmarków. Dzieło Polaka, Igora Morskiego, które zdradza pewne inspiracje twórczością Storma Thorgersona, to zatem bardzo miła niespodzianka dla fanów. Płyta Outsider to udany dodatek do dyskografii tego niezwykle zasłużonego zespołu. Być może nie jest to płyta na poziomie największych dzieł grupy, ale dla osób, które straciły kontakt z Uriah Heep po latach 70., to jeden z najlepszych wyborów, by rozpocząć proces ponownego zaprzyjaźniania się z tym zespołem. Oby grali nam jak najdłużej, bo takiej formy mogą im pozazdrościć nie tylko inni weterani rockowej sceny, pamiętający najlepsze czasy hard rocka w pierwszej połowie lat 70., ale też rockowa młodzież, coraz częściej wracająca do klasycznych nagrań Heep.

czwartek, 25 września 2014

Greenleaf - Trails and Passes [2014]


Grupa Greenleaf to czterech w większości brodatych i długowłosych jegomości, którzy mają spory talent do produkowania mięsistych, gitarowych dźwięków, połączonych z dobrymi melodiami oraz ciężkim i nieco dusznym klimatem. Chylą czoła przed wielkimi hard rocka, a jednocześnie w żadnym momencie nie zatracają się w tym swoim uwielbieniu i dbają o to, by nie popadać w zwykłe naśladownictwo. Po takiej charakterystyce nie może być już chyba większych wątpliwości, że grupa Greenleaf pochodzi ze Szwecji – retrorockowego raju na Ziemi. Zespół ten miał być początkowo jedynie projektem pobocznym kilku muzyków popularnych (niekoniecznie u nas…) szwedzkich kapel rockowych, jednak przerodził się w pełnoprawną kapelę wydającą kolejne albumy, choć w zasadzie każdy z nich jest dziełem innej grupy muzyków, jako że skład osobowy Greenleaf jest mocno płynny. Trails and Passes to piąty krążek w dorobku Szwedów i najważniejsze pytanie, jakie można zadać po jego wysłuchaniu, to: jakim cudem ta grupa jest tak mało znana?

Oczywiście odpowiedź nasuwa się sama – bo większość osób nie zauważyłaby dobrej muzyki w wykonaniu zespołu, o którym nigdy wcześniej nie słyszała, nawet gdyby rzeczona muzyka zaszła ich od tyłu i znienacka kopnęła w zadek. À propos kopania – ten krążek robi to od pierwszych sekund otwierającego go numeru Our Mother Ash. Panowie witają się ze słuchaczami bardzo efektownie i na dzień dobry pokazują, że przez kolejne kilkadziesiąt minut będziemy raczeni świetną pracą sekcji rytmicznej Bengt Bäcke (bas, założyciel grupy) / Sebastian Olsson (perkusja, nowy nabytek), cudownie „oldskulowym” brzmieniem przesterowanej gitary Tommiego Holappy (gitara, założyciel grupy) i rasowym, niskim wokalem kolejnego „nowego” w Greenleaf – Arvida Johnssona. Wspomniane na początku dobre melodie to ważny element tej muzyki. Kapele zapuszczające się w rejony stoner rocka często kładą tak wielki nacisk na ciężar i niskie stroje, które mają spowodować podskoczenie płuc słuchacza pod samo gardło, że zapominają o melodii i o tym, by poza ciężarem i brzmieniem w ich muzyce było też coś więcej. W Greenleaf to coś zdecydowanie jest. Już drugi numer – Ocean Deep – udowadnia, że goście potrafią też zwolnić i skupić się bardziej na klimacie kompozycji niż na ostrym łojeniu. Właśnie to chyba podoba mi się w muzyce Greenleaf najbardziej – muzycy nie trzymają się kurczowo jednego motywu czy klimatu w danym utworze. Mimo że w większości przypadków mamy do czynienia z kompozycjami 4-5 minutowymi – a więc o dość tradycyjnej długości w szeroko pojętym hard rocku – sporo się tu dzieje i większość numerów zaskakuje zmianą tempa albo klimatu czy rozwinięciem w ciekawym kierunku.

Wszystkie dziewięć kompozycji oferuje bardzo przyjemne, nieco brudne brzmienie. Znajdziemy tu i oczywiste naleciałości hardrockowe w zakresie tworzenia melodii, i sporo cudownie przesterowanej, nisko nastrojonej gitary, która powinna ucieszyć każdego fana stoner rocka, i trochę mocnego bluesa, a nawet nieco psychodelii, jak w ośmiominutowym With Eyes Wide Open, które wciąga powtarzanym, pulsującym motywem basowym, urzeka gitarowym jazgotem w tle i rozpędza się z każdą minutą, sunąc niczym walec. Na osobne wspomnienie zasługuje Arvid Johnsson. Wokaliści grup stonerowych często wychodzą chyba z założenia, że przy tego typu muzyce wystarczy umieć dobrze się wydrzeć i odpowiednio zacharczeć, bo i prawda jest taka, że tego typu wokale do ciężkiej muzyki często doskonale pasują. Ale w tym przypadku jest zupełnie inaczej – Johnsson nie drze się, nie nadrabia niedostatków głosowych srogimi wyziewami, nie wychodzi z założenia, że im głośniej tym lepiej. Radzi sobie znakomicie, wtapiając się swoim głosem w brzmienie kolegów. Do tego mamy całkiem sporo dodatkowych śladów wokalnych, co w przypadku zespołu z okolic stoner rocka jest dość nietypowe. To także wpływa na łatwą przyswajalność tego materiału. Najkrótszy numer na płycie – niespełna trzyminutowe The Drum – to kompozycja, która równie dobrze mogłaby się znaleźć na płycie Jacka White’a, czego w żaden sposób nie można odebrać jako jego wadę.

Trails and Passes to 42 minuty świetnego rockowego grania. Nie ma tu miejsca na tanie chwyty, ultraszybkie, efekciarskie popisy czy przesłodzoną muzykę rodem z reklam batoników. To szczere rockowe granie bazujące na brudnym brzmieniu, wciągających rytmach i wpadających w ucho melodiach. Te niecałe trzy kwadranse to idealny czas, bo to wystarczająco dużo, by wkręcić się w ten znakomity klimat, a jednocześnie za mało, by poczuć zmęczenie. Być może nie jest to płyta w żaden sposób przełomowa, odkrywcza czy genialna, ale tak zwyczajnie znakomicie się jej słucha, a chyba właśnie o to przede wszystkim powinno chodzić w dobrej muzyce. Trails and Passes to bardzo dobra muzyka.

wtorek, 23 września 2014

U2 - Songs of Innocence [2014]


Brawo, panie Bono! To było prawdziwie mistrzowskie posunięcie – wydać płytę i nie musieć inwestować w promocję, bo cały świat i tak będzie o tym gadał. To potrafią tylko najwięksi wizjonerzy. Masz pan łeb na karku, panie Bono! Oczywiście mamy mały efekt uboczny w postaci nienawiści ze strony połowy muzyków, którzy nie wierzą, że ktoś miał czelność oddać swoją muzykę za darmo (tzn. za darmo dostali ją fani, bo przecież zespół dostał za to od „jabłeczników” całkiem sporą sumkę). No i ataki apopleksji biednych użytkowników „jabłecznego” serwisu, który musieli poświęcić kilka cennych sekund swojego życia na wywalenie z biblioteki plików tej niechcianej płyty. Ale czy Bono przejmuje się takimi reakcjami? Pewnie nie, bo to jedna z tych postaci światowego przemysłu muzycznego, którą połowa słuchaczy kocha miłością absolutną, a druga połowa nienawidzi jak żylaków odbytu. Mimo wszystko – z marketingu pięć plus. I szkoda tylko, że ta niecodzienna i bardzo kontrowersyjna forma wydania albumu Songs of Innocence to jedyne, o czym naprawdę warto pisać w kontekście tej płyty…

Skupię się jednak przez chwilę na pozytywach, choć szukanych nieco na siłę. Raised by Wolves to całkiem ciekawy numer lekko nawiązujący do pierwszych płyt U2, w którym można się nawet doszukać pewnych śladów dynamiki, chociaż została ona niemal skutecznie zarżnięta absolutnie koszmarną, laboratoryjnie sterylną produkcją. Całkiem przyjemny klimat mamy w Cedarwood Road, chociaż skłamałbym, gdybym powiedział, że ten numer zostaje w głowie po odsłuchu płyty. Podoba mi się Sleep Like a Baby Tonight, bo to chyba pierwsza całkiem udana próba wciągnięcia słuchacza w jakąś opowieść. Oszczędny aranż i dobrze brzmiąca gitara pojawiająca się od czasu do czasu zza ascetycznego podkładu – jest interesująco. Miło jest też w zamykającym płytę The Troubles, co jest w pewnym stopniu zasługą szwedzkiej wokalistki Lykke Li, która udziela się tu gościnnie. Nie ma to wiele wspólnego z czymś, co moglibyśmy określić jako „styl U2”, ale przynajmniej jest ciekawy nastrój i wciągający aranż – to numer, który wzbudza jakieś emocje, a to już plus na tej płycie.

Dlaczego nie wspomniałem do tej pory o żadnym z sześciu pierwszych utworów na krążku? Bo kompletnie nic się tam nie dzieje! To soundtrack do fascynującej podróży windą lub niedzielnych zakupów w supermarkecie. Rozwodnione plumkanie, które niby w jakimś stopniu przypomina twórczość U2, ale jest tak cholernie bezpłciowe, że naprawdę nie ma o czym pisać. Wszystko jedno czy zespół próbuje stworzyć nastrój, czy zdobyć się na jakąś dynamikę. Efekt jest ten sam – rozwodniona papka muzyczna i absolutna obojętność piszącego te słowa. Nie zgadzam się, żeby najbardziej znany zespół rockowy ostatnich 30 lat wydawał taką szmirę! Nic dziwnego, że magazyn Rolling Stone dał temu krążkowi maksymalną notę. To muzyka w sam raz dla słuchaczy tego szmatławca, który dawno już zerwał ze wszystkim, co niosło w sobie jakiś głębszy przekaz. Gratulacje, panowie! Songs of Innocence to zdecydowanie najlepsza płyta Coldplay w historii – tłumy będą zachwycone.

niedziela, 21 września 2014

Robert Plant - Lullaby and... The Ceaseless Roar [2014]


Są wokaliści, dla których kariera solowa jest stylistycznym przedłużeniem tego, co przez wiele lat robili w swoich macierzystych zespołach. Nic w tym złego – jeśli ktoś dobrze czuje się w danym obszarze muzyki, to po co miałby to zmieniać? Ale są też tacy, których można by określić jako poszukiwaczy. Ten typ nigdy nie zadowoli się swoją własną muzyczną niszą, będzie kombinował, sprawdzał, eksperymentował i nigdy nie będzie miał tego dość. To bardzo cenna grupa, bo choć przewidywalność może być w pewnych okolicznościach zaletą, to jednak do nieco bardziej wymagającego słuchacza łatwiej trafić przez zaskoczenie. Do grupy poszukiwaczy z pewnością należy Robert Plant, choć pewnie 30 lat temu takiego krążka, jak Lullaby and… The Ceaseless Roar, po wokaliście Led Zeppelin spodziewałoby się mniej więcej tyle samo osób, co Hiszpańskiej Inkwizycji.

Robert Plant to legenda rocka – oczywistość. Największe numery Led Zeppelin zna każdy, kto śmie nazywać się fanem muzyki rockowej. Twórczość solową Planta kojarzy już jednak znacznie mniej osób a szkoda, bo dawno już odszedł od typowo gitarowych brzmień, penetrując świat muzyki folkowej, country, roots rock czy americana. Płyta Raising Sand, nagrana w duecie z Alison Krauss, okazała się wielkim sukcesem artystycznym i komercyjnym, ale wydaje się, że mimo wszystko był to jedynie wstęp do tego, co słyszymy na nowym krążku.

Dla słuchacza, który Planta kojarzy tylko z twórczością Led Zeppelin lub w najlepszym razie z pierwszymi płytami solowymi wokalisty, już sam początek Lullaby and… The Ceaseless Roar będzie szokiem. Pozytywnym czy negatywnym? To już zależy w dużej mierze od oczekiwań, muzycznych upodobań i otwartości umysłu. Little Maggie to bowiem fascynująca i nieszablonowa mieszanka klimatów elektronicznych i dźwięków, które możemy skojarzyć z muzyką Bliskiego Wschodu. Zdziwi się jednak każdy, kto pomyśli, że to tylko takie oryginalne intro do albumu. Little Maggie daje całkiem niezłe pojęcie o tym, jak brzmi całość. To nie znaczy oczywiście, że każdy utwór powiela schemat brzmieniowy otwieracza, ale ta kompozycja pokazuje, w jakie rejony Plant zapuszcza się na tym albumie nad wyraz chętnie. Tę ścieżkę kontynuuje utwór Pocketful of Golden. Zapętlony, nienachalny motyw perkusyjny to bardzo sprytny zabieg. Wciąga słuchacza, hipnotyzuje, intryguje. Aranż znowu przenosi nas do Azji. Plant mruga do nas znacząco pewnym nawiązaniem w tekście do jednego z utworów swojego starego zespołu. Zaskakuje Embrace Another Fall, bo obok północnoafrykańskich rytmów i cudownych żeńskich wokali, mamy tu gitarowy fragment, który na krótką chwilę przenosi nas w bardziej rockowe rejony. Gitara fantastycznie współbrzmi z afrykańskimi instrumentami. A Stolen Kiss, w tekście którego pojawia się tytuł płyty, to z kolei piękna fortepianowa kompozycja. Jej prosty i tradycyjny aranż zaskakuje po pięciu wcześniejszych utworach przesyconych brzmieniami etnicznymi. Fortepian i zawodząca gdzieś w tle gitara – genialne złamanie albumowej konwencji! Na drugim biegunie jest skoczna kompozycja Poor Howard oparta na starym folkowym numerze Lead Belly’ego. House of Love zaskakuje z kolei klimatem, którego nie powstydziliby się muzycy U2, gdyby mieli jeszcze w ogóle poczucie wstydu… Zamykające płytę Arbaden (Maggie’s Babby) kontynuuje proces hipnozy i wciągania słuchacza w ten fascynujący muzyczny świat, choć pozostawia też ze względu na swoją długość (niespełna trzy minuty) pewien niedosyt. Ale to dobrze. Płyta kończy się zanim ma jakiekolwiek szanse się znudzić. Plant nie popełnił błędu wielu współczesnych muzyków, którzy przeciągają długość trwania swoich płyt poza granice przyzwoitości. Lepszy niedosyt niż niestrawność z przesytu.

Robert Plant to dziś zupełnie inny wokalista niż w czasach świetności swojego sławnego zespołu. Nie wydziera się, nie wchodzi w mocne, wysokie rejestry, nie forsuje głosu. Śpiewa delikatnie, z wyczuciem, kładąc większy nacisk na klimat i snucie opowieści. To dobrze, bo silny „rockowy” wokal byłby brakiem szacunku dla tak wysmakowanej muzyki. Warto też zwrócić uwagę na instrumentarium użyte przy rejestracji Lullaby and… The Ceaseless Roar. Obok gitar i klawiszy usłyszymy tu bowiem całą gamę egzotycznych instrumentów, głównie z zachodniej Afryki. To bardzo subtelny album, w wielu momentach melancholijny, intymny i ciepły, w innych zaś zaskakująco… radosny i niemal taneczny. W wielu aspektach przypomina mi twórczość Mariusza Dudy pod szyldem Lunatic Soul, bo choć to nie do końca ten sam obszar muzyczny, obaj wokaliści odważnie sięgają po egzotyczne instrumentarium, łączą elementy muzyki etnicznej z bardziej tradycyjnymi brzmieniami rockowymi czy nawet elektronicznymi i nie boją się poszukiwać, znacznie oddalając się stylistycznie od dokonań swoich macierzystych formacji.

Lullaby and… The Ceaseless Roar ma wszelkie szanse powtórzyć sukces Raising Sand. To nie jest płyta łatwa w odbiorze, ale jednocześnie nie zamęcza słuchacza. Wciąga, fascynuje, mieni się wieloma muzycznymi barwami. To zdecydowanie nie jest album dla rockowych ortodoksów. Choćbyście byli największymi fanami Led Zeppelin, jeśli porywające solówki gitarowe i dudniące partie perkusji oraz mocne rockowe zaśpiewy są dla was warunkiem koniecznym, by krążek spodobał się wam, trzymajcie się od tej płyty z daleka. Nie znajdziecie tu nic dla siebie. Wszystkich bardziej otwartych na magiczny świat etnicznych dźwięków z posmakiem elektroniki zapraszam jednak do poznania Lullaby and… The Ceaseless Roar, bo to jedno z najciekawszych tegorocznych wydawnictw. Posypią się nagrody, oj posypią się…

piątek, 19 września 2014

Scream Maker - Livin' in the Past [2014]


Jakoś pod koniec szkoły podstawowej po paru latach słuchania w kółko tych samych kilku zespołów, postanowiłem poszerzyć co nieco swoje muzyczne horyzonty. Iron Maiden byli wyborem oczywistym, bo nie dość, że zespół niezwykle popularny, to jeszcze w domu leżały sobie dwie albo trzy kasety kupione przez mojego brata. Nic tylko słuchać. I tak zaczęła się moja przygoda z muzyką heavymetalową. Przygoda, która jednak nigdy na dobre się nie rozwinęła, bo choć fanem Maidenów jestem do dziś, mam wszystkie płyty i staram się być na ich koncertach przynajmniej co drugi raz, gdy odwiedzają nasz kraj, to jednak inni reprezentanci gatunku nigdy mnie do siebie nie przekonali w pełni, a na przykład niemieckiego heavy metalu szczerze nie znoszę. I choćby z tego powodu pisanie recenzji płyty Scream Maker nie jest łatwym zadaniem, bo muzycy tego polskiego zespołu są niewątpliwie zakochani w heavy metalu i nie tylko przyjmują go „z całym pakietem”, ale też oddają innym ze wszystkimi zaletami i wadami gatunku. Tylko co tak naprawdę jest zaletą, a co wadą?

Kluczem do tego tekstu jest to, że – mimo tej nie do końca udanej przygody z tego typu muzyką – nie należę do osób, które uważają, że ze słuchania heavy metalu się wyrasta. Młodzi maniacy tego typu muzyki, którzy zamykają się na wszystkie inne gatunki i kiszą się całe życie w jednym stylu, wywołują lekki uśmieszek politowania na moim zacnym obliczu, ale na podobną reakcję mogą liczyć ci, którzy niegdyś byli na śmierć zakochani na przykład we wspomnianym Iron Maiden, a teraz wstydzą się tego, uważają że dorosły człowiek nie powinien słuchać takiej muzyki i przerzucają się na Morrisseya czy inną niestrawną cholerę. Ani jedni, ani drudzy tego tekstu czytać nie powinni.

Z pełnym przekonaniem mogę zacząć od tego, że Livin’ in the Past to bardzo sprawie zagrana i zrealizowana płyta. Czasy, kiedy polskie albumy w porównaniu z zagranicznymi produkcjami brzmiały niczym kiepskie demo nagrywane przez ścianę, już chyba na szczęście minęły bezpowrotnie. Jest soczyście, gęsto, wielowarstwowo i z kopem, czyli tak jak powinno być na dobrym heavymetalowym krążku. Trzon płyty to oczywiście – jak to w tego typu muzyce – kompozycje utrzymane w szybkim tempie, ozdabiane efektownymi solówkami gitarowymi i wysokimi zaśpiewami. Takie kawałki jak singlowy In the Nest of Serpents, Glory for the Fools czy zamykający płytę Metalheads (znakomite wokale!) szybko wpadają w ucho i z pewnością spowodują poodsłuchowy i pokoncertowy ból karku u niejednego fana tego typu klimatów. Ale według mnie najciekawiej robi się, gdy zespół porzuca na chwilę taką stylistykę, a szybkość ustępuje nieco ciężarowi, jak w Spacestone czy zwłaszcza w Stand Together. Never Say Never to podniosły numer w starym dobrym stylu. Ma wszelkie predyspozycje, by na koncertach fani odśpiewywali go wspólnie w blasku ognia z zapalniczek. Warto wspomnieć też o innym momencie, gdy płyta zaskakuje, czyli o albumowym Intro – fortepianowej miniaturce podarowanej zespołowi przez Jordana Rudessa. Tak, tego Jordana Rudessa z Dream Theater. Nawet jeśli to tylko 40 sekund, a muzyczny klimat tej mini-kompozycji jest zupełnie inny niż reszty krążka, to wciąż trzeba to uznać za miłe wyróżnienie dla młodego polskiego zespołu.

photo: Jakub "Bizon" Michalski
Livin’ in the Past nie jest płytą przełomową. Czy w tym gatunku w ogóle da się jeszcze nagrać coś, co można by było określić tym słowem? Ale to bardzo solidnie napisane, zagrane i zrealizowane wydawnictwo. Jestem przekonany, że słuchacze uczuleni na heavymetalowe galopady, bombastyczne solówki czy wysokie zaśpiewy znienawidzą każdą sekundę tego krążka, ale… właściwie po co mieliby w ogóle włączać Livin’ in the Past? Czy ja katuje się nowymi nagraniami Coldplay tylko po to, żeby stwierdzić, że zupełnie mi się nie podobają? Livin’ in the Past to płyta dla fanów melodyjnego heavy metalu, a ci jak najbardziej powinni po nią sięgnąć, bo w obrębie tego gatunku jest to naprawdę udana pozycja. Być może członkowie Scream Maker zgodnie z tytułem żyją muzyczną przeszłością, ale kto im zabroni, skoro to całkiem przyjemna przeszłość, a razem z nimi chce nią żyć całkiem liczna rzesza fanów heavy metalu nie tylko w Polsce, ale i poza granicami naszego kraju?

środa, 17 września 2014

Ray Wilson - 20 Years and More [2014]


Ray Wilson może liczyć w Polsce na szczególną sympatię, a nawet uwielbienie pewnej grupy fanów rocka. Niemałe znaczenie ma tu pewnie to, że wokalista od kilku lat mieszka w Poznaniu, ale sądzę, że w pamięci polskich fanów rocka zapisał się też transmitowanym w naszej telewizji koncertem zagranym w katowickim Spodku w 1998 roku z grupą Genesis, której wokalistą był przez nieco ponad 2 lata. Nie ma co ukrywać – to właśnie w dużej mierze nazwa tej wielkiej progrockowej grupy w życiorysie pozwala Rayowi w ostatnich latach angażować się w rozmaite muzyczne projekty i ściąga do sal koncertowych w Polsce i za granicą całkiem spore tłumy. Ale wokaliście trzeba oddać, że poza jednym albumem z Genesis, ma też na koncie ciepło przyjęte płyty z grupą Stiltskin oraz udaną karierę solową, więc trudno tu mówić o „jechaniu” na sławie wspomnianych rockowych gigantów.

Ostatnie lata to prawdziwy wysyp płyt koncertowych Raya, których trzon stanowią nie tylko utwory Genesis, ale także solowa twórczość byłych członków grupy – Phila Collinsa, Petera Gabriela czy Mike’a Rutherforda. Projekt Genesis Classic to Rodzina Genesis w pigułce, w dodatku podana w ciekawy sposób, gdyż syntezatory zastąpiono fortepianem oraz kwartetem smyczkowym. Właśnie w takiej rockowo-klasycznej odsłonie widzimy Wilsona na albumie 20 Years and More, tyle że – jak sugeruje tytuł – to wydawnictwo podsumowuje całą karierę muzyka, a nie tylko jego związki z Genesis. To świetny pomysł, bo choć Ray w repertuarze Collinsa czy Gabriela wypada co najmniej dobrze, to jednak trąci to nieco „tribute bandem”, a przecież Wilson to zdolny artysta i w swoim życiu także stworzył sporo świetnego materiału.

photo: Jakub "Bizon" Michalski
Choć na albumie nie brak klasycznych kompozycji Genesis, większość materiału stanowią utwory napisane i oryginalnie śpiewane przez Wilsona i już dla samych tych numerów warto mieć 20 Years and More. Ray w swojej twórczości potrafi być sentymentalny i melancholijny, potrafi też wraz z zespołem zaserwować fanom porcję świetnego gitarowego grania. W obu odsłonach sprawdza się znakomicie. Nie jest to rock efekciarski, nie uświadczymy tu raczej porywających solówek, karkołomnych partii wokalnych, ani zbyt wielu piorunujących riffów, ale Ray i towarzyszący mu muzycy budują znakomity klimat zarówno w kompozycjach nieco dynamiczniejszych (Easier That Way, American Beauty czy Show Me the Way), jak i w bardziej nastrojowych, opartych na brzmieniach akustycznych (Lemon Yellow Sun czy Change – co za wykonania!). Ray przedstawia nie do końca poważny utwór The Airport Song jako prawdopodobnie najgorszą piosenkę jaka kiedykolwiek powstała, ale – pomijając żart - nawet w tak luźnym i żartobliwym repertuarze sprawdza się świetnie. W „zasadniczej” części koncertu mamy trzy utwory z repertuaru grupy na G. That’s All, No Son of Mine (oba z ery Collinsowskiej) oraz Carpet Crawlers (era Gabrielowska) to stałe punkty koncertowego repertuaru Raya i nic dziwnego, bo znakomicie odnajduje się w każdym z nich, mimo że przecież kompozycje te wywodzą się z zupełnie rożnych rockowych obszarów.

Końcówka koncertu to prawdziwa parada przebojów. Zaczynamy od cudownego Genesisowego Ripples, delikatnej perełki ze świetnej płyty A Trick of the Tail – pierwszej, na której obowiązki głównego wokalisty grupy przejął Phil Collins. Następnie kolej na dwa numery z repertuaru Stiltskin – powalające Constantly Reminded – jeden z najlepszych utworów w karierze Raya – oraz największy hit Stiltskin – Inside. Po takim podwójnym uderzeniu pewnie koncert mógłby się już skończyć i nikt nie miałby pretensji, ale nie – grupa gra dalej. Ray znowu sięga po klasyczny utwór Genesis i porywająco wykonuje jeden z największych przebojów tej grupy – kompozycję Mama. Tym, którym wydaje się, że nie da się tego zrobić na poziomie zbliżonym do koncertowych wykonań Phila Collinsa, polecam tę wersję. Absolutny majstersztyk! Po czymś takim to już na pewno koniec. A jednak nie, bo przecież Ray nie sięgnął jeszcze tego wieczoru po kawałki ze swojej jedynej płyty nagranej z Genesis – Calling All Stations. Na zakończenie tego fantastycznego występu dostajemy zatem dwa: utwór tytułowy oraz Congo – największy przebój z tego krążka. Trochę szkoda, że brak pięknej ballady z tej płyty – Not About Us – ale nie można mieć wszystkiego. Teraz to już naprawdę koniec – owacje, podziękowania, kwiaty…

Muzyka na 20 Years and More broni się sama. Ray Wilson to człowiek o wielkiej wrażliwości muzycznej i wspaniałym, charakterystycznym, głębokim głosie. To facet, który nie musi śpiewać efekciarsko, żeby zwracać uwagę słuchacza. Tworzy na scenie wspaniały klimat i czaruje każdym wyśpiewywanym dźwiękiem. Do tego ma za plecami grupę utalentowanych muzyków, którzy – choć reprezentują dwa zupełnie różne muzyczne światy – znakomicie ze sobą współpracują i uzupełniają się. Wspaniały polsko-szkocki muzyczny kolektyw. Ale to pierwsze koncertowe DVD w karierze Raya ogląda się tak świetnie również dlatego, że Wilson to znakomity frontman. Nie biega, ani nie skacze po scenie, nie musi wygłupiać się, rzucać żenującymi tekstami w stylu „jesteście tam?” czy „zróbcie hałas”. Mimo to ma znakomity kontakt z publicznością, a dzięki zabawnym anegdotom opowiadanym między utworami, tworzy świetny nastrój i buduję więź ze słuchaczami. W dodatku wprowadza genialną atmosferę na scenie. Patrząc na twarze muzyków towarzyszących Rayowi, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że oni przede wszystkim chcą tam być i odczuwają wielką radość ze wspólnego grania. Bez pajacowania, bez robienia wokół siebie zamieszania, bez tuszowania niedostatków muzycznych sceniczną błazenadą.

Na pewno znajdzie się grupka ludzi, którzy będą marudzić, że Ray wciąż nie chce porzucić repertuaru swojej byłej grupy i wykonuje na koncertach nie tylko utwory z płyty Calling All Stations, ale także bardziej znane kompozycje Genesis, z powstaniem których nie miał nic wspólnego. W porządku – może płyt koncertowych Raya opartych na tym repertuarze było w ostatnich latach zbyt wiele. Ale z drugiej strony – skoro te utwory może wykonywać pierwszy lepszy cover band, to czemu miałby nie grać ich gość, który faktycznie był w tym zespole (nawet jeśli tylko przez chwilę)? A jeśli jeszcze jest w stanie robić to tak znakomicie, to ja nie mam absolutnie nic przeciwko. Jednak 20 Years and More udowadnia, że Ray to nie tylko Genesis. To niezwykle uzdolniony muzyk, który z jakiegoś powodu wciąż nie jest tak znany i ceniony, jak być powinien. To oczywiście nie dotyczy publiczności zgromadzonej w Studio im. Agnieszki Osieckiej w siedzibie Programu Trzeciego Polskiego Radia, gdzie 20 Years and More było nagrywane. Ci ludzie uwielbiają Raya, a ten album doskonale pokazuje czemu.

poniedziałek, 15 września 2014

Slash feat. Myles Kennedy and the Conspirators - World on Fire [2014]


Slash z Mylesem Kennedym i Konspiratorami wydają nowy krążek – World on Fire – i teoretycznie cały rockowy świat powinien właśnie wstrzymywać oddech. No dobrze, może na wstrzymywanie oddechu jest z 20 lat za późno, niemniej poprzednie płyty gitarzysty robiły sporo zamieszania w hardrockowym światku. Zapewne tak będzie i tym razem w przypadku sporej liczby słuchaczy. Ja jednak nie tylko oddechu nie wstrzymałem, ale nie mam nawet specjalnie przyspieszonego tętna. Co zatem mam? Dość mieszane uczucia.

Płytę rozpoczyna pierwszy singiel – utwór World on Fire. Jest niezwykle intensywnie i dynamicznie. Co nietypowe dla singli – to jeden z lepszych numerów na albumie. Tytułowy ogień na pewno jest. Znakomite wprowadzenie do płyty. Równie dynamiczne i wpadające w ucho są Automatic Overdrive i Wicked Stone. Po pięciu numerach niby wszystko w porządku, ale mam wrażenie, że cały czas słuchałem tego samego kawałka. Nieco wytchnienia przynosi kompozycja szósta – kolejny singiel z płyty, Bent to Fly, którego początek może się kojarzyć ze wstępem do kompozycji Anastasia z poprzedniej płyty Slasha. Ale to miła i potrzebna odmiana, bo w końcu panowie nie pędzą na złamanie karku, nie ostrzeliwują nas kanonadą riffów i nie atakują perkusyjnym „łomotem”. Ale to tylko chwilowy spadek intensywności doznań słuchowych. Stone Blind – prowadzone riffem podobnym do tego z Gunsowej Comy – to kolejny mocny rockowy kopniak.

Gdzieś w połowie płyty w końcu dochodzi do mnie, co tu jest nie tak. Nie czuję tu żadnego rozwinięcia tematu. Wszystkie numery są napędzane dobrym, ostrym riffem, mamy sporo dynamiki, gęste, mięsiste brzmienie i świetne wokale z chórkami, które dodają jeszcze dodatkowego kopa. Ale wszystkie te kawałki „lecą” według schematu zwrotka-refren-zwrotka-refren-bridge-solo-refren. Nie ma żadnych zaskoczeń. Może nie powinienem ich oczekiwać akurat po płycie Slasha, ale poprzednimi albumami solowymi potrafił mnie porwać, a tu porwany absolutnie się nie czuję. Są pojedyncze zagrywki, które przyciągają moją uwagę (jak gitarowy motyw tuż przed refrenem bardzo przyjemnego swoją drogą Stone Blind), ale przy żadnym z utworów nie mam wrażenia, że to kompozycja na miarę takich numerów Slasha, jak Anastasia, By the Sword czy Serial Killer. I nawet jeśli Beneath the Savage Sun zaczyna się od ciekawego motywu rodem z twórczości Alice in Chains, to w refrenie znowu wracamy do tego samego hardrockowego wyścigu. Ale biorąc pod uwagę chwilowe zwolnienie w drugiej połowie kompozycji, to już i tak pewny krok naprzód i złamanie do pewnego stopnia albumowej rutyny.

Pewną ulgę przynosi też Battleground – utwór osadzony w podobnym klimacie, co The Last Fight innej grupy Slasha – Velvet Revolver. To kawałek, który sprawi, że niejeden koncertowicz wyciągnie zapaln telefon komórkowy i da się na żywo porwać nieco podniosłej atmosferze. Idealnie nadawałby się na zakończenie około pięćdziesięciominutowej w tym momencie płyty. Ale… po nim mamy jeszcze sześć kolejnych numerów i to kolejny problem, który mam z World on Fire – ta płyta jest po prostu za długa. 77 minut to potężna dawka muzyki i znam bardzo niewiele albumów o tej długości, które bronią się od pierwszej do ostatniej sekundy. Ten nie jest jednym z nich. Tu po prostu jest zbyt intensywnie, dynamicznie i głośno, żebym był w stanie wytrwać przy tej płycie tak długo bez objawów pewnego znudzenia i zmęczenia.

Muszę jednak zaznaczyć, że uwaga o zakończeniu płyty po Battleground dotyczy tylko charakteru tego utworu i długości płyty w momencie jego wybrzmienia, bo akurat kilka z tych sześciu kompozycji, które następują po Battleground, przynosi pewne urozmaicenie. Wreszcie jest czas na złapanie oddechu przy Dirty Girl i Iris of the Storm, mamy także instrumentalny numer Safari Inn, który też jest miłą odmianą. Zespół nigdzie nie gna, kawałek ma przyjemny klimat, zamiast wokali mamy jedną długą solówkę Slasha, a całość trwa tylko trzy i pół minuty, więc kończy się zanim zacznie się nudzić. Bardzo dobrze brzmi też zamykający płytę kawałek The Unholy. To numer w starym dobrym slashowym stylu – nieco podniosły, monumentalny wręcz, osadzony głęboko w brzmieniu wczesnych lat 90. To dobry zabieg – sprawia, że wrażenie po przesłuchaniu płyty staje się trochę lepsze. Tyle że to wszystko nieco za mało.

photo: Jakub "Bizon" Michalski
World on Fire nie jest słabą płytą. O żadnej z 17 kompozycji na niej nie mogę powiedzieć, że to kiepski numer, ale nie czuję też, by którakolwiek z nich należała do najlepszych utworów w karierze Slasha, a przydałyby się chociaż ze dwa numery klasy najwybitniejszych utworów z bogatej dyskografii gitarzysty. Nie czuję się powalony jakością kompozycji, ani ich różnorodnością. Muzycy zapowiadali, że to zdecydowanie najcięższy krążek solowy kudłatego gitarzysty. I faktycznie – trzeba przyznać, że zapowiedzi nie okazały się bezpodstawne. Ciężaru jest dużo, dynamiki cała masa, soczystością brzmienia można by obdzielić z pięć innych wydawnictw. Tylko mam wrażenie, że nawaliły proporcje. Ta płyta po prostu niczym nie zaskakuje. A może właśnie brak zaskoczeń jest zaskoczeniem? W końcu poprzednie krążki Slasha były dobrze wyważone, zespół zręcznie żonglował na nich klimatem kompozycji, a i długość albumów nie była męcząca. Może właśnie zerwanie z tymi całkiem dobrymi, moim zdaniem, tradycjami jest tym zaskoczeniem? Jeśli tak, to jest to niespodzianka z serii tych, za którymi nie do końca się przepada. Hasłem przewodnim tej płyty jest „nadmiar”. Gdyby skrócić ją o dobre 5-6 numerów i lepiej wyselekcjonować materiał na tę krótszą wersję, to całość sprawiałaby dużo lepsze wrażenie. Wciąż brakowałoby wybitnych utworów, ale taka mieszanka byłaby dużo strawniejsza. A tak powstał bardzo solidny album, którym jednak nie jestem w stanie się zachwycić. Album raczej dla tych, którzy nie szukają muzycznych wrażeń poza obszarem tradycyjnego hard rocka.

---
Slash zagra w krakowskiej Arenie 20 listopada 2014 roku.

piątek, 12 września 2014

Anathema - Distant Satellites [2014]


Anathema to grupa, która zdobyła w ostatnich latach szczególną przychylność polskiej publiczności, a i my możemy liczyć na odwzajemnienie tych ciepłych uczuć w postaci licznych koncertów w naszym kraju. Jak w przypadku każdej kapeli o sporym dorobku i dużym rozstrzale stylistycznym kolejnych płyt, nowe wydawnictwa Anathemy zbierają bardzo zróżnicowane recenzje. Część słuchaczy zakochanych we wczesnym – mrocznym i ciężkim – wcieleniu grupy od lat kręci nosem na kolejne nowości z obozu Anathemy. Z kolei fani ostatnich dokonań zespołu z Liverpoolu nie mają nic przeciwko tej stylistyce i z radością przyjmują każde nowe dzieło Anglików. Są też tacy jak ja, którzy mimo początkowego zachwytu, w pewnym momencie mają już trochę dość…

Lubię dość kontrowersyjną, ostatnią studyjną płytę grupy – Weather Systems. Nie przeszkadzały mi stylistyczne nawiązania do jej poprzedniczki (We’re Here Because We’re Here), pewne wygładzenie brzmienia, ani oparcie się w większym stopniu na wokalnych duetach Lee Douglas i Vincenta Cavanagh. Nie miałem też nic przeciwko liczniejszym niż wcześniej orkiestracjom. Ale mam wrażenie, że wraz z wydaniem Weather Systems ten kierunek został wyczerpany. Niestety odmienne zdanie zdaje się mieć sam zespół, co poskutkowało „rozjechaniem się” moich oczekiwań z wizją muzyków.

Distant Satellites nie jest płytą beznadziejną czy taką, której nie da się słuchać. Ale jest – według mnie – płytą nie do końca potrzebną, płytą, która w żaden sposób do mnie nie dociera i nie przekonuje mnie mimo kilku podejść. I wiem nawet dlaczego. Pierwsza część krążka to bardzo tradycyjna (aż za bardzo) Anathema, natomiast druga część to Anathema eksperymentalna, przy czym eksperymenty te w zasadzie sprowadzają się do łączenia tradycyjnej Anathemowej stylistyki z podkładami elektronicznymi. Problem w tym, że w pierwszej części słyszymy kalkę ostatnich dwóch albumów grupy, zaś eksperymenty nie są zbyt porywające ani udane. I niby wszystko OK – wszystkie trzy części The Lost Song brzmią przyjemnie, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że muzycy bardzo starali się napisać kolejne Untouchable, a i w Ariel nawiązań czy niemal kalek z Weather Systems co niemiara. Ocena tej pierwszej części płyty byłaby na pewno wyższa, gdyby dwa poprzednie krążki nigdy nie powstały. Niestety – co ujmowało za pierwszym czy drugim razem, za trzecim zaczyna irytować i skłania do postawienia pytania – „czy to już czasem nie za dużo?”. Niby nie ma się w tych kompozycjach do czego przyczepić, ale są tak przewidywalne, że nie potrafię wkręcić się w ten klimat. Za dużo smyków „z klawisza”, za dużo identycznych dwugłosów, za dużo znanych już z poprzednich płyt zaśpiewów Lee w tym samym stylu… Za dużo. Niezbyt daleko od utartych schematów zespół odchodzi także w kompozycji Anathema, ale tu już czuć pewną zmianę – jest bardziej intensywnie, mroczniej (to słowo w kontekście muzyki kojarzy się głównie z metalem dla zbuntowanych nastolatków, ale nie o taki mrok tu chodzi), ciekawiej, zwłaszcza w drugiej połowie, gdy na pierwszy plan wychodzi gitara, która niemal skutecznie przykrywa te cholerne klawiszowe orkiestracje. W końcu czuję tu jakąś energię, coś co może porwać, prawdziwe emocje, a nie tylko ładne melodie. To zdecydowanie najlepsza kompozycja na Distant Satellites.

photo: Jakub "Bizon" Michalski
Ostatnie cztery numery to wspomniane eksperymenty. Teoretycznie powinno więc być ciekawiej. Niestety nie jest. Nie mam nic przeciwko sprawnemu łączeniu muzyki rockowej z elektroniką, ale nie czuję, by takie połączenie w utworze You’re Not Alone było mniej sztampowe niż rozwiązania z pierwszych utworów na płycie. Zupełnie nie trafia też do mnie podobny elektroniczny podkład perkusyjny w utworze tytułowym. Podejrzewam, że w zamyśle miał on ożywić całość, uzupełniać się z dość typową dla Anathemy fortepianową kompozycją. Ale mam wrażenie, że to połączenie zrobione na siłę, bo ciekawiej robi się dopiero po około czterech minutach, gdy ten irytujący i monotonny podkład znika. Niestety już minutę później wracamy do sztampy – prosty beat na tle ładnej fortepianowej melodii. Robert Miles jest pewnie dumny, ale ja niestety nie czuję się porwany. Tego typu muzyka zapewne świetnie sprawdza się w samochodzie podczas dalekich podróży, ale samochodu na razie nie mam, bo z pisania o muzyce w Polsce utrzymują się nieliczni, więc ten potencjalny pozytyw niestety w moim przypadku odpada.

Distant Satellites to płyta miła w odsłuchu. Ładnie sobie płynie w tle podczas codziennych czynności domowych. Problem w tym, że nie wyzwala we mnie absolutnie żadnych emocji, a przecież właśnie na emocjach tego typu muzyka powinna bazować. Jestem przekonany, że jeśli dotrę na któryś z tegorocznych koncertów grupy, to wyjdę zachwycony – podobnie jak w przypadku wszystkich występów Anathemy, których świadkiem byłem w ostatnich kilku latach. Ale Distant Satellites nie pokocham. Myślę, że pewna formuła, która towarzyszyła zespołowi na ostatnich albumach, została wyczerpana. Czas na kilka lat odpoczynku i zajęcie się innymi projektami lub na jakiś dramatyczny brzmieniowy „skok w bok”. Byle nie w kierunku muzyki z ostatnich czterech kompozycji. „Nie tędy droga, na pewno to wiem…” – tak to szło?

---
Anathema odwiedzi nasz kraj w ramach Satellites Over Europe Tour. Grupa wystąpi 25, 26 i 27 października kolejno w Warszawie, Krakowie i Wrocławiu. Organizatorem koncertów jest Rock Serwis. (http://rockserwis.pl)

środa, 10 września 2014

Agusa - Högtid [2014]


Człowiek to jednak dziwna istota. Niby po pewnym okresie penetrowania szwedzkiego rynku muzycznego nic już nie powinno mnie dziwić. Świetnych rockowych grup w Skandynawii przybywa z każdym miesiącem, a końca tego niesamowitego szwedzkiego rockowego potopu nie widać. A jednak gdy po raz pierwszy usłyszałem muzykę grupy Agusa, znowu zostałem zadziwiony tym, jak cudownie można oddać klimat starych dobrych czasów rocka progresywnego bez jednoczesnego kopiowania starych mistrzów i ograniczania się do muzycznego hołdu.

5 utworów – 44 minuty. Już to sugeruje, że mamy do czynienia z panami, którzy nie boją się skomplikowanych form muzycznych, wielowątkowych kompozycji i powolnego, stopniowego budowania klimatu. Zwolenników streszczania się w singlowym formacie trzech minut i dwudziestu sekund przepędzam jak najdalej, bo poza zamykającym płytę utworem Kärlek från Agusa (trzy minuty i pięć sekund „na liczniku”), wszystkie utwory trwają od ośmiu do czternastu minut. Może to stanowić pewne wyzwanie dla słuchacza nienawykłego do takiej formy prezentowania muzyki, ale fanom progresywnych klimatów żadna długość utworu nie jest straszna. A co ważne, płyty Högtid – bo właśnie taki tytuł nosi debiutanckie dzieło Szwedów – słucha się jak jednej długiej muzycznej opowieści. Co ważne – opowieści niemal pozbawionej wokali.

Po umieszczeniu krążka w odtwarzaczu (bądź, jak kto woli, po wrzuceniu plików do komputerowej playlisty…) przez trzy kwadranse przenosimy się we wspaniały świat pięknych gitarowo-organowych melodii oraz opowiadanych dzięki instrumentom historii – raz niepokojących i smutnych, innym razem podnoszących na duchu i ciepłych. Tak, to wszystko można odczuć w utworach, które w większości nie mają tekstu. Otwierające album Uti vår hage idealnie wprowadza słuchacza w klimat płyty, dłuższymi fragmentami hipnotyzuje wspaniałym brzmieniem organów i wijących się gdzieś nieco w tle gitarowych pasaży. Nieco posępny chwilami klimat – niczym z historycznych opowieści – ustępuje atmosferze średniowiecznej jarmarcznej zabawy w kompozycji Melodi från St Knut. Lekkość, polot, upalne lato w małym, starym miasteczku, poczucie wolności. Utwór niemal niezauważalnie przechodzi w Östan om sol, västan om måne (Na wschód od słońca, na zachód od księżyca), które wciąga w tajemniczy klimat środkowej Azji. Byliście tam kiedyś? Ja nie, ale słuchając tej kompozycji, mam wrażenie, jakbym poruszał się po zakurzonych, rozpalonych słońcem ulicach pośród miejscowych sklepikarzy i zaklinaczy węży. Z łatwością daję się pochłonąć powtarzanym motywom gitarowym, a wraz z rosnącą intensywnością dźwięków, czuję się w coraz większym stopniu bohaterem tej egzotycznej opowieści. Co ważne – taki efekt pewnie dużo łatwiej byłoby uzyskać przy pomocy fletu, sitaru czy innych instrumentów pojawiających się zazwyczaj w muzyce nawiązującej klimatem do Azji. Muzycy Agusa nie poszli na łatwiznę – trzymają się tradycyjnego rockowego instrumentarium, za co tym większe brawa.

Po około 35 minutach płyty wreszcie słyszymy pierwsze wyśpiewane słowa, ale tekst utworu Stigen genom skogen (Ścieżka przez las) ogranicza się do zaledwie kilku wersów. Może to i dobrze, bo słowa wydają się tu zbędne. Muzyka za to jest niezwykle intensywna. To prawdziwy raj dla miłośników krautrocka oraz psychodelicznych improwizacji rodem z wczesnych lat 70. Muzycy opierają całość na powtarzanych wielokrotnie motywach, ale jednocześnie słuchacz nie ma prawa odnieść wrażenia, że nic się nie dzieje, a kolejny powrót do znanego już rozwiązania jest niepotrzebny. Stigen genom skogen to najcięższy, najgęstszy aranżacyjnie utwór na krążku. Na nim kończy się wydanie winylowe Högtid, ale wersja CD zawiera jeszcze wspomnianą na początku trzyminutową kompozycję Kärlek från Agusa, która wobec czasu trwania poprzednich utworów, sprawia wrażenie niemal miniatury muzycznej. Numer ten pod względem klimatu i intensywności stanowi kontynuację kawałka poprzedniego.

Högtid to wbrew pozorom nie jest płyta, przed którą powinni uciekać przeciwnicy kosmicznych instrumentalnych popisów. Nie znajdziemy tu efekciarskich, przydługich partii, podczas których muzycy odpływaliby na dłuższy czas w swój własny świat. Brak też solówek granych z prędkością światła, w których trudno znaleźć krztę człowieczeństwa i jakichkolwiek emocji. Ten krążek to wspaniała muzyczna uczta dla tych, którzy ponad wszystko cenią sobie w muzyce współbrzmienie Hammondów i gitary elektrycznej oraz są na tyle otwarci, by nie oczekiwać od muzyków zwartej zwrotkowo-refrenowej formy. Celowo nie użyłem w tym tekście nazwy żadnego zespołu z lat 60. czy 70. Mógłbym. Mógłbym wspomnieć o zespole na J, o grupie na C lub kapeli na G. Mógłbym dodać słowo o zespołach na U czy D. Sęk w tym, że – mimo oczywistych inspiracji – muzyka Agusa brzmi niezwykle świeżo i z polotem. Bierzmy ich takich, jakimi są i nie oglądajmy się na nawiązania i inspiracje, bo rockowej scenie trafiła się prawdziwa perełka.

poniedziałek, 8 września 2014

Queen - Live at the Rainbow '74 [2014]


Szok! Skandal! Niedowierzanie! Niby na scenie Queen, ale śpiewa jakiś gość bez wąsów, za to z długimi włosami i pomalowanymi paznokciami, a zamiast jeansów i podkoszulka ma efektowne obcisłe wdzianko, w dodatku jakby damskie… W koncertowej setliście próżno szukać Radio Ga Ga, I Want to Break Free czy nawet Bohemian Rhapsody, zaś występu nie kończy wspólne odśpiewanie We Are the Champions. Tak – moi drodzy – to Queen w roku 1974.

Najwierniejszym fanom dwa występy grupy w londyńskim Rainbow Theater były doskonale znane od lat, choć tylko we fragmentach. Po latach oczekiwań, próśb, bezsilnego załamywania rąk, gdy na rynku ukazywały się kolejne składanki najlepszych hitów i nikomu niepotrzebne nowe wersje tyleż sławnej, co przereklamowanej koncertówki zarejestrowanej na stadionie Wembley w 1986 roku, fani tego mniej znanego oblicza grupy w końcu doczekali się pięknego wydania wczesnych koncertów. Koncertów, które pokazują Queen z zupełnie innej strony. To jeszcze nie wielkie gwiazdy rocka, owijające sobie wokół małego palca siedemdziesięciotysięczną publiczność. To czterech pewnych siebie, ale wciąż młodych muzyków, którzy ciężko harują na scenie i serwują widzom znakomite przedstawienie muzyczne. Bez wielkich telebimów, bez olbrzymiego zestawu oświetleniowego, bez syntezatorów. Czterech gości, ich instrumenty i nieco dziwaczne, za to bardzo odważne sceniczne stroje podkreślające klimat przedstawienia.

Najważniejsza jest jednak muzyka. A ta stoi na poziomie nieosiągalnym dla większości zespołów zarówno z tamtych czasów, jak i tych współczesnych. To nie jest bezbłędny koncert. Czasami Brianowi Mayowi albo Johnowi Deaconowi palec zjedzie na gryfie centymetr za daleko, czasami głos Freddiego Mercury’ego nie udźwignie wysokiego zaśpiewu lub wokalista zapomni fragmentu tekstu, zdarza się, że i Roger Taylor na ułamek sekundy pogubi się w swoich perkusyjnych wyczynach. Ale to nie ma najmniejszego znaczenia, bo obu koncertów (jeden nagrano w marcu, drugi w listopadzie) słucha się po prostu znakomicie, z niedowierzaniem, że ten zespół był aż tak dobry!

Skoro nie ma tu hitów znanych z późniejszych koncertówek Queen, to co otrzymujemy w zamian? Za największe przeboje uchodzą tu kompozycje Keep Yourself Alive i Seven Seas of Rhye oraz – w przypadku koncertu listopadowego – Killer Queen (zagrany we fragmencie jako część tzw. ‘medleya’, czyli zbitki połączonych ze sobą wycinków kilku kompozycji). Tym, dla których historia grupy Queen rozpoczęła się wraz z wydaniem singla Another One Bites the Dust lub – co gorsza – płyty The Works, tytuły te pewnie nie mówią zbyt wiele, ale to właśnie między innymi te kompozycje pozwoliły zespołowi na pierwsze próby podboju list przebojów, zapełnienie Rainbow – kultowej londyńskiej miejscówki – oraz stopniowe przyzwyczajanie się do rosnącej popularności, która miała wynieść ich na sam szczyt już wkrótce, ledwie rok później, wraz z wydaniem singla Bohemian Rhapsody. Nie czuję potrzeby skupiania się na tym, że ten lub inny utwór zabrzmiał tu rewelacyjnie. Tak brzmi cały dwupłytowy album! Proto-thrashmetalowe Stone Cold Crazy powala dynamiką i precyzją, White Queen – okraszone fortepianowym solo nieobecnym w wersji studyjnej – to jeden z piękniejszych momentów obu występów, zaś wspomniane już Keep Yourself Alive to koncertowa torpeda.

Ale skupię się raczej na tym, co poza samą jakością wykonania sprawia, że jest to wyjątkowe wydawnictwo – czyli na rzadko granych kompozycjach, które możemy usłyszeć na Live at the Rainbow '74. Wspomnieć należy przede wszystkim o The Fairy Feller’s Master-Stroke – klejnocie z drugiej płyty grupy, który był absolutnym koncertowym rarytasem. Nawet jeśli wykonanie na żywo nie ma prawa zrobić aż takiego wrażenia jak wersja studyjna (w studio czterech muzyków może nakładać ścieżki do woli… no dobrze w tamtych czasach jednak pewne ograniczenia były, co jednak grupie Queen nigdy nie przeszkadzało), to jednak słucha się go z niekrytą fascynacją. Znakomite Flick of the Wrist – czysty rockowy ogień – to także kompozycja, która w późniejszych latach nie gościła w koncertowym repertuarze zespołu, a tu – świeżo po wydaniu jej na singlu wraz z Killer Queen – brzmi porywająco. Warto wspomnieć też o Modern Times Rock ‘n’ Roll, w którym w wersji studyjnej śpiewał Roger Taylor. Tu w interpretacji Mercury’ego brzmi inaczej. Czy lepiej – nie wiem, ale na pewno jest to ciekawostka. Ozdobą listopadowego koncertu jest też na pewno wspomniany ‘medley’ składający się z fragmentów Killer Queen i The March of the Black Queen (moim jakże skromnym zdaniem najlepszego utworu tego zespołu) oraz porywającego wykonania miniaturki Bring Back That Leroy Brown.

Live at the Rainbow '74 to czysta rockowa energia, to dokument ukazujący zespół Queen tuż przed nadejściem wielkiej sławy, ale już w szczytowym okresie możliwości twórczych i wykonawczych. To wydawnictwo, które absolutnie trzeba mieć – nie dlatego, że tak wypada, ale dlatego, że brak tego albumu w kolekcji to luka w wiedzy o historii rocka. Nie mam wątpliwości, że Live at the Rainbow '74 jakością kompozycji i wykonania dorównuje największym albumom koncertowym w historii gatunku. Czy będzie tak znana i powszechnie uwielbiana jak Made in Japan, Strangers in the Night, Live & Dangerous czy Live After Death? To raczej mało prawdopodobne. Tamte nagrania ukazywały się wkrótce po ich rejestracji. Rainbow w pełnej krasie trafia do odbiorców dopiero po czterdziestu latach i choćby z tego powodu, oraz przez ukształtowany w głowach wielu odbiorców obraz Freddiego z wąsem prowadzącego wielki tłum na Wembley do rytmicznego klaskania w Radio Ga Ga, ten album raczej nigdy nie stanie się wielkim klasykiem wśród płyt koncertowych. Ale będzie wśród nich ukrytym skarbem, wydawnictwem, do którego wraca się wielokrotnie i za każdym razem z taką samą przyjemnością i uwielbieniem dla tych czterech młodych wtedy, ale genialnych muzyków. „Jak podobają się wam moje pazury? To prawdziwe diamenty, prezent od samego diabła. Nie wierzycie, nie wierzą mi!” – ależ wierzymy. Po takim koncercie wierzę we wszystko, co mówi ze sceny ten wielki wokalista.

niedziela, 7 września 2014

Opeth - Pale Communion [2014]


Jedna kwestia wymaga wyjaśnienia na samym początku. Jestem fanem późnego wcielenia Opeth. Metalu słucham rzadko, tego bardzo głośnego prawie wcale, a wrzaski i trzewiowe pomruki w muzyce podchodzą mi bardzo opornie. Jeśli całym swym mrocznym serduszkiem kochasz dawny Opeth, a nowy w żaden sposób nie pokrywa się z twoim muzycznym gustem – nie czytaj tego tekstu! Nie zgodzisz się zapewne z ani jednym słowem.

Pale Communion, czyli nowy krążek szwedzkiej formacji, który właśnie trafia na sklepowe półki, to album, jakiego pewnie wszyscy się spodziewali, niezależnie od tego, czy była to nadzieja, czy obawa. To naturalny krok łączący estetykę pierwszej „spokojniejszej” płyty Opeth – Damnation – z ostatnim wydawnictwem grupy – albumem Heritage. Słychać to od pierwszych dźwięków otwierającego płytę utworu Eternal Rains Will Fall, w którym mamy nieco zakręcone, lekko jazzowe wejście niczym z Heritage, przechodzące po chwili w klimaty, które chyba najłatwiej utożsamiać właśnie z Damnation. Nie jest to odosobniony przypadek na Pale Communion. W zasadzie sporą część tego krążka można by podzielić na kompozycje, które nawiązują brzmieniowo do jednej lub drugiej ze wspomnianych płyt Opeth. Moon Above, Sun Below – najdłuższy numer na albumie – chyba w największym stopniu odnosi się do poprzedniego wydawnictwa. Dla tych, którzy pokochali tę mocno kontrowersyjną płytę Opeth, to może być najlepszy kawałek na Pale Communion. Reszta zareaguje na niego zapewne takim samym przeciągłym ziewnięciem, jak na Heritage trzy lata temu. To Opeth, który buduje klimat intensywnością brzmienia i gęstym, wielowarstwowym aranżem, ale niekoniecznie decybelami i efektownymi, powalającymi słuchacza zagrywkami.

Z kolei Elysian Woes brzmi niemal jak jakiś zaginiony numer z sesji do Damnation. Idealnie pasuje klimatem do tamtej płyty. To utwór, w którym chyba najbardziej słychać rękę Stevena Wilsona. Współproducent płyt Blackwater Park, Deliverance i Damnation tym razem zajął się miksem i dołożył trochę wspomagających wokali, ale jego obecność jest na tym wydawnictwie momentami mocno odczuwalna. Podobny klimat mamy też w zamykającym album utworze Faith in Others. Numer wręcz idealny na długie jesienne wieczory. Już wkrótce... Myli się jednak każdy, kto pomyśli, że brakuje tu dynamiki, a wszystko robione jest „na jedno kopyto”. Mikael Åkerfeldt nie kryje się nigdy ze swoimi inspiracjami. Pewnie dlatego numer, który niezwykle śmiało nawiązuje do twórczości nieco zapomnianych włoskich mistrzów klimatycznego prog rocka – grupy Goblin – zatytułował… Goblin. To także mocny kandydat do miana najlepszej kompozycji w zestawie. Luz, polot, nieco tajemniczy klimat, a przy tym motywy, które łatwo wwiercają się w głowę i za nic nie chcą wyjść. Cały Goblin. River to z kolei powrót do bardziej stonowanych, niemal przytulnych dźwięków. Ale żebyśmy się zbyt mocno nie zanurzyli w tej muzycznej kołdrze, w połowie Åkerfeldt i koledzy serwują nam nagłe orzeźwienie i sporą dawkę rytmicznych połamańców. Części instrumentalnej nie powstydziliby się młodzi Ian Paice, Ritchie Blackmore, Jon Lord i Roger Glover, choć momentami nie mogę oprzeć się wrażeniu, że i zespół Riverside ostatnio gościł w odtwarzaczu „Miśka”. River to świetny przykład żonglerki klimatami w wykonaniu Opeth. Początek i koniec to zupełnie inne rockowe (tak, rockowe – nie metalowe) rejony, a jednak całość na pewno nie sprawia wrażenia numeru sklejonego z przypadkowo dobranych fragmentów. Ale kiedy trzeba jest i bardziej przystępnie. Cusp of Eternity – pierwsze nagranie, które trafiło do fanów – to utwór z dobrym rytmem i hardrockowymi naleciałościami, niemal przebojowy.

Jedyną kompozycją, której można by było pozbyć się z tej płyty bez większego żalu, jest Voice of Treason. Nie dlatego, że jest słaba (bo nie jest), ale nie wnosi niczego nowego. Typowy Opethowy kawałek, który niczym nie zaskakuje, bo zarówno klimat, jak i niektóre rozwiązania aranżacyjne wydają się już bardzo znajome. Ten numer chyba lepiej sprawdziłby się jako strona B singla lub bonus do jakiejś superdeluxowej edycji.

Pale Communion to 55 minut niezwykle przyjemnej, bardzo klimatycznej i przemyślanej muzyki. To 55 minut dźwięków, które płyną i nienatarczywie wsiąkają w słuchacza. To bardzo dostojny Opeth. Opeth, który czerpie garściami z twórczości wielkich rocka progresywnego wczesnych lat 70., ale jednocześnie wypracował brzmienie tak charakterystyczne, że na każdym z utworów przybija swój stempel. Muzyki tej grupy nie da się obecnie pomylić z twórczością żadnego innego współczesnego zespołu i to nie tylko dzięki charakterystycznemu głosowi Mikaela Åkerfeldta. Ci, którzy zatopili się w dźwiękach z ostatnich kilku albumów Opeth, mogą to wydawnictwo brać w ciemno. Będą zachwyceni. Ci, którzy wciąż pomstują na Åkerfeldta za zrezygnowanie z metalowego mięcha i gardłowych wyziewów, dostali kolejny powód, by wyklinać go po wsze czasy.

---
Grupa Opeth odwiedzi nasz kraj 27 października - zespół wystąpi w warszawskiej Progresji. Gościem specjalnym będzie francuski Alcest.

czwartek, 4 września 2014

California Breed - California Breed [2014]

Glennie Hughesie – coś ty sobie myślał, nagrywając przez tyle lat płyty, które więcej miały wspólnego z muzyką soul czy funky niż z porządnym soczystym hard rockiem? No dobrze, nie sposób nie zgodzić się z tym, że masz chłopie piękny głos, który znakomicie sprawdza się w tego typu klimatach, a i muzyczne „czucie” tak doskonałe, że łamiesz swoimi soulowymi nutami opór nawet najbardziej zatwardziałych hardrockowców, ale jak można było marnować taki rockowy potencjał? Ale wybaczam. Wybaczam, bo ostatnie kilkanaście lat w twoim wykonaniu to rockowy raj dla słuchacza.

Glenn Hughes to legenda rocka. Kto twierdzi inaczej, jest ograniczonym ignorantem. Nawet jeśli niekoniecznie lubi się płytę Seventh Star (chociaż nie wiem, gdzie wina Glenna, skoro nagrywając te płytę, myślał, że to krążek solowy Tony’ego Iommi, a nie nowy album Black Sabbath), nawet jeśli woli się klasyczny skład Deep Purple (stawianie In Rock czy Machine Head ponad Burn to żadne przestępstwo, choć przekreślanie tej ostatniej płyty z racji braku Iana Gillana to co najmniej lekkomyślność), nawet jeśli nie jest się fanem wysokich zaśpiewów i nieco zbyt natchnionych gadek Glenna „sprzedawanych” fanom za pośrednictwem Facebooka czy Twittera. Takich ludzi przyjmuje się z dobrodziejstwem inwentarza. Wielcy mają prawo do swoich dziwactw. A Glenn to wielki człowiek i wielki artysta, bo tylko wielcy ludzie i wielcy artyści potrafią podnieść się po tym, co ten człowiek przeszedł w życiu (powiedzmy sobie szczerze – w dużej mierze z własnej winy).

Dla odmiany – debiut formacji California Breed wielką płytą nie jest. Ale jest płytą bardzo dobrą. Nowy współpracownik duetu Hughes/Bonham – młody Andrew Watt – to nie Joe Bonamassa. I dobrze. Black Country Communion było świetnym zespołem, ale próba ciągnięcia tego interesu dalej z innym muzykiem nie miałaby chyba sensu. Watt to zupełnie inny gatunek „wioślarza”. Na California Breed nie usłyszymy długich natchnionych solówek, ani „ładnego” brzmienia gitary. Riffy są często szarpane, brzmienie „chropowate”, a całość częściej garażowa niż bluesrockowa. Ale jednocześnie na pewno jest na czym „zawiesić ucho”. Numery takie jak trzy single – Sweet Tea, Midnight Oil oraz otwierające krążek The Way – to kompozycje, które ruszą z miejsca każdego fana rocka i zapewne znakomicie będą się sprawdzały podczas koncertów. Szybko, rytmicznie, z dobrym kopem – tak długimi fragmentami brzmi ten krążek. Ale bywa i spokojniej – w końcu Glenn to nie tylko hardrockowy „krzykacz”. All Falls Down buja niezwykle przyjemnie i to na pewno jest jeden z tych numerów, przy których słuchacz ma szansę maltretować przycisk „repeat” znacznie dłużej niż to zdrowe. The Grey czy Invisible to z kolei kompozycje, które z powodzeniem mogłyby się znaleźć na płycie jednej z kapel sceny Seattle.

California Breed to płyta intensywna brzmieniowo i choćby z tego powodu nie miałbym za złe zespołowi, gdyby krążek trwał z 10 minut krócej. Podczas odsłuchu drugiej połowy albumu czasami trudno utrzymać pełną koncentrację. Nie znaczy to, że te utwory są słabe. Po prostu nie wpadają tak szybko w ucho (może z wyjątkiem Spit You Out, które ma singlowy potencjał) i gdyby dowolnych dwóch z nich na płycie nie było, całość „wchodziłaby” chyba lepiej.
photo: Jakub "Bizon" Michalski


Kluczem do polubienia tej płyty jest uświadomienie sobie, że California Breed to nie ciąg dalszy Black Country Communion i to nie tylko dlatego, że – jak już wspomniałem – Watt to zupełnie inna gitarowa bestia niż Bonamassa. Bardziej chodzi o brak Dereka Sheriniana i jego partii klawiszowych. Choćby z tego powodu nieco wyżej stawiam jednak dokonania BCC, bo zawsze miałem słabość do gitarowo-hammondowych pojedynków. Ale przez to porównywanie obu zespołów na początku nie mogłem się do końca wgryźć w ten krążek. Dopiero gdy przestałem szukać podobieństw i różnic, odkryłem, że California Breed to po prostu bardzo dobry hardrockowy krążek i nie trzeba go na siłę z niczym porównywać. To także świetny start do kariery dla Andrew Watta. Ile osób usłyszałoby o nim tak szybko, gdyby nie ta wspaniała rekomendacja i olbrzymie zaufanie ze strony Glenna Hughesa i Jasona Bonhama? Moc wyczuwam w tym młodzieńcu! Warto zwrócić też uwagę na Dave’a Cobba. To obecnie jeden z najciekawszych producentów w muzyce rockowej, odpowiedzialny w dużej mierze za fantastyczne brzmienie Rival Sons – jednego z ulubionych zespołów Glenna (oraz niżej podpisanego). Podobnie jak producent nagrań Black Country Communion – Kevin Shirley – ten facet wie, jak sprawić, by zespół rockowy brzmiał świeżo, ale jednocześnie prawdziwie i w zgodzie z duchem pierwszych wydawnictw hardrockowych.

California Breed odwiedzą wkrótce nasz kraj. Grupa zagra 22 listopada w warszawskiej Progresji. To jeden z tych koncertów, które pewnie nie będą miały wielkiej medialnej promocji i łatwo będzie je przegapić. Ale zdecydowanie trzeba wybrać się do Warszawy, bo warto wspierać muzyków, którzy wbrew powszechnej opinii, że „tak się już nie gra”, robią swoje. Niestety z zespołem nie przyjedzie Jason Bonham, który opuścił California Breed po wydaniu płyty ze względu na zbyt wiele innych muzycznych zobowiązań. Jego następca – Joey Castillo – to bardzo dobry bębniarz, jednak mam nadzieję, że jeszcze usłyszymy wspólne nagrania panów Hughesa i Bonhama, bo Jason, jak mało który ze współczesnych muzyków, ma prawdziwego naturalnego hard rocka w genach i we krwi.

wtorek, 2 września 2014

Blues Pills - Blues Pills [2014]


„Dzisiaj nikt już tak nie gra” – zdanie wypowiadane z żalem i pewną nostalgią przez entuzjastów starego dobrego hard rocka za każdym razem, gdy usłyszą jedną ze swoich ulubionych kapel z dawnych czasów, jest chyba jednym z najczęściej powtarzanych kłamstw we współczesnym świecie. Zarówno Stany jak i Skandynawia przeżywają prawdziwy wysyp młodych grup, które biją pokłony starym mistrzom, ale przy okazji próbują też znaleźć własną tożsamość w tym gatunku. Bądźmy szczerzy – nie wszystkim to się udaje. A i ci, którzy wyróżniają się w tym coraz liczniejszym gronie, najczęściej nie mają szans dotarcia do ogólnoświatowej publiczności ze względu na kiepską dystrybucję płyt wydawanych w małych wytwórniach. Ale zdarza się i tak, że nagle wszystko „zatrybi” – zbiera się świetny, utalentowany skład, tworzy znakomite kompozycje i jeszcze zostaje zauważony przez jedną z czołowych wytwórni zajmujących się muzyką rockową i metalową. Właśnie taki los jest udziałem zespołu Blues Pills, którego pierwsza płyta – zatytułowana po prostu Blues Pills – ukazała się kilka tygodni temu nakładem Nuclear Blast.

Blues Pills to wybuchowa międzynarodowa mieszanka. Obdarzona nietuzinkowym głosem i olbrzymimi pokładami wdzięku wokalistka Ellin Larsson pochodzi ze Szwecji. Gitarzystą formacji jest młody francuski muzyk Dorian Sorriaux, który zadziwia dojrzałością muzyczną i znakomitym „czuciem” instrumentu oraz ciepłym, „oldschoolowym” brzmieniem. Skład na debiutanckim albumie uzupełnia amerykańska sekcja rytmiczna – Zack Anderson i Cory Berry (ten drugi odszedł z grupy kilka tygodni temu i został tymczasowo (?) zastąpiony przez szwedzkiego bębniarza – André Kvarnströma). Muzycy jakiś czas temu postanowili na stałe rezydować w Szwecji, co w przypadku grupy hardrockowej może wyjść tylko na dobre, wszak nie od dziś wiadomo, że na północy Europy prawdopodobnie dodają do wody jakieś hardrockowe bakterie…

Czego możemy spodziewać się po debiutanckim krążku Blues Pills? Dla tych, którzy uwielbiają wszelkiego rodzaju porównania – świetnej, pełnej energii gitarowej muzyki spod znaku Led Zeppelin, Jefferson Airplane, Hendrixa czy wczesnego Fleetwood Mac. Ale to oczywiście uproszczenie. Blues Pills nie kopiują tych artystów. Oczywiście słychać pewne inspiracje, ale czy w ostatnich trzech dekadach powstał jakikolwiek hardrockowy zespół, którego członkowie nie przyznawaliby się do uwielbienia dla Zeppelinów czy gitarowego wirtuoza z Seattle? Co ważne – młodzi muzycy umiejętnie żonglują nastrojami. Potrafią zagrać z olbrzymią energią, która niemal rozsadza głośniki, jak w przypadku singlowego High Class Woman, Jupiter, Black Smoke czy Devil Man, ale równie zręcznie radzą sobie z wolniejszymi kompozycjami, bazującymi w większym stopniu na klimacie niż na poziomie decybeli, przyprawionymi niekiedy szczyptą psychodelii – River, No Hope Left for Me czy Little Sun. Dzięki temu grupa ani przez chwilę nie popada w monotonię, a słuchacze mogą wybrać sobie odpowiednie utwory stosownie do nastroju.

Część kawałków dostępnych na albumie była już doskonale znana tym, którzy śledzą poczynania Blues Pills od samych początków zespołu. Grupa zdążyła już wydać trzy EP-ki – dwie studyjne i jedną koncertową – i to właśnie w dużej mierze na materiale z tych małych płyt oparty jest debiut. I z jednej strony można trochę narzekać, że kolejna – trzecia już – wersja Devil Man została chyba niepotrzebnie drastycznie przebudowana, paru kompozycjom brakuje surowości wcześniejszych wersji, a w dodatku niektóre świetne numery z EP-ek zostały pominięte przy ustalaniu playlisty debiutu (gdzie jest Bliss?), ale z drugiej strony słychać też, że muzycy nabrali pewnej ogłady i materiał brzmi nieco dojrzalej, co przecież powinno być raczej zaletą. Coś za coś – na koncertach w dalszym ciągu powalają dziką energią i rockandrollowym luzem, więc chyba nie musimy martwić się o to, że przemysł muzyczny pozbawi ich spontaniczności i rockowego serca.

Blues Pills to 42 minuty fantastycznej rockandrollowej muzyki, nad którą unosi się duch Festiwalu Woodstock i przełomu lat 60. i 70. Pewnie znajdą się tacy, którzy spytają – „po co nagrywać takie krążki 45 lat później?” Po pierwsze – czemu nie? Po drugie – bo, z całym szacunkiem dla rockowej klasyki, ile razy w życiu można słuchać z takim samym podnieceniem In Rock czy Zeppelinowej „czwórki”? I wreszcie po trzecie – bo za dziesięć czy piętnaście lat, gdy muzyków tworzących obecnie lub niegdyś Deep Purple, Led Zeppelin, Cream czy Uriah Heep nie będzie już na scenie (wiem, że to podła perspektywa, ale niestety nastąpi to prędzej niż później), chciałbym wciąż móc wybrać się na występ świetnego hardrockowego zespołu, którego koncertowy set nie będzie opierał się na coverach pięćdziesięcioletnich rockowych evergreenów. Zespoły pokroju Blues Pills są gwarantem tego, że nie będę do końca życia skazany na kiszenie się jedynie w rockowej przeszłości.